sobota, 25 stycznia 2020

Pasmo Ondřejníka i Lysá hora na początek i koniec tygodnia.

Ondřejník to masyw wchodzący w skład Pogórza Morawsko-Śląskiego (Podbeskydská pahorkatina), a konkretnie jego części nazywanej przez Czechów Štramberską vrchoviną. Często, ale błędnie, uznawany jest jako fragment Beskidu Śląsko-Morawskiego, jednak oddziela go od niego dolina Ostravicy oraz Bystrej.

Wybrałem Ondřejník na cel jesiennej wyprawy z tatą. Kiedyś jeździliśmy w północno-wschodnią Republikę Czeską dość często, ostatnio trudno trafić na jakiś wolny termin, który pasowałby nam obojgu. Ponieważ w weekend kręciłem się w polskich Beskidach, zatem tu pojechaliśmy w poniedziałkowy poranek.

Dlaczego właśnie Ondřejník? Po pierwsze - tam jeszcze nie byliśmy. Po drugie - widziałem go kilka razy z okolicznych szczytów i wydał się interesujący. Po trzecie - w pierwszy dzień tygodnia większość schronisk w czeskich górach bywa zamknięta, a tu jedno miało być otwarte!

Samochód zostawiamy w mieście Frýdlant nad Ostravicí (Friedland an der Ostrawitz). Mimo, że liczy ono mniej niż 10 tysięcy mieszkańców, posiada sprawnie funkcjonujące centrum przesiadkowe łączące dworzec kolejowy i autobusowy.


Kolorowym przejściem podziemnym przekraczamy dwupasmową drogę szybkiego ruchu.


Niebieski szlak prowadzi nas po spokojnych dzielnicach domków jednorodzinnych. Na chwilę wychodzi słońce, dając nadzieję na poprawę pogody - na razie niebo zaciągnięte jest chmurami.


Lysá hora po drugiej stronie doliny.


Szlak skręca z asfaltu i zaczynamy iść wzdłuż potoku, powoli nabierając wysokości. Mijamy leśny bar - samoobsługową knajpę, podobną do tej działającej w Jesionikach. Jest piwo, bardziej procentowe napitki, herbata, kawa, coś do jedzenia - pieniądze powinniśmy wrzucić do puszki i sami wybrać sobie resztę. Istnienie takiego przybytku wymaga dużego zaufania w stosunku do potencjalnych klientów; w Sudetach bywa z tym różnie. Obok baru kilku facetów wznosi z cegieł nowy budynek - czyżby powstawała konkurencja?


Przymiotnik "leśny" już za bardzo tu nie pasuje - kiedyś mocno zadrzewiona okolica w wyniku wycinek wygląda jak po przejściu tornada. Smutny widok potęgowany pogodową szarówką.


Mniej więcej po godzinie dochodzimy do centrum turystycznego masywu Ondřejníka. W przeszłości istniały tu dwa schroniska - jedno z nich, Chata Solárka, spłonęła w 2002 roku. Druga to Chata Ondřejník. Postawił ją Klub Czeskich Turystów jeszcze przed Wielką Wojną, a rozbudował w latach 30. XX wieku. Był to pierwszy taki obiekt uruchomiony przez tę organizację w Karpatach - do tej pory schroniska należały głównie do morawsko-śląskich Niemców. Miała więcej szczęścia niż Solárka, lecz od kilku lat jest zamknięta. Nowi właściciele kupili ją podobno mocno zadłużoną i w fatalnym stanie, podobno też przeprowadzają remont, choć na żywo tego nie widać.


Jako zastępstwo niedaleko schroniska otworzyli oni całoroczny bufet - Roubenkę Ondřejníček. Prezentuje się całkiem sympatycznie.


W środku nie jest zbyt ciepło, a do kibelka trzeba latać od zewnątrz, ale jedzenie smaczne i w rozsądnych cenach. Posiłek zamawiamy w naszym stylu: ja hermelin, tata sýr. Do picia wybieram niezłe piwo jagodowe z małego browaru w Ostravicach.


Obok bufetu stoi kaplica świętego Antoniego, prawdopodobnie z tego samego okresu co rozbudowa schroniska. Można stąd podziwiać widoki na Frýdlant, dolinę i dalsze pagórki.




Spod nieczynnego schroniska słychać zawodzenie czarnej owcy. Przynajmniej tak nam się zdawało. Tata podszedł bliżej i owca okazała się... kozą 😛. W dodatku zachowywała się jak pies - podbiegła merdając ogonem i stanęła na tylnych łapach domagając się głaskania 😏.


W weekendy, wakacje i ciepłe dni roubenkę na pewno odwiedzają tłumy - łatwo tu dojść, jeszcze łatwiej dojechać asfaltową drogą. Nawet dzisiaj, gdy pogoda nie rozpieszcza, co chwilę ktoś się pojawia - samochód z chłopakiem i dziewczyną, rowerzyści, jacyś spacerowicze. Tylko na szlaku pusto - spotkaliśmy niżej dwie kobiety, za chwilę miniemy się z jeszcze jednym facetem i na tym koniec.


Na szczyt Ondřejníka nie prowadzi żadna znakowana ścieżka. Nie leży na terenie rezerwatu, więc można na niego i tak wejść, jednak nas to nie interesuje, bowiem najwyższym punktem całego masywu jest Skalka, położona kilka kilometrów dalej na południe.

Tymczasem widać, że porażenie słoneczne nam nie grozi - co prawda na horyzoncie gdzieś na Słowacji majaczy coś jasnego, ale czeskie Beskidy postawiły na zachmurzenie. Lysá hora (nie)wygląda jeszcze gorzej.



Wspominałem już o wycinkach - większość dalszej drogi to krajobraz postapokaliptyczny. Ciekawe czy zostawią trochę drzewostanu czy pójdzie do pieca wszystko? Na drugim zdjęciu jest Ondřejník i droga prowadząca do niego, ale kompletnie nie zachęcała aby z niej skorzystać.




Zamiast drzew stawiane są piękne, nowe tablice informujące po jakiej drodze teraz idziemy - każda ma swoją nazwę. To na pewno bardzo uatrakcyjni wizytę. Stanowiska drwali spotykamy kilka razy - właściwie na każdym rozwidleniu oraz tam, gdzie jeszcze zostało coś do wycięcia. Większość maszyn stoi zimna, ludzi nie widać, ale w niektórych miejscach praca wre mimo nieprzyjemnej mżawki, która zaczęła lecieć z nieba.



Cały masyw Ondřejníka to nieduża jednostka geograficzna - z północy na południe mierzy ledwie około 7 kilometrów, w najszerszym odcinku będzie może połowa długości. Wędrówka grzbietem nie zabierze nam całego dnia (chyba, że będziemy robić nieustanne przerwy), a my po niecałej godzinie od opuszczenia bufetu meldujemy się na Skalce. Z swoimi 964 metrami jest nie tylko najwyższym szczytem masywu, ale też całego Pogórza Morawsko-Śląskiego. Wcale bym się też nie zdziwił, gdyby była numerem jeden wśród większego makroregionu - Pogórza Zachodniobeskidzkiego. To zapewne dlatego wiele osób włącza Ondřejník do Beskidu Śląsko-Morawskiego - po prostu wysokość kwalifikuje go do "normalnych" gór. 

Ponieważ pogórza także mogą być górami (według definicji te zaczynają się od 300 lub 500 metrów n.p.m..), więc Skalkę śmiało można zakwalifikować jako punkt na liście Korony Gór Czeskich. Warto jeszcze dodać, że Skalka jest piętnastą górą pod względem wybitności w Republice - wynosi ona 482 metry.

Wierzchołek nie powala swoją urodą - kamień, jakieś małe skałki i tablice ze szlakowskazami.


Co ma wspólnego Skalka z Lysą horą? Zbójnik Ondraszek schował swój łup pod tą drugą i wykopał do niego długi tunel, jego wejście znajdowało się właśnie pod Skalką. Zatarasował je kamieniami, które ludzie biorą obecnie za naturalne formacje skalne. Tylko z powodu zacinającego deszczu nie decydujemy się na odblokowanie wlotu i poprzestajemy na pamiątkowym zdjęciu.


Kawałek poniżej szczytu rozciąga się przecinka używana przez paralotniarzy. Stąd wreszcie jest jakiś widok: szeroka dolina (Frenštátská brázda), miasto Frenštát pod Radhoštěm (niem. Frankstadt) oraz Veřovické vrchy, najbardziej wysunięta na zachód część Beskidu Śląsko-Morawskiego. Nad Frenštátatem wznosi się drewniana wieża widokowa (Velký Javorník), na której byliśmy prawie trzy lata temu.



Zejście ze Skalki jest dość strome i, o dziwo, zalesione.


Najbliższa wioską są Kunčice pod Ondřejníkem (Kunzendorf). Z polan w górnej części osady obserwujemy kłębiące się chmury.



Kunčice są dość rozległe, na ich terenie znajduje się m.in. centrum rehabilitacyjne oraz drewniana cerkiew, przeniesiona w okresie międzywojennym z Rusi Zakarpackiej. Kiedyś ją już oglądaliśmy, dlatego dzisiaj możemy odpuścić. Zamiast sacrum nawiedzamy profanum - tuż obok dworca kolejowego w budynku dawnego kina od trzech lat warzy piwo browar Ogar 😊. Wypijam szybko kufelek, a większą butelkę zabieramy na wynos.


Sylwetka Skalki z centrum wsi budzi respekt...


Osoby chcące skorzystać w tej okolicy z transportu zbiorowego nie będą miały żadnego problemu: w dni powszednie pociągi kursują co pół godziny. Jeśli któryś ucieknie to przecież można posiedzieć przy piwie 😏.


Wracamy cugiem do Frýdlantu i kończymy wędrówkę. Mimo średniej pogody uznaję ją za udaną: nowe pasmo, nowe szlaki, nowe knajpy i trochę bezcennego ruchu.

Wkrótce okazało się, że to nie będzie jedyna wycieczka w tym tygodniu - prognozy pokazywały bardzo słoneczną niedzielę, więc spontanicznie znów ruszyliśmy z tatą w tę okolicę. Tym razem zamiast na najwyższy szczyt Pogórza zamierzaliśmy wejść na najwyższą górę Beskidu Śląsko-Morawskiego, czyli oczywiście Lysą Horę (Łysą Górę, po niemiecku Kahberg, dla Ślązaków Gigulę). Samochód zostawiamy w Ostravicach (Ostrawitz). O ile w poniedziałek szwendaliśmy się po Morawach, to w dzień święty niemal cały czas po Śląsku. Granica przebiega na rzece o takiej samej nazwie co wioska.



Czesi znają i pamiętają o swoich krainach historycznych. Gdyby w Polsce ktoś próbowałby stawiać takie tablice to pewnie zostałby oskarżony o szowinizm i tym podobne...

Dość długi początkowy odcinek ciśniemy asfaltem. Oprócz nas sporo innych osób w obu kierunkach, lecz trudno się dziwić - prognoza była trafna, bezchmurne niebo. I tylko dość mocno wieje.


Potem pojawia się zwykła, leśna droga i przyjemna polana Butořanka z kilkoma chałupami.



Są pierwsze widoczki: dolina z linią kolejową, którą jechaliśmy w poniedziałek, na prawo Skalka, w środku Velký Javorník, z lewej Velká Stolová.



Nad Butořanką co jakiś czas mamy punkty obserwacyjne, głównie w kierunku terenów zurbanizowanych. Na pierwszym planie Frýdek-Místek, na drugim rozrzucone osiedla Ostrawy. 


Od Lukšinca gwałtownie przybywa ludzi, zwłaszcza... biegaczy. Stanowią chyba 70% mijających nas osób, większość już zbiega. Zdarzają się osoby zimnolubne, rozebrane do pasa.

Gdy na moment robi się spokojniej jakaś para w demonstracyjny sposób prezentuje swoją orientację seksualną!


Znad drzew wyskoczył komin fabryczny, a więc już całkiem blisko celu.


Frýdlant. I pomyśleć, że w poniedziałek ciężko byłoby go zobaczyć z tego miejsca.



Szczyt osiągamy dość szybko, po dwóch godzinach. To 900 metrów podejścia, mapy.cz sugerowały czas 3:45, co raczej jest grubą przesadą.


Gigula z 1324 metrami dzierży kilka palm pierwszeństwa: oczywiście najwyższa góra Beskidu Śląsko-Morawskiego, ale także całych czeskich oraz śląskich Beskidów i Karpat, Śląska Cieszyńskiego, do 1968 roku Beskidu Śląskiego, a przez kilka lat Protektoratu Czech i Moraw (co było dość zabawne, bo ani na Morawach ani w Czechach nie leży 😛). Jednak w porównaniu z Sudetami i Szumawą nie imponuje i zajmuje dopiero 48. pozycję wśród czeskich tysięczników. 

Od czterech dekad znana jest również z powodu niezbyt urodziwego nadajnika telewizyjnego.


Kamienny obelisk wyznacza najwyższy punkt góry; nie udało nam się zrobić zdjęcia z faną bez towarzystwa innych osób.


Lysá hora budziła zainteresowanie turystów już w XIX wieku - pod koniec tamtego stulecia pojawiły się obiekty służące wędrowcom, w tym w 1895 roku schronisko Beskidenverein, słowiański odpowiednik ruszył czterdzieści lat później. W socjalistycznej Czechosłowacji oba miały pecha - dawny budynek niemiecki spłonął w 1972 roku, a w 1978 czeski; w tym drugim przypadku możliwe, że został podpalony. Jeszcze dekadę temu na szczycie mogliśmy skorzystać jedynie z pokracznego bufetu oraz jedynej pozostałości po starej zabudowie, Kamiennego Domu (Steinerne Haus). Nie zaspokajały one potrzeb przybywających na Gigulę tłumów, dlatego rozpoczęto budowę nowych schronisk, od razu dwóch!
Działania te wzbudziły kontrowersje związane z ochroną przyrody oraz potencjalną utratą "klimatu". O ile te pierwsze można zrozumieć, to kolejne już nie: Lysá hora zadeptywana jest od dziesięcioleci, szpeci ją nadajnik, a doprowadzona asfaltowa droga także nie dodaje uroku. Schroniska otwarte w 2015 roku architektonicznie nie straszą:
* mniejsze (po lewej) to kopia pierwotnego czeskiego obiektu, należy do Klubu Czeskich Turystów,
* większe jest w rękach prywatnych i stylistycznie też jakoś nawiązuje do górskiego budownictwa.
Na pewno bardziej mi się podobają, niż moloch na Hali Miziowej, Markowe Szczawiny, o Przysłopie pod Baranią Górą nie wspominając.


W mniejszym mają komplet, więc zaglądamy do większego (podobnie jak w 2016 roku), do Chaty Maratón. Tam udaje dorwać się wolny stolik.

Bufet serwuje jedynie kilka dań do wyboru, czeskie standardy. Ustawiamy się do niego z tacą i wybieramy, co chcemy, przy takiej ilości ludzi mamy szansę trafić na świeże produkty. Ceny są dość rozsądne, tańsze niż w polskich schroniskach, a jedzenie w miarę smaczne. Spocone ciuchy można przesuszyć przy kominku, a przy pomocy kijów nawet je podwiesić pod sufitem.



Przy okazji sprawdziłem ile kosztuje tu nocleg: około 260 złotych za najtańszy dwuosobowy pokój (bez telewizora!). Nieco taniej jest u konkurencji z KČT (210 złotych za pokój), natomiast łóżko w sali masowej w Kamiennym Domu 67 złotych. Czesi to zamożny naród.

Po napełnieniu żołądków pora na podziwianie widoków.


Najpierw te bliższe w kierunku północnym: fabryka Hyundaia w Nošovicach, za nią Havířov, a jeszcze dalej chyba Bohumin. Kominy z prawej strony to Elektrownia Dětmarovice, tuż przy granicy z Polską (40 kilometrów stąd).


Ale skupmy się na górach - na wschodzie bliski kumpel Travný. Na horyzoncie Beskid Śląski, prawie centralnie za plecami Travnego widać Skrzyczne, odległość podobna jak do elektrowni.



Zamglona, ale rozpoznawalna Mała Fatra: Wielki Rozsutec i Stoh (60 kilometrów).


I wreszcie jeszcze słabiej widoczne, lecz przy odrobinie wysiłku także zauważalne białe szczyty Tatr. Na pewno był Krywań, możliwe, że i Gerlach - 120-130 kilometrów z Giguli.


Majaczyły także Sudety, jednak zbyt kiepsko na zrobienie zdjęcia. Z bliższych panoram - zbiornik Šance oraz dolina z Radhoštěm (nadajnik) i Velkým Javorníkiem.



Na tarasie chaty Klubu Czeskich Turystów zainstalowano sprytne lornetki w postaci nieruchomych rurek: zaglądasz do takiej i od razu pokazuje człowiekowi odpowiednią górę wraz z informacją, np. Babia Góra, tyle, a tyle kilometrów, Krywań, tyle, a tyle, itp.. Nie trzeba się wysilać i wytężać oczu 😛.


Rozpoczynamy schodzenie - początkowo tym samym szlakiem, którym dostaliśmy się do góry. Frekwencja na ścieżce znacznie spadła...



Frýdlant nad Ostravicí.



Na skrzyżowaniu Lukšinec wybieramy szlak zielony i przecinamy rezerwat przyrody Ondrášovy díry ze skałkami i kilkoma jaskiniami.


Zbliża się koniec dnia...



Mijamy zamkniętą knajpę "U zbuja" oraz kilka samotnych domków. Potem pojawiają się pierwsze zwarte zabudowania należące do Novej Dědiny, dzielnicy Frýdlantu.


Ostatnie promienie słoneczne pomiędzy Skalką a Radhoštěm.


Miejscowa linia kolejowa jest jedną z najkrótszych w Republice Czeskiej, liczy jedynie 6 i pół kilometra z Frýdlantu do Ostravicy. Kiedyś była dłuższa i ciągnęła się aż do Bílej (19 kilometrów), lecz po wybudowaniu zbiornika Šance została tylko jej mniejsza część z pięcioma przystankami. Mimo to pociągi kursują tu regularnie co godzinę!

Według rozkładu postój na przystanku Frýdlant nad Ostravicí-Nová Dědina jest na żądanie, więc machamy widząc zbliżający się szynobus 😏. Bilety kosztują kilkanaście koron, a tata płaci jakąś śmiesznie niską sumę, gdyż przysługuje mu zniżka dla seniorów. Samochód grzecznie czeka w miejscu, gdzie go zostawiliśmy.


Zakończenie tygodnia nie mogło być lepsze - piękna pogoda, widoki, kilometry szlaków. Czegoż chcieć więcej?

-----

5 komentarzy:

  1. Przejście podziemne we Frydlancie można skomentować parafrazą "Patrz, nasi tu nie byli!". Niepomazane takie. :-/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, żadnych bohomazów oraz wyznań miłości do jakiegoś klubu...

      Usuń
  2. "Kiedyś jeździliśmy w północno-zachodnią" ............?

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluje zajawki! Fajny blog!

    OdpowiedzUsuń