wtorek, 9 lipca 2019

Z plecakiem przez Mazury, Suwalszczyznę i Podlasie (4): Gołdap, Stańczyki, Żytkiejmy, Białystok.

Gołdap (niem. Goldap, lit. Geldapė) w XX wieku kilka razy miał pecha. W początkowym okresie I wojny światowej zajęli go Rosjanie i po ich wyparciu zniszczonych zostało wiele budynków w centrum. Znacznie gorsza katastrofa nastąpiła 30 lat później, kiedy to najpierw zdobyła je Armia Czerwona, potem Wehrmacht odbił, a następnie Sowieci wkroczyli po raz drugi. Szacuje się, że zagładzie mogło wówczas ulec nawet 90% zabudowy miasta! Kolejną "cegiełkę" dołożyli polscy włodarze, karząc niekiedy burzyć obiekty, które przetrwały wojenne zawieruchy. Efekt jest taki, że dzisiejsza stolica powiatu pod względem architektonicznym jest raczej nieciekawa.


Naszym schronieniem przed niesprzyjającą aurą będzie kwatera położona przy jednej z głównych dróg - Suwalskiej, a w przeszłości Mühlentor. Właściwie to autobus zatrzymał się prawie pod drzwiami 😏.

Od właściciela bierzemy klucze, płacimy i zrzucamy bagaże. Siedzimy trochę w ciepłym pokoju, ale nie ma co za długo czekać i ruszamy na miasto.

Niedaleko od noclegowni trafiam na cmentarz wojskowy z czasów Wielkiej Wojny. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem spoczywają na nim i Niemcy i Rosjanie. Nekropolia jest w miarę zadbana.



Mazury były jedyną częścią Cesarstwa Niemieckiego na których pojawiła się wroga armia. W wyniku walk zrujnowanych zostało wiele miejscowości, m.in. także Łek (dzisiejszy Ełk). 





W pobliżu stoi wieża wodna z 1905 roku, obecnie służąca jako punkt widokowy. Zaglądniemy na nią następnego dnia i to z tej wizyty pochodzą zdjęcia.


Widać głównie bloki i inne klockowate budynki. Między nimi z rzadka pojawi się jakiś starszy dom.



Zalew nad Ustroniem w północnej części miasta. Jeszcze dalej położone jest jezioro Gołdap (Goldaper See), którego fragment należy do Rosji. Już w okresie międzywojennym pojawiało się tutaj sporo turystów, a kilka lat temu otwarto tężnie i miejscowość posiada status uzdrowiska.


Cmentarz wojenny z widoku ptaka.


Deska nad drzwiami zapewne jest oryginalna.


Podążając do centrum wchodzimy między osiedle, gdzie działa "Bar Jędruś" polecony przez właściciela noclegu. Lokalizacja powoduje, że zaglądają do niego głównie miejscowi.


W środku półmrok i pustki, lecz większość klientów przychodzi w porze obiadowej. Menu i ceny są interesujące, a posiłki bardzo smaczne. Co prawda kuchnia reklamowana jako "lokalna" to dania z Suwalszczyzny i Podlasia, nie z Mazur, ale raczej nikomu to nie przeszkadza... Może dlatego, że większość ludności, która przybyła do miasta po ostatniej wojnie, dotarła właśnie z tych regionów, co zresztą słychać w mowie.


Szczytem architektonicznej bezpłciowości jest gołdapski rynek. Wielki plac z parkingiem otoczony prostokątami. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś w środku wznosił się ratusz, kościół i kilka ważnych gmachów - sąd, areszt, remiza i poczta. Te były zaś efektem szeroko zakrojonej odbudowy przeprowadzonej po zniszczeniach Wielkiej Wojny. 


Po II wojnie światowej ostało się kilka kamienic oraz m.in. mury kościoła. Zamiast przywrócić do użytku rozebrano go w latach 50., a później jeszcze niektóre domy. Współcześnie na rynku są bodajże jedynie 2 lub 3 budynki starsze niż kilkadziesiąt lat, w tym urząd miejski.

W miejscu dawnej reprezentacyjnej zabudowy urządzono... staw z mostkiem. Myśleliśmy, że to jakaś inwestycja unijna, lecz znajduje się tu co najmniej od 1975 roku.


Łazimy dalej. Boczne uliczki wydają się sympatyczniejsze. Na drugim zdjęciu ulica Mazurska, kiedyś Insterburgerstrasse. Dom z podcieniami mieścił piekarnię.



Późnogotycki kościół ewangelicki z XVI wieku. Został tak mocno zniszczony, że odbudowano go z ruiny dopiero w latach 80. ubiegłego stulecia i stał się katolicką konkatedrą. Z tego też powodu wnętrza są dość skromne.



Inna zabytkowa świątynia to kościół św. Leona - typowy neogotyk z 1894 roku.


Na koniec dnia odwiedzamy jeszcze jeden przybytek z "lokalnymi potrawami", czyli znowu z Podlasia, a także z jeszcze dalszymi, bo serwują też sało. Bardzo smaczne zresztą.


Wieczór upływa nam na długim siedzeniu w naszej kwaterze. Rano nie bardzo człowiek ma ochotę wstać, tym bardziej, że pogoda nie uległa żadnej poprawie. Dziś św. Bonifacego, trzeci dzień zimnych ogrodników.

Pierwsze swoje kroki kierujemy do najbliższego sklepiku. Mają tam zadaszoną wiatę oraz coś w rodzaju wychodka (ale tylko dla sikających). Spędzamy przy nim trochę czasu dyskutując z dwójką miejscowych. Jeden z nich wspomina przygody z milicji i ZOMO z lat 80. "W Gdańsku to był małpi gaj, sami debile, łazili po ulicach i walili pałką w płoty. (...) Tamten to robił cyrk, skakał z daszku twarzą w żywopłot". Nasz rozmówca chwali się, że kilkukrotnie wyrzucano go ze służby, ale zawsze przyjmowano z powrotem. Jego znajomi byli jednak lepsi, kradli rowery, a któryś nawet gwizdnął PKS-a. 😛 Trudno się dziwić, że komuna upadła, skoro miała takich obrońców...


W drodze do centrum zaglądamy ponownie do "Jędrusia" na obiad i tym razem spotykamy tam dość dużo osób. Potem jeszcze musimy zrobić zakupy na rynku, a Buba biegnie do szmateksu, aby nabyć jakieś ciepłe ciuchy, lecz wraca z niczym.

Pilnując plecaków przed sklepem zostaję serdecznie okrzyczany przez żulika: "Witamy na Mazurach". Spóźnił się z tym o dobę, ale dobre i to 😏. Uzupełniane zapasów idzie nam na tyle wolno, że prawie spóźniamy się na autobus, który będzie jechał dokładnie tą samą trasą co wczoraj, lecz w odwrotnym kierunku.

Wysiadamy w mocno zalesionej okolicy, w wiosce Błąkały (Blindgallen, 1938-1945 Schneegrund). Czeka nas miła niespodzianka - nieopodal przystanku działa sklepik. Zaopatrzony jest we wszystko, co turysta z plecakiem potrzebuje, czyli głównie w alkohol 😏. Na tyłach posiada także zadaszoną wiatę. Męska część kupuje sobie coś na ogrzanie u miłej pani, ale Buba dostaje zjebkę, po tym jak spytała się, czy możemy usiąść w zamkniętym oszklonym "saloniku". Reakcja była co najmniej taka, jakby ktoś się babę spytał na kogo głosuje...


Zostajemy więc na zewnątrz. Chłód zwalczamy dzielnie trunkami, Buba dodatkowo gotuje sobie wrzątek, który nie bardzo chciał dojść, bo wiatr przygaszał płomień i dopiero osłonięcie butli karimatą pomogło.


Sielską atmosferę przerywa nadejście miejscowego. Marek. Typ człowieka u którego widok turysty włącza nadzieję na wyżebranie jakieś kasy. Początkowo próbował grać kulturalnego i oświeconego typa, co niezbyt szło w parze z jego stanem (nie)trzeźwości. Wkrótce jednak wyprosił skręcika, potem chciał drugiego, wreszcie zabrał się za wyłudzanie drobnych pieniędzy. Najgorsze, iż stał się niesamowicie namolny, usiłował narzucić nam swoją wizję zwiedzania okolicy. Do tego stopnia, że chciał koniecznie iść z nami do Stańczyków! Wypytywał się także gdzie zamierzamy spać. Ciężko było cokolwiek mu wyperswadować, zwłaszcza, że kontakt z nim wyglądał tak:
* Pytanie Grześka: Ile tu mieszka osób?
* Odpowiedź Marka: Tam jest parking.

Na szczęście trochę odciągało go kilku innych lokalsów - dali mu piwo i puścili "Dorosłe dzieci" zespołu Turbo, mówiąc: "Marek, to o Tobie" 😛 - więc jakoś udało nam się zebrać i uciec w wybranym przez nas kierunku.

Błąkały to dziś niewielka miejscowość, zamieszkała przez trzykrotnie mniejszą liczbę osób niż jeszcze w latach 30. XX wieku. Garść domów stojących przy drodze wojewódzkiej i osiedle wśród pól.



Podeszliśmy najpierw do wzgórza, gdzie w przeszłości znajdował się ewangelicki cmentarz. Nie zostało z niego nic - przeciskając się przez krzaki znalazłem jedynie zarys czegoś, co być może było kiedyś nagrobkiem.


Po wyjściu z powrotem na drogę ujrzeliśmy... Marka! No, k...a, nie!
Lezie za nami i woła, żeby zawrócić, bo kawałek dalej mieszka jakiś popieprzony facet. Kiedy taki natręt określa kogoś w ten sposób, to można się spodziewać, że ostrzega przed kimś sympatycznym.

Odbijamy w stronę przeciwną do wioski, więc Marek staje na rozstajach niezdecydowany. Myślał tak i myślał, tymczasem my oddaliliśmy się na bezpieczną odległość. I dobrze, bo w przeciwnym razie pożegnanie z nim mogłoby wypaść znacznie bardziej mniej przyjemnie.

Boczna szosa to miła dla oka aleja.


Po pewnym czasie skręcamy w las, do niezbyt głębokiego wąwozu. To ślad dawnej linii kolejowej, o czym świadczy ten wiadukt.



Na mapie z 1938 roku widać, że nie biegła tędy żadna droga, musiał więc służyć rolnikom w dojeżdżaniu do pól.



Z lasu wychodzimy na obrzeżach Stańczyków (Staatshausen) obok stanicy ZHP. Aby dotrzeć do interesujących nas obiektów musimy zaliczyć duże koło, gdyż wiele ścieżek zostało pogrodzonych przez prywatnych właścicieli.


Mijane gospodarstwa potwierdzają, że to tereny poniemieckie, gdyż styl budowania jest zupełnie inny niż na Suwalszczyźnie i Podlasiu.


Mosty w Stańczykach - główna atrakcja tej części Mazur. Faktycznie, już z daleka robią wrażenie.


Wiadukty powstały na linii kolejowej mającej łączyć Prusy Wschodnie z resztą kraju. Przedstawiano głównie gospodarcze argumenty za budową tej trasy, lecz znaczenie militarne także było ważne: chodziło o możliwość szybkiego przerzutu wojsk nad granicę z Rosją. Prace rozpoczęto około 1907 roku, ale do momentu wybuchu wojny udało się skończyć tylko niewielką część z nich, m.in. jeden z mostów w Stańczykach. Który? Część źródeł wyjaśnia, że południowy (ten lepiej widoczny na zdjęciach), inne, że północny. W ogóle co jakiś opis tego miejsca, to są podawane wykluczające się dane i daty.


Po zakończeniu działań wojennych zmieniła się sytuacja polityczna. Zamiast wielkiej carskiej Rosji za granicą pojawiła się mała Litwa, zatem kwestia militarna straciła znaczenie. Mimo to postanowiono dokończyć budowę linii, a konkretnie to odcinek z Gołdapi do Żytkiejm. Ostatni fragment Błąkały-Żytkiejmy oddano do użytku w 1927 roku.

Niektórzy piszą, iż linia od początku miała być dwutorowa, stąd od razu postanowiono postawić w Stańczykach dwa wiadukty. Inni, że wprost przeciwnie - zawsze zakładano tylko jeden tor, bo nikt nie spodziewał się tu dużego ruchu. Most-bliźniak miał być specyficznym zabezpieczeniem na wypadek kolejnego konfliktu: w czasie Wielkiej Wojny Rosjanie wysadzili prawie wszystkie większe konstrukcje kolejowe na zajętym przez siebie terenie, a zawsze ciężej zniszczyć przeprawę podwójną niż pojedynczą. Sporny jest nawet moment budowy drugiego wiaduktu: pojawia się rok 1918 i lata 1923-26. Stawiałbym na ten drugi okres z racji daty otwarcia. Pociągi ruszyły jednak tylko jedną nitką - mostem północnym. Południowy służył mieszkańcom do skracania drogi w kierunku Błąkałów.

Niekończące się dyskusje na temat wiaduktów dotyczą także sensu stawiania tak wysokich konstrukcji. Są opinie, że miały one służyć głównie celom propagandowym, aby pokazać możliwości niemieckiej myśli inżynierskiej. Możliwe było poprowadzenie torów nieco dalej na południe po płaskim terenie, bez konieczności wznoszenia podwójnych mostów.


Od kilkunastu lat wiadukty są własnością prywatną i za ich zwiedzanie należy zapłacić 8 złotych. Dużo to czy mało? Ja nie narzekałem, Marek w Błąkałach tak 😛. Przed bramą widać dwa mniejsze mostki w kierunku Żytkiejm.


Zgodnie z prognozami ruch kolejowy na linii rzeczywiście nie był duży - kursowały na niej 3-4 pary pociągów osobowych dziennie. Oprócz mieszkańców korzystali z nich turyści, wędkarze, grzybiarze oraz... narciarze. Do tego składy towarowe z drzewem, a w okresie wojny materiały budowlane dla hitlerowskich schronów. Podobno po dojściu Hiltera do władzy nawet zmniejszono liczbę połączeń, gdyż wielki łowczy Rzeszy Hermann Göring nie życzył sobie tłumów w Puszczy Rominckiej.

Rok 1944 przyniósł koniec nie tylko mieszkańcom tych ziem, ale też infrastrukturze. Sowieci z żelazną konsekwencją ogałacali Mazury z wszelkich obiektów, które miały jakąś wartość: tory zostały po prostu rozebrane i wywiezione do ZSRR. Aż dziwne, że nie rozwalili mostów jako potencjalnego budulca...

Polskie władze chyba nigdy poważnie nie rozważały odbudowy - ekonomicznie byłoby to pewnie nieopłacalne, ale pod względem turystycznym bardzo interesujące. Dzisiaj, obok Stańczyków, pamiątkami po przeszłości są dziesiątki konstrukcji poukrywane w lasach, w wąwozach i przy drogach. A pociąg na moście można obejrzeć jedynie na starym filmie...


Stańczykowe przeprawy są jedne z najwyższych w Polsce - do 36,5 metrów (choć pojawia się i 40), a długość wynosi 178-200 metrów. Swoją drogą może ktoś je w końcu dokładnie zmierzy, bo to jednak spora różnica?



Brukowana nawierzchnia mostu północnego, tego, po którym jeździły ciufcie.


Widok w dół, z dołu i na okolicę.




Wiadukty są popularnym miejscem odwiedzin. Ponoć w ciepłe dni walą tu tłumy. Dziś, z racji kiepskiej pogody, jest znacznie luźniej, ale gdy kończyliśmy zwiedzanie to pojawił się cały autokar emerytów w klapkach.


Wracamy do wioski. Marek polecał nam restaurację na winklu, ale ta oczywiście zamknięta jest na głucho. Zatem szukamy miejsca na nocleg. Jedyną rozsądną możliwością jest pójść polną drogą za jezioro Dobellus Duży (Großer Dobellus). Na brzegu od strony drogi jest jakaś infrastruktura, ale do spania się ona nie nadaje.


Pomysł był słuszny - po drugiej stronie, osłoniętej drzewami, znajdujemy niewielką polanę z miejscem na ognisko i rozbicie namiotów.


Kolejny chłodny wieczór i noc. Bez ognia byłoby ciężko.


Środowe wczesne wyjście za potrzebą przyniosło nadzieję na zmianę pogody, bo między chmurami pojawiły się błyski słońca. Niestety, trwało to krótko i przy właściwej pobudce znowu wszystko ogarnęła szarość. Tak naprawdę to obudzili nas robotnicy z przeciwległego brzegu Dobellusa, który krzykami dodawali sobie otuchy przy stawianiu nowych konstrukcji.

Dzisiaj zimnej Zośki. Na szczęście nie zimniejszej niż wczoraj, ale dodatkowo rozgrzewać się i tak trzeba było cały czas.


Tradycyjnie zbieramy się późno. Gdyby było ciepło to może narzekałbym, że zamiast przeć w nowe miejsca siedzimy bezproduktywnie w lesie, lecz w takich warunkach jest to nawet wskazane.

Przy północnym skraju jeziora miało znajdować się miejsce biwakowe - przynajmniej tak twierdziła mapa. Ale to już pieśń przeszłości, znaleźliśmy tylko resztki wychodka.


Wracamy do Błąkałów, zastanawiając się, czy czasem nie wpadniemy znowu na Marka. Może na nas czeka? W pewnym momencie widzimy postać wychodzącą z krzaków. Ale to nie on, tylko jakiś facet idzie gdzieś na pola...


Pod sklepem mnie i Bubie włącza się duch przygody: mamy kupę czasu do autobusu, można by dostać się do następnej miejscowości stopem i ją zwiedzić. Eco i Grzesiek nie prezentują animuszu, wolą posiedzieć pod wiatą... No cóż, starość dopada każdego.

Siadamy z Bubą na skraju drogi i czekamy. Ruch jest słaby, ale coś jeździ. Nikt nie wykazuje jednak chęci do zatrzymania, w dodatku zaczyna siąpić. Wreszcie po kwadransie staje auto na litewskich blachach. Kierowca z Litwy kieruje się na Suwałki przez... obwód kaliningradzki. Ciekawa trasa. Na leśnych zakrętach pruje ostro i wpada w każdą dziurę, których na tej drodze cała masa, więc tylko czekam, aż odpadnie nam podwozie. Nic takiego się nie dzieje, po chwili wysiadamy w Żytkiejmach (Szittkehmen, od 1938 Wehrkirchen).


Wioskę założyli - podobnie jak wiele innych w tej części Mazur - w XVI wieku litewscy osadnicy i stąd nazwa wywodząca się z tego języka (po litewsku Žydkiemis). Kiedyś był to dość znaczący lokalny ośrodek z prawem organizowania targów, drugi pod względem liczby mieszkańców w powiecie gołdapskim. W 1944 działały 3 hotele, 6 gospód, 2 banki, kantor, szkoła publiczna i prywatna, szpital, apteka, młyny, wiatraki, cegielnia i mleczarnia. A dzisiaj?
Dzisiaj pozostało trochę śladów po tamtych czasach - przede wszystkim zabudowa w okolicach głównego skrzyżowania, która przypomina bardziej małomiasteczkową, a nie wiejską.


Kilkaset metrów dalej w bocznej drodze znajdujemy Pomnik Poległych. Kamienna forma przetrwała, lecz tablica jest nowa, dwujęzyczna.


Obok na wzgórzu stoi niewielki kościół, dawniej ewangelicki. Luteranie mieli tu swą świątynię od prawie samego początku osady, nabożeństwa odprawiano po litewsku, dopiero później pojawił się język niemiecki. Obecny kształt budynek uzyskał w 1879 roku, natomiast po prawej stronie mamy farę z 1928.


Do Buby przypałętał się pies... A za nią dawny Deutsches Haus.


W ogóle spotykamy tutaj ciekawych ludzi: za chwilę pewna babulinka zaczęła mi na chodniku opowiadać o jakimś maryjnym objawieniu. Potem w sklepie Buba miała okazję obserwować obsługę klienta po żytkiejmskiemu z waleniem pięścią w kasę włącznie 😛.

Siadamy pod zadaszonym przystankiem autobusowym, ale ja jeszcze idę porobić kilka zdjęć. Park został jakiś czas temu zagospodarowany, mają nawet toi-toia.


Drewniana remiza, siedziba "eko-muzeum".


Mocno przebudowany budynek hotelu St. Hubertus. W latach 30. XX wieku w jego wnętrzach szkolono dywersantów, a potem swoją placówkę miało Gestapo i Abwehra.


Szittkehmen/Wehrkirchen było położone strategicznie, bo blisko granicy z Polską i Litwą. Współcześnie słupki graniczne są jeszcze bliżej, gdyż Federacja Rosyjska zaczyna się mniej niż kilometr od kościoła, a więc jakieś półtora kilometra od miejsca, gdzie robię te zdjęcia. Kusi mnie, aby tam pobiec, tym bardziej, że po drodze można zahaczyć jeszcze o kilka starych cmentarzy, w tym wojenny. Do autobusu mam godzinę, powinienem zdążyć!

Zostawiam Bubę z tabołami i raźno prę przed siebie. Dotarłem jedynie do młyna parowo-wodnego z XIX wieku na Żytkiejmskiej Strudze. Działał aż do 1992 roku, nadal sprawna jest turbina wytwarzająca energię elektryczną.


A potem... niebo spadło mi na głowę. Od czasu do czasu coś padało i się uspokajało, ale w tym momencie runęła ściana wody. Schowałem się pod drzewem, lecz po chwili przestało ono wystarczać. Wpadłem pod daszek jakiejś stodoły, gdzie trochę mniej zacinało. Minuty mijają, a opady zamiast maleć to się wzmagają. Przypomniał mi się wiersz Konopnickiej:

Wtem się wicher zerwie srogi.
Dzieci w krzyk, i dalej w nogi…
Szumią trawy, gną się drzewa,
To już nie deszcz, to ulewa.

Po pewnym czasie udaje mi się w końcu wyrwać ze schronienia, ale o zwiedzaniu okolic przygranicznych nie ma już mowy, za mało czasu zostało. Wracam wściekły i przemoczony, pogoda nawet teraz musiała postawić kropkę nad I.

Pojawia się pekaes z Andrzejem i Grzegorzem, w czwórkę dojeżdżamy do Suwałk. Z nostalgią wspominamy ostatnią wizytę sprzed tygodnia, kiedy chodziliśmy tędy przy ciepłej i słonecznej aurze.

Ponieważ mamy znowu sporo czasu na przesiadkę, więc zjadamy obiad w azjatyckiej knajpie. A potem pociąg na Podlasie... Z okien oglądamy różne fajne stacyjki.


Carski dworzec w Kamiennej Nowej przez kilkanaście lat był kolejowo odcięty od reszty Polski po tym, jak przesunięto granicę polsko-radziecką.


Im bliżej Białegostoku, tym więcej wchodzi do pociągu osób w barwach Jagiellonii. Jest nawet Murzyn w piłkarskim stroju, nie sądziłem, że zespół ma takich międzynarodowych kibiców! Okazuje się, że dzisiaj Białystok gra mecz z Legią, więc wszyscy szykują się na łomot (tylko jeszcze nie wiadomo, z której strony).

W stolicy województwa ciężka atmosfera tworzona przez ciężkie chmury wiszące na niebie, ale na szczęście już nie pada.


Idziemy do jedynego w mieście schroniska młodzieżowego. Skryty między blokami domek ponoć jest zabytkowy, choć patrząc na obite plastikowymi deskami ściany szczerze w to wątpię. Przybytek ma tak niewielkie rozmiary, że w drzwiach lub korytarzu nie można minąć się z plecakiem! W ogóle mam wrażenie, że wszystko tam jest w wersji mini, łącznie z kuchnią i łóżkami.

Na dobry wieczór otrzymujemy długą litanię zakazów. Wielu rzeczy w środku nie można. Oczywiście nie wolno spożywać procentów, a pani z recepcji dumnie opowiada o swoich sukcesach w ściganiu nieprawomyślnych alkoholików. Niedozwolona jest też koedukacja. Bo ktoś może sobie nie życzyć kobiety w męskim pokoju! A niedawno czytałem w artykule wywiad (sprzed kilku lat, ale jednak) z ówczesnym prezesem Polskiego Towarzystwa Schronisk Młodzieżowych, gdzie zapewniał, że segregacja płci występuje tylko w przypadkach grup szkolnych, nikt dorosłych ludzi nie będzie tak traktował. A w Białymstoku traktują... Nie wiem tylko czy to nawiązanie do starych czasów czy raczej nowy trend, bo w innych krajach też ponoć ludzie nie chcą się koedukować...

Kolejną cenną informacją jest ta, że drzwi schroniska zamykane są o północy i nikt już do niego nie wejdzie. "W trosce o bezpieczeństwo" - jak głosi kartka. Rozumiem, że w Białymstoku po 24-tej robi się tak groźnie, że trzeba ryglować wejścia, wcześniej takiego zagrożenia nie ma.

Kobieta w recepcji gada i gada, a ja czuję, że zaczynam się topić we własnym pocie, bo w pełnym turystycznym rynsztunku jest bardzo ciepło. Dla odmiany w nocy piździ, bo oczywiście kaloryfery od dawna nie grzeją, a cieniutka kołdra i koc w żaden sposób nie zabezpieczają przed chłodem.

Opuszczamy tę klaustrofobiczną atmosferę i ruszamy na wieczorne miasto poszukać jakiegoś fajnego miejsca do zjedzenia i napicia. Pora jednak już późna, zatem kuchnie pozamykane, a że dzielnica śródmiejska, więc drogo. Przysiadamy na chwilę w jednej z pizzerii, lecz wkrótce ją zamykają. Zaglądamy jeszcze na Rynek Kościuszki, gdzie działa więcej knajp. Przy okazji uwieczniam ratusz, który wbrew nazwie nigdy nie pełnił roli siedziby władz miejskich.


W drodze powrotnej przechodzimy obok ładnego soboru św. Mikołaja, najważniejszej cerkwi Białegostoku.


Na ulicach kręcą się grupy szczęśliwych kibiców, bo Jagiellonia wygrała z Legią Warszawa 1-0. Co prawda padł gol samobójczy, ale zawsze. A my ciut mniej szczęśliwi udajemy się na spoczynek do schroniska... Rano z ulgą go opuściłem, raczej nie będę polecał jako miejsca noclegowego. Ma co prawda bardzo dobre położenie i umiarkowane ceny, ale na tym plusy się kończą.


I nadszedł dzień powrotu. Co prawda okres zimnych ogrodników już się skończył, ale paskudna pogoda nie. Zimno, leje...

W drodze na dworzec przechodzimy obok ogromnej bazyliki św. Rocha. Budowana przez prawie 20 lat w stylu modernistyczno-ekspresjonistycznym pasuje tu jak pięść do oka, ale trzeba przyznać, że nie można obok niej przejść obojętnie. Wieża kojarzy mi się z minaretem meczetu, natomiast całość z Gwiezdnymi Wojnami 😛.


Kawałek dalej skryta mała architektura - drewniane domki i dawne kino.



Podróż pociągiem przez pół Polski mocno się dłużyła - w pieprzonej Pesie Dart było ciasno i głośno, zamiast zamawianych miejsc przy stoliku dostaliśmy zwykłe "szeregówki". Wśród innych pasażerów wyróżniała się grupa nawiedzonych kobiet jadących do Częstochowy na pielgrzymkę, więc nasłuchałem się o rekolekcjach, ruchach odnowy i dziewczynach mających widzenia...

A pogoda - jak się spodziewałem - zaczęła zmieniać oblicze: do Warszawy lało, potem ubywało chmur i wyszło dawno nie widziane słońce...

----
Każdy wyjazd na Kresy miał jakiś motyw przewodni.
W 2013 roku wszystko było dla mnie nowe, ale zapamiętałem głównie spływ Biebrzą i kościół w Sztabinie, który nie chciał nam znikać z horyzontu.
W 2014 okradziono mnie w pociągu i przez resztę wyjazdu musiałem korzystać z cudzego aparatu.
W 2015 znów spływaliśmy Biebrzą i walczyliśmy z wiatrem i pogodą.
2016 upłynął pod znakiem sanktuariów różnych wyznań.
2017 to wiele kąpieli w jeziorach i pierwsza wizyta zagraniczna.
2018 jako ciągła walka z insektami.
2019 kojarzył mi się będzie z chłodem i zachmurzonym niebem. Co prawda pogoda zrąbała się dopiero w połowie wędrówki, ale właśnie ona najbardziej utkwiła w pamięci. Kto mógł przypuszczać, że najcieplejszy i najładniejszy dzień będzie na samym początku? Również kładąc się spać nad jeziorem w Wiżajnach nie przypuszczaliśmy, że teraz czeka nas tylko szarość...
Szkoda. Rzutowało to na atmosferę ostatnich dni, bo każdy nieustannie kombinował, jak tu się dobrze ubrać i gdzie schować przed potencjalnym deszczem. Oby za rok było lepiej!

7 komentarzy:

  1. Emeryci w klapkach a młodzi w czapkach? Uuuu... ;-)
    Na wszelki wypadek wykasuj zdjęcie tej pięknej alei, bo jeszcze ci, co wierzą w drzewa rzucające się na biednych kierowców, zechcą je wyciąć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście takich pięknych alei jeszcze tam trochę zostało, choć coraz więcej idzie pod topór...

      Część emerytów też miała czapki :D

      Usuń
  2. Zimni Ogrodnicy jak widać potrafią zaleźć za skórę. :/

    Bardzo ciekawe te bliźniacze wiadukty. I jako lokalna atrakcja, może mają szansę doczekać się jakiejś znaczącej rewitalizacji?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znaczącej chyba nie, ale przynajmniej prywatny właściciel trochę je ogarnął, bo na zdjęciach sprzed kilku lat, to tam wszystko się sypało.

      Usuń
  3. Gołdap oferuje także widoki z kawiarni obrotowej na Cisowej Górze, gdzie znajduje się wyciąg narciarski. Warto też skorzystać z tężni solankowych i pijalni wód ulokowanych nad jeziorem Gołdap.

    OdpowiedzUsuń