poniedziałek, 11 października 2021

Na zachodnich krańcach Beskidu Śląsko-Morawskiego: Veřovické vrchy oraz Radhošť z Radegastem.

Od ponad czterech lat chodzi mi po głowie pomysł, aby przejść się z plecakiem po najbardziej wysuniętej na zachód części Beskidu Śląsko-Morawskiego. Określana ona jest jako Veřovické vrchy i ciągnie się przez kilkanaście kilometrów. Jej najwyższa góra to Velký Javorník, który odwiedziłem z tatą końcem zimy 2017 roku i od tego czasu ciągle planowałem w ten rejon powrócić. Dodatkowym argumentem za wyprawą była drewniana wieża widokowa wznosząca się na szczycie, świetnie nadająca się na nocleg w śpiworze!
 
 
Plany mają to do siebie, że często trudno je zrealizować. Lata mijały, corocznie wpisywałem Veřovické vrchy na "listę życzeń" i dopiero w połowie września tego roku udało się ruszyć w tamtym kierunku. Zaczęliśmy w poniedziałkowy poranek - większość ludzi po weekendzie udaje się do roboty, a my z Bastkiem w świetnych nastrojach jechaliśmy do Ostrawy, aby zostawić samochód w pobliżu głównego dworca.


Po nabyciu biletów kręcimy się po okolicy aby zrobić zakupy. U Czechów zbliżają się kolejne wybory, więc miasto zapaskudzone jest plakatami wyborczymi - najbardziej widoczne są te z gębą Tomio Okamury, urodzonego w Tokio ćwierć-Japończyka i ćwierć-Koreańczyka, a pół-Morawianina, bardzo nielubiącego innych cudzoziemców i obcych.
Szukamy także otwartej knajpy, ale kończy się to niepowodzeniem. Co ciekawe - na dworcu działa bar, gdzie o tej porze bez problemu wypijemy wódkę albo rum, lecz... nie piwo.

Pociąg, złożony z kilku wagonów, jest niemal pusty, dopóki nie zwala się jakaś wycieczka nastolatków. Odjeżdżamy z lekkim opóźnieniem, co akurat w przypadku moich podróży po Republice Czeskiej stanowi normę.
Mijamy mniejsze i większe stacyjki. Na każdej wychodzi dyżurny ruchu w pełnym umundurowaniu i z lizakiem. Ot, taki przerost zatrudnienia na kolei. Jedna z pań macha do obiektywu i pokazuje znak zwycięstwa 😏.


Początkowo niebo zakrywają chmury, które w miarę zbliżania się do gór coraz bardziej ustępują miejsca niebieskiej barwie. Masyw Skalki jest już cały nasłoneczniony (ale Łysą Górę przykrywa biała czapa).


Zaliczamy jedną przesiadkę i około 10.30 wysiadamy na austriackim dworcu w Hostašovicach (Hostaschowitz). Kolejarz w czerwonej czapce trochę się dziwi na nasz widok, zwłaszcza, że oprócz nas nikt nie opuszcza pociągu. Jest cieplutko, przyjemnie, humory dopisują.


Teoretycznie moglibyśmy od razu wejść na szlak, ale wtedy za wcześnie dotarlibyśmy na końcowy szczyt, więc nie ma się co spieszyć. Z drugiej strony dworca ma działać knajpka i działa, tyle że przylepiona do drzwi kartka informuje, że dziś otwierają dopiero w południe... Szlag, czekać tu półtorej godziny? Nie, idziemy w innej miejsce.
Niestety, dworzec leży na zadupiu. Wioska oddalona jest o ponad dwa kilometry, nieco bliżej leżą sąsiednie Hodslavice (Hotzendorf), większe i posiadające więcej lokali. Jeszcze zaglądamy do innej pobliskiej gospody, ale ta otwiera się o trzynastej.
Maszerujemy zatem bardzo ruchliwą przelotówką numer 57 i uważamy, aby nie rąbnął w nas tir. Nawet w obszarze zabudowanym ciężarówki i osobówki pędzą nią ile fabryka dała; jeśli ktoś twierdzi, że Czesi jeżdżą zawsze przepisowo, to chyba nigdy nie był w Czechach...
Na szczęście nie musieliśmy iść aż do centrum wioski, gdyż po kilkuset metrach natrafiliśmy na dość dziwny przybytek o nazwie "Expres". Jest to dawny wóz przerobiony na bufet. Obok stoją dwa zadaszone stoliki, jeden zajęty przez znajomych właścicielki/barmanki. Piwo tylko w butelkach, za to spirytualia do kieliszka. Zamawiamy po Radegaście i chłoniemy chwilę...
Towarzystwo z drugiego stolika musi walczyć już od rana albo ma słabe głowy. Jeden starszy facet nie był w stanie zejść po trzech schodach i rozłożył się na trawniku. Drugi ledwo chodzi (możliwe, że miał też problemy z nogami) i jak wsiadł na rower, to mieliśmy wrażenie, że zaraz wpadnie pod samochód!


Punktualnie o dwunastej babka zakłada deski na okna i zamyka bufet! Ciekawe godziny otwarcia. Nam to nie przeszkadza, bo i tak zamierzaliśmy wracać w kierunku dworca. Po drodze zaglądamy nad niewielki zalew Kacabaja, kuszący swą niebieską taflą i odstraszający wędkarzami. W tle, po lewej stronie, widać nasz dzisiejszy cel, czyli Velký Javorník, a po tych wszystkich górkach z prawej będziemy musieli się wspinać.


Knajpa przy dworcu już działa. Lokal sprawia niezwykle sympatyczne wrażenie. Wśród klientów dominują cykliści, zwłaszcza sportowcy na rowerach elektrycznych. Czasem przemkną urodziwe niewiasty na koniach. Zrzucamy plecaki i oprócz piwa kupujemy nakládanego camemberta, znakomitego!


Barman najpierw twierdzi, że się nas boi, bo nie jest szczepiony. Upiera się, że z powodu covidu nie może nam nalać piwa do tych samych kufli. A potem, ni stąd ni zowąd, namawia na swojski bimber. No i wzięliśmy po dużym kielichu, ale po jednym łyku stwierdziliśmy, że przyda się na wieczór i przelaliśmy go do zdobycznej plastikowej butelki 😛.
 
 
Takie miejsca wciągają jak bagno, lecz nadludzkim wysiłkiem udaje nam się z niego wyrwać około czternastej. Wszystko idzie zgodnie z planem.

Linia kolejowa to prawdopodobnie dokładna zachodnia granica Veřovickich vrchów, więc i Beskidu Śląsko-Morawskiego. Prawdopodobnie, gdyż za nią oraz za drogą znajduje się kilka pagórków, ale po pierwsze należy je raczej zaliczyć do Pogórza Morawsko-Śląskiego (Podbeskydská pahorkatina), a po drugie teren ten zajmuje poligon, więc i tak dla turystów jest niedostępny. Tak więc startujemy z najbardziej wysuniętego na zachód miejsca Beskidu Śląsko-Morawskiego i będziemy poruszać się na wschód.

Początkowo czerwony szlak prowadzi po asfalcie i na płasko, ale rychło zaczyna się pierwsze podchodzenie pod pierwszy szczyt - Oprchlice (639 metrów n.p.m.).


Mijany nieduży pomnik oddziału komunistycznych partyzantów "Jawor", działającego w Beskidach pod koniec ostatniej wojny światowej.


Zaliczamy po kolei następne szczyty, których nazwy czasem różnią od tych z mapy: Trojačka, Huštýn, Hodorf, Krátká, Dlouhá, Kamenárka, Rybníčky. Ich wysokości nie są duże, rozpierają się pomiędzy 600 a 850 metrów, lecz problemem są nieustanne zejścia i wejścia pomiędzy nimi. Prawie w każdym przypadku góry rozdzielone są przełęczami, więc trzeba najpierw zejść kilkaset metrów, a potem z powrotem tyle samo lub więcej się wdrapać. Bardzo to męczące, Bastek co chwilę kręci głową i narzeka: "Kto wymyślił takie góry?!".




Jeszcze do niedawna Veřovické vrchy były w niemal całości pokryte lasem i właściwie zupełnie niewidokowe. Po wycinkach spora część grzbietu została odkryta, zwłaszcza południowe stoki, możemy się więc gapić na bliższe Góry Hostyńsko-Wsetyńskie (Hostýnsko-vsetínská hornatina) i ciut dalsze graniczne Jaworniki (Javorníky). Słabiej jest z widokami na północ, ale tę stronę obejrzymy sobie z wieży.



Tu akurat spojrzenie na wschód - Radhošť z kaplicą i nadajnikiem.

Potencjalne miejsca noclegowe: dwie przyzwoite wiaty.


Pomijając złażenie do i wyłażenie z przełęczy idzie się przyjemnie, gdyż innych turystów praktycznie tu nie ma: od momentu opuszczenia knajpy aż do Javorníka spotykamy osiem osób, w tym trzech rowerzystów i jednego biegacza (dwukrotnie).


Jedna z ostatnich górek do zdobycia (bodajże Dlouhá) zakrywająca Velký Javorník. Bliżej niż dalej. W dolinie zabudowania Veřovic, od których ta część pasma wzięła swą nazwę.


Znów schodzimy do przełęczy, gdzie przy wiacie robimy dłuższą przerwę. Powoli zaczyna się ściemniać, ale zakładaliśmy, że na Velký Javorník dotrzemy już po zmroku. Zostały nam cztery kilometry... Na jednej z przecinek widać zarys wieży.


Końcowe podejście to fragmentarycznie również asfalt, na którym oślepia nas terenówka jadąca z naprzeciwka. Powoli przemy do przodu i po dwudziestej stajemy pod wieżą na Velkým Javorníku! Zachodnie kresy Beskidu Śląsko-Morawskiego zaliczone!

Rozkładamy się na pierwszej platformie wieży (posiada ich ona osiem). Jesteśmy zmęczeni, ale Bastek rozpala ognisko i możemy zasiąść przy wesoło skaczących płomieniach. Towarzyszy nam kot - jedyna żywa istota, którą spotkaliśmy po przyjściu. Myśleliśmy, że śpi w zamkniętym schronisku (działa ono jedynie w czasie dnia jako bufet), ale nocował pod drzewem obok wiaty.


Po pewnym czasie zjawia się trójka Czechów z psem. Chyba się nas nie spodziewali, ale ochoczo dosiadają się do ognia i wyciągają kiełbaski. Jako kulturalni Ślązacy proponujemy im skosztowanie swojskiego wina, lecz reagują na to jak diabeł na święconą wodę:
- Nie, nieee! Ja prowadzę, ja nie mogę, ja rano do pracy!
No to nie. W ogóle nie przejawiają żadnych chęci integracyjnych, więc po najedzeniu się (żurek pieczarkowy z proszku) i wypiciu swoich zapasów udajemy się na wieżę, fotografując jeszcze przed snem widoki z samej góry. Fajnie widać światła z okolicznych miejscowości, zwłaszcza Frenštát.

Noc jest umiarkowanie rześka, myślę, że mogło być około 10 stopni. Rano też jest chłodno, a pobudkę mamy wczesną, bo przecież trzeba zobaczyć początek dnia. Gdy wchodzę na najwyższą platformę, na wschodzie pojawiły się już pierwsze kolory, ale jeszcze nie słoneczna tarcza, natomiast zachód - skąd wczoraj przyszliśmy - spowija szarość i mgły.



Coraz więcej czerwonego, także nad Skalką. Wschód zaraz się zacznie. Nie oglądamy go sami: zjawił się jeden koleś - bardzo zdziwiony naszą obecnością - oraz jeden spocony biegacz, który wpadł na górę i wkrótce zniknął. Podjeżdża również jakiś samochód (na szczyt prowadzi wąska droga asfaltowa), ale nie zatrzymał się i po zawróceniu zaczął zjeżdżać w dół.


No i jest - słońce wyłania się zza Łysej Góry!





Powietrze nie jest zbyt przejrzyste, stąd ziemia pozostanie nieoświetlona, a na niebie nadal gromadzi się sporo chmur, więc czerwone kółko znowu zniknie.




Ponownie zostaliśmy sami. Ciszę przerywa stukot pociągu w dole oraz.. warkot piły. Drwale to poranne ptaszki, nie mogli się doczekać cięcia!

Wracamy do śpiworów, ale w moim przypadku drzemka trwała może z godzinę. Raz, że nie chciałem marnować czasu w tak pięknie rozpoczętym dniu, a dwa, że zjawia się coraz więcej towarzystwa. Velký Javorník to góra bardzo popularna: łatwa do zdobycia, blisko stąd do parkingów, no i atrakcyjna widokowo, w dodatku o dziewiątej otworzą schronisko. Latem oraz w weekendy przelewają się przez nią tłumy ludzi - dlatego właśnie chciałem tu przyjechać w tygodniu wieczorem, poza wakacjami. A i tak od ósmej ciągle ktoś się kręci, głównie emeryci i renciści. Większość w kolorowych sportowych ciuszkach, z kijami. Niezmiernie zdziwieni dwoma osobnikami nocującymi na wieży, co rusz ktoś się pyta, czy nie było nam zimno i czy nam nie przeszkadzają...


Wracam na szczyt wieży, bo zrobiła się cudna bezchmurna pogoda, chociaż na wschodzie utrzymują się lekkie mgiełki przy gruncie. Na pierwszym planie mamy Dlouhą, następnie z prawej Huštýn, a z tyłu m.in. Kelčský Javorník, najwyższy szczyt Gór Hostyńskich.



Na północy ciągnący się Červený kámen, z lewej pełen zabytków Štramberk wraz z górującą nad nim wieżą zamku oraz kopalnią odkrywkową wapienia.



Północny-wschód: kopce Pogórza Morawsko-Śląskiego w okolicach Hukvaldów, widać też smugi z elektrowni Dětmarovice, oddalonej o niecałe pięćdziesiąt kilometrów.


Na wschód nie ma co patrzeć, bo słońce wszystko prześwietla. Przy innej porze dnia i przy lepszej przejrzystości na pewno mielibyśmy polskie Beskidy jak na dłoni.


I jeszcze południe z pasmem granicznym.


Lokalny transport - autobus oraz motorák.



A na niebie lata coś takiego!


Wygrzebałem w internecie informacje, że to VBS-1 Kunkadlo, aeroplan zbudowany w 1926 roku przez niejakich braci Šimůnek. Ale on jest składowany w Muzeum Techniki w Pradze, więc chyba replika??

Ludzi coraz więcej wokół wieży, zatem pora powoli się zebrać. Zdjęcie z faną robię na słupku szczytowym - Velký Javorník jest daleki w zestawieniu najwyższych gór Beskidu Śląsko-Morawskiego, ale piąty pod względem wybitności, a w całym kraju w tej kategorii zajmuje miejsce numer 28.


Schronisko na Velkým Javorníku wybudowała w 1935 roku Pohorská jednota "Radhošť", najstarsza czeska organizacja turystyczna. Po okresie komunizmu zaniedbany budynek wrócił w jej ręce, ale nie sposób nie odnieść wrażenia, że mógłby być wykorzystany lepiej: brak noclegów, zamknięte w poniedziałek, bufet działa od 9 do 17 nawet latem, kiedy to dzień jest znacznie dłuższy... Najwyraźniej pieniędzy im nie brakuje i nie potrzebują ich więcej.


Kot, który wieczorem łasił się i wskakiwał na kolana, a jeszcze o świcie ocierał o nogi, okazał się zdrajcą i teraz w ogóle nas nie poznaje, zalecając się do innych osób. Olewamy go z niesmakiem, podobnie jak schronisko, postanawiając, że śniadanie zjemy w miasteczku. Jeszcze pożegnalne zdjęcie...


...i zaczynamy schodzić zielonym szlakiem. Górna jego część jest dość stroma, więc co chwilę spotykamy sapiących i zmęczonych ludzi, niektórzy z błaganiem w oczach wypytują, czy daleko jeszcze. Nie mamy litości, mówimy im prawdę.

Po zbiciu trzystu metrów wysokości trafiamy na polankę z przyjemnymi widokami w różne strony.



Zaraz za nią niewłaściwie skręcamy, gdyż szlak w tym miejscu kompletnie nie został oznaczony: w efekcie zamiast lekkiego podejścia mamy lekkie zejście asfaltem w kierunku cywilizacji. Nie przeszkadza nam to, gdyż szybciej znajdziemy się w mieście. Frenštát pod Radhoštěm (Frankstadt) wita osiedlem domków jednorodzinnych, następnie przebijamy się przez łąkę, przekraczamy mostem rzeczkę Lubina i przecinamy blokowiska. W zadrzewionym parku podziwiamy kilka rzeźb poświęconych słusznym bohaterom.


Upał zrobił się konkretny, temperatura przekracza 30 stopni, słońce przypieka jak w środku wakacji! Oznacza to pilną potrzebę znalezienia przybytku, w którym będziemy mogli się nawodnić - wbijamy do takiego położonego blisko rynku. Klimatyczna gospoda z telewizorem i stałymi bywalcami, szkoda jedynie, że nie serwują nic do jedzenia.


W tym momencie moglibyśmy zakończyć wędrówkę i wracać do domu, ale po co, skoro jutro też mam wolne? Skorzystamy z okazji i odwiedzimy inne szczyty zachodniego Beskidu Śląsko-Morawskiego, też pod pewnym względem krańcowe. Najpierw jednak uderzamy pojedynczo na zakupy do sklepu. Przy okazji oglądam też nieduży rynek oraz interesujący Pomnik Poległych z kościołem w tle.



Na szlak podjedziemy autobusem, tyle, że ten nadciąga aż z Frydka-Mistka i spóźnia się co najmniej kwadrans. Razem z wielką grupą uczniów czekamy w upale i pot leje się strumieniami... Na szczęście podróż nie trwa długo, wysiadamy na przełęczy o pięknej nazwie Pindula. To granica pomiędzy Veřovickimi vrchami i Radhošťským hřbetem, a żeby jeszcze bardziej zamieszać, to obie te jednostki geograficzne tworzą mikroregion Radhošťská hornatina 😛.
Już na samym początku dostajemy po tyłku, gdyż szlak wyznaczono tak, żeby wchodził na pierwsze wzniesienie, mimo, że spokojnie można je było ominąć. Biednemu zawsze kłody pod nogi...


Rozdzielamy się z Bastkiem i każdy idzie swoim tempem: on się wlecze, ja prę do przodu i potem czekam na spokojnie w cieniu. Gdy dochodzimy do czerwonego szlaku, to wiemy, że najgorsze podejście mamy za sobą.

W kalendarzu nadal lato, ale jesień nieśmiało zaczyna przypominać o swojej nadchodzącej obecności.


Na polanach pojawiają się charakterystyczne sylwetki nadajnika i kaplicy, które są coraz bliżej.



Końcówka to strome podejście wzdłuż wyciągu narciarskiego, ale świadomość, że to ostatnia prosta dodaje sił i wkrótce staję pod drewniano-kamienną kaplicą Cyryla i Metodego. Radhošť mierzy 1129 metrów, jest dziewiątym szczytem Śląsko-Morawskiego i jego najbardziej zachodnim tysięcznikiem. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że na terenie całej Republiki Czeskiej zajmuje 156 miejsce pod względem wysokości.


Czekając na Bastka wdaje się w krótką rozmowę z czeskim turystą, którego bardzo interesowało skąd i dokąd idę, a zwłaszcza gdzie będziemy spali. Podniósł mnie na duchu twierdząc, że w pobliskim hotelu na pewno uda nam się jeszcze napić piwa. Potem schodzi w dół, a ja mogę na spokojnie podziwiać małą świątynię wzniesioną pod koniec XIX wieku.


Odcinek od Radhošťa do Pustevnego to morawskie Krupówki: zwłaszcza w czasie weekendów i dni wolnych pojawiają się tam całe tabuny ludzi i to głównie klapkowiczów, bo na Pustevny można dojechać samochodem, autobusem miejskim oraz kolejką liniową. Dlatego tak istotne było dla nas dotrzeć tutaj późnym popołudniem: o wpół do szóstej panuje cisza, nie widać dosłownie nikogo!



Słońce zaczęło zmieniać kolory na te wieczorne.


Zachodzimy do hotelu "Radegast". Obiekt  to drogi i mało klimatyczny, ale ma ładny wystrój. Zamawiamy po piwie, dodatkowo zjadam również czosnkową.



Po wyjściu wyraźnie czuć zbliżający się wieczór: słońce dociera do horyzontu, spada temperatura. Idziemy sobie spokojnie grzbietem, bardzo rzadko spotykając pojedyncze osoby. Grzbiet stanowi również podwójną granicę: administracyjną pomiędzy krajem morawsko-śląskim i zlinskim, a także pomiędzy zlewiskiem Morza Bałtyckiego i Czarnego.






Widok na Skalkę, a także do tyłu, gdzie na jednym ujęciu prezentuje się Radhošť i Velký Javorník.



Rzeźba boga Radegasta na górze Radegast (1105 metrów n.p.m.). Solidna i wielka konstrukcja, kopia figury stojącej tu od 1931 roku. Gdy byłem przy niej cztery lata temu, to nie było szans zrobienia mu zdjęcia bez dzieciaka albo innego człowieka.


Liczyliśmy, że na przełęczy Pustevny będzie jeszcze coś otwarte, ale ostatnie drzwi zostały zamknięte tuż przed naszymi nosami. Kręcimy się chwilę po szykującym się do snu ośrodku i ruszamy dalej. Pozostało nam półtora kilometra przez ciemny las, droga dłuży się niemiłosiernie, ale w końcu dochodzimy do węzła szlaków Tanečnice - sedlo. Znajduje się tam wiata. Bez bocznych ścian, bez drewnianej podłogi, ale z dachem, stołem i dwoma ławami. Musi nam dziś wystarczyć jako noclegownia.
Rozkładamy karimaty i śpiwory, rozpalamy ognisko w przygotowanym przez kogoś innego kręgu. Wąski snop światła ledwo przebija się przez spowijającą wszystko czerń. Las sprawia niepokojące wrażenie, coś wyraźnie krąży wokół nas, lecz nie decyduje się podejść.


Noc upływa spokojnie, jest cieplejsza od poprzedniej. Znów nie potrafię zbyt długo leżeć, więc zostawiam Bastka do pilnowania wiaty i ruszam na pobliską Tanečnicę.


Zalesiony szczyt niczym się nie wyróżnia, lecz kawałek dalej w niebo wyrasta potężne wielkie coś - Stezka Valaška. Mnożące się w Karpatach i Sudetach jak psie kupy na trawniku "ścieżki w koronach drzew" stają się coraz większym przekleństwem szpecącym krajobraz i generującym - oprócz zysków - jeszcze większy ruch. Z jednej strony to dobrze: wszystkie te grupy zwalą się tu, więc gdzieś indziej będzie luźniej. Z drugiej strony - serce ściska żal patrząc na przerabianie gór na Disneyland.


Faktem jest, że tutejsza ścieżka jest nieco mniejsza od innych, a i okolica od dawna jest zadeptywana, ale czy trzeba było koniecznie bardziej ją zapaskudzać?
Z powodu wczesnej pory atrakcja jeszcze jest zamknięta, pierwszych ludzi spotykam dopiero na Pustevnym. Działa już kolejka krzesełkowa z Trojanovic, lecz nie dostrzegam żadnych pasażerów. Ciekawostka historyczna: poprzedniczka tej kolejki, otwarta w 1940, była pierwszą tego typu w Europie.


Na Pustevnym nadal pustawo... Może będzie otwarty jakiś bufet? Niestety nie. Robię zdjęcia pięknym drewnianym chatom autorstwa Dušana Jurkoviča. Te w środku i po lewej - Libušín - częściowo spłonęły w 2014 roku, zrekonstruowano je i ponownie otwarto ubiegłego lata.



Jurkovič zaprojektował drewniane budynki w stylu ludowej secesji na zlecenie Pohorskej jednoty "Radhošť". Otwarto je w 1899 roku, wcześniejsza o pięć lat była kamienna chata Šumná.


Idę trochę dalej, za parkingiem rozłożony jest rząd przybytków - bary i knajpy serwujące jedzenie w mniej wyszukanych warunkach i tańsze. I tam już niektóre działają, więc kupuję kufelek i siadam pod parasolem. Słońce przygrzewa, z głośników leci wesoła czechosłowacka muzyka sprzed dekad, żyć nie umierać! Właściciel widząc mój błogi stan woła z uśmiechem:
- Fajnie jest, no nie? Ale to ostatnie godziny, od zachodu idzie na nas front deszczowy, po południu ma być paskudnie.

Wracam do Bastka, aby w końcu wstał, zwłaszcza, że mijają nas coraz liczniejsi turyści i patrzą jak na UFO. Rozpalamy ponownie niewielkie ognisko, aby uwędzić kiełbaski i nagrzać wody na herbatę.


W pewnym momencie z dołu słychać warkot. Coś jedzie. Warkot się zmniejsza, po czym ponownie zwiększa. Ewidentnie coś się zbliża w naszym kierunku. Ciekawe, czy się doczepią? Oczywiście, że się doczepili. Nadjechał elektryczny samochodzik z dwoma pracownikami z Pustevnego, którzy na nasz widok wyskoczyli z kabiny jak oparzeni.
- Co to za ogień?! Zgasić to, zgasić! Dlaczego je rozpaliliście?!
- Bo było przygotowane miejsce - odpowiadam spokojnie.
- Nie, nie, nie! W Polsce też nie można palić ognisk w lesie!
- Można, jeśli są wyznaczone do tego miejsca.
- Ale u nas nie! Czeskie lasy zakazują wszelkiego palenia, nie ma wyjątków!
Hmm. Nie raz i nie dwa widziałem profesjonalnie przygotowane stanowiska. Ciężko podejrzewać, że to turyści nosili ze sobą cegły w góry i beton, aby je zmontować. A może leśnicy zastawiają w ten sposób pułapki na turystów?
Zalałem ognisko wodą, faceci tymczasem omietli wzrokiem wiatę i nasze bambetle.
- Tak też nie można, takie spanie jest zabronione - oznajmili.
I w tym przypadku gada bzdury. W Republice Czeskiej spanie w lesie jest dozwolone! Zabronione jest obozowanie, ale nie biwakowanie! Praktyka sądowa wyraźnie to rozgranicza! Problem jest taki, że, podobnie jak w Polsce, brak dokładnych ustawowych definicji tych czynności. Granica pomiędzy nimi bywa płynna, ale najczęściej przyjmuje się, iż "biwakowanie" to nocleg bez użycia dodatkowego sprzętu typu namiot, a więc w obniżonym komforcie, jednorazowy, bez dodatkowych działań typu rozpalanie ognia, przygotowywanie jedzenia i tym podobne, bez zostawiania po sobie śladów. Najważniejszy jest ten sprzęt noclegowy - namiot zdecydowanie podpada pod zakaz, natomiast już taki hamak niekoniecznie, a i sama karimata położona na trawie także nie powinna stać się pretekstem do interwencji. Co ciekawe - nocować można również w lasach prywatnych, a właściciel nie może tego zabronić! Najlepsze jest to, że wszystkie czeskie strony poświęcone noclegom w przyrodzie zgodnie piszą, iż "jeśli chcemy mieć spokój ze strony służb, to skorzystajmy z infrastruktury takiej jak wiaty, tam możemy to robić całkowicie legalnie i nikt nie może się do tego doczepić"! A panowie w elektrycznym pojeździe się przyczepili, jeszcze usiłowali nam wmówić, że widzieli dym z daleka i dlatego przyjechali (okazało się, że w rzeczywistości chcieli coś zobaczyć na rozdrożu szlaków). Aha, sugerowali także, aby na przyszłość gotować sobie posiłki na kuchence, tymczasem ona - jako otwarty ogień - jest traktowana w przepisach identycznie jak... ognisko. Trochę ich pokarało od tego wciskania kitu, bo potem długo nie umieli uruchomić swego małego samochodziku...
Przerwano nam śniadanie, lecz na szczęście kiełbaski zdążyły się uwędzić, więc zjadamy je i pakujemy, gdyż na ścieżkach obok nas robi się coraz tłoczniej, przybywa rowerzystów i emerytów.
Schodzimy zielonym szlakiem na północ. Tu ruchu praktycznie brak, mijamy dwa nieduże wodospady oraz inną wiatę, która była opcją rezerwową na nocleg.


Tracimy kilkaset metrów wysokości. Teren wypłaszcza się dopiero na terenie miejscowości - Kunčic pod Ondřejníkem (Groß Kuntschitz). Z oddali żegna się z nami Velký Javorník.


Po drodze Bastek drażni napotkane krowy, a nieustannie towarzyszy nam widok Skalki, którą odwiedziłem z tatą dwa lata temu.


Przechodzimy obok knajpy, ale dzielnie ją ignorujemy, gdyż mam na oko inny przybytek - browar restauracyjny, położony tuż obok dworca kolejowego, więc po konsumpcji będziemy mieli rzut kuflem na pociąg.


Browar "Ogar" sprawdziłem już dwa lata temu (właśnie schodząc ze Skalki) - piwo mają świetne, a i jedzenie znakomite. Wcinamy utopence aż nam się uszy trzęsą!


Na peronie spotykamy tę samą grupę dzieciaków, z którą jechaliśmy dwa dni wcześniej z Ostrawy. Jest też kilkoro wesołych i nie do końca trzeźwych dziadków, jeden z gitarą. Jego partnerka przygląda nam się uważnie i dopytuje:
- Spaliście w górach? A nie było wam zimno?
- Mieliśmy alkohol - odpowiadam, na co kiwa głową z całkowitym zrozumieniem.

Wycieczka udała się znakomicie, plan sprzed czterech lat został zrealizowany z pięknym bonusem. I tylko prognoza pogody zapowiedziana przez knajpiarza z Pustevnego nie sprawdziła się: front deszczowy nadszedł w Beskidy nie popołudniem, a dopiero w nocy.

8 komentarzy:

  1. Parę miejsc z Twojej wycieczki kojarzę. Na Velkim Javorniku byłem 2 lata temu latem, ludzi było dużo lecz znośnie, ale w sierpniu w ubiegłym roku na Radhoście, Pustevnym i pod rzeźbą Radegasta miałem już istny tłum i Krupówki. Odwiedziłem wtedy nawet tą ścieżkę w koronach drzew, pierwszy raz byłem na tego typu atrakcji, i chyba po raz ostatni. ;) Ogólnie obiecałem sobie, że w Beskid Morawsko-Śląski nie przyjadę więcej w weekend, w moim "rankingu" ta część Beskidów jest na ostatnim miejscu... ;)
    Ps w tej wiacie, której spaliście odpoczywałem, a kolejka krzesełkowa na Pustevny była jak dotąd moim jedynym w życiu wjazdem wyciągiem w górach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie da się ukryć, że Śląsko-Morawski jest bardzo popularny, dlatego weekendy są ryzykowane... Choć są miejsca, gdzie ludzi bywa zdecydowanie mniej. No, ale Pustevny do takich nie należy ;)

      Usuń
  2. Fajna wycieczka. Pasmo zupełnie mi nieznane, ale cały czas mam je na oku i czeka na swoją okazję.

    Oglądam zdjęcia i podoba mi się tam :)

    Dlatego nie lubię rozkładać się na nocleg w miejscach, zbyt łatwo dostępnych autem. Bo można spotkać wątpliwe towarzystwo, albo właśnie kogoś, kto będzie się czegoś czepiał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To są normalne szlaki w środku lasu, nie zakładałem, że ktoś tam będzie jeździł autem :D Problem był taki, że nie było za bardzo alternatywy: kolejna wiata leżała tak z 2 kilometry niżej - mniej popularne miejsce, ale na Pustevny na pewno bym się już wtedy nie przeszedł rano, a ognisko trzeba byłoby zrobić na takim placu do zawracania drwali. Druga wiata wydawała się na zdjęciach spokojniejsza, ale to oznaczałoby jeszcze z 7 km łażenia, nie chciało nam się.

      Usuń
  3. Część prezentowanego szlaku jest mi znana i widzę pewne zmiany. Na lepsze to odbudowa po spaleniu chat zaprojektowanych przez Dušana Jurkoviča, w czasie naszego tam pobytu tylko hotel Mamenka nie był zniszczony. Natomiast nagminne stawianie wież zaczyna być irytujące i nie odczytuję to jako zmiany na lepsze. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odbudowali je pięknie, nie widać, że to niedawna rekonstrukcja. A te "ścieżki" to porażka, ale chyba nic z tym się nie zrobi, gdyż wielu ludziom się one podobają i ciągną do nich jak niedźwiedzie do ula... Pozdrowienia!

      Usuń
  4. Przepiękna wycieczka. Trochę zaraz mi się przypomniały kadry z filmu "CK Dezerterzy" i tamtejsze stacyjki kolejowe i przybytki gastronomiczne. W niektórych miejscach byłem przed laty i miło by sobie je przypomnieć. Dzięki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie przez przypadek "CK Dezerterów" kręcono na poaustriackich dworcach :) Ale faktycznie - kultura knajpiana związana z koleją pozostała w Czechach (i nie tylko) nadal aktywna.

      Usuń