Do Liberca jechałem z nadzieją i obawami zarazem. Z nadzieją, bo liczyłem, że ponad 100-tysięczne miasto (numer pięć w Republice) zorganizuje imprezę odpowiadającą swojej wielkości. Z obawami, bo bywałem tutaj już dziesięć lat temu i wtedy zamiast jarmarku widzieliśmy kilkanaście smutnych straganów pozamykanych wieczorem na głucho.
Na szczęście tym razem tak źle nie było, ale też nie tak dobrze, jakbyśmy chcieli.
Vánoční trhy odbywają się na libereckim rynku - náměstí Dr. Edvarda Beneše. Jest to dość niewielki plac otoczony zabytkowymi kamienicami oraz imponującym ratuszem, mniejszą kopią siedziby magistratu z Wiednia. Do tego barokowa fontanna. Słowem - ładne i przyjemne miejsce na taką zabawę, zwłaszcza po zmroku.
Pierwsza wizyta zaczęła się w piątek po godzinie 18-tej. Już z daleka widzę jednakowe, stylowe budki. Słychać głosy ludzi i muzykę. Jest nieźle, na razie nie zamykają 😏. Początkowe wrażenie jak najbardziej pozytywne. Po chwili jednak widać rysy na szkle...
Przechadzamy się między stoiskami. Kolejki do grzanych napitków i jedzenia, po kilkanaście osób. Trudno, zajrzymy do konkurencji. Szybko okazuje się, iż... jej nie ma! W Libercu rozłożono około 20-30 stanowisk, w tym tylko jedno z ciepłym jadłem i dwa z winami! Wkrótce wychodzi, że cała trójka należy do jednej i tej samej firmy! Słowem - jeden przedsiębiorca miał monopol na strawę oraz grzańce. Zazwyczaj chodzimy sobie po jarmarku, kosztujemy z różnych źródeł, wracamy do tych smaczniejszych lub tańszych. Teraz nie ma takiej możliwości, bo dostaliśmy małą wersję socjalizmu po liberecku!
Przyznaję się, że jeszcze nie spotkałem takiej sytuacji. Może na jakiś festynach w małych miejscowościach, ale w tak dużym mieście? Zastanawiam się, czy to było celowe działanie urzędników z Liberca (hmm, jakieś dobre znajomości z daną firmą?) czy może nie było innych chętnych na prowadzenie tu biznesu? W to drugie nie chce mi się za bardzo wierzyć...
Skoro nie ma konkurencji, to można też trochę spuścić na jakości. Svařák czerwony był umiarkowanie smaczny. Niezłe biało wino grzane, choć też bez szału. Z dodatków wrzucano (choć też nie zawsze) jedynie kawałek cytryny, żadnych innych cudów. Biednie jak cholera! Najbardziej jednak zawiodłem się na punču - dostałem paskudztwo w formie kieliszka czegoś mocniejszego zalanego wrzącą wodą! Profanacja, spróbowałem raz i koniec!
W innej budce serwowano także miodówkę, ale to jednak nie moja bajka.
Jedzenia udało nam się skosztować dopiero w niedzielę: wcześniej albo była gigantyczna kolejka albo już wszystko zjedzono i zostało jedynie kilka kiełbasek... Było smaczne, nie mogę narzekać, choć wybór sprowadzał się (oprócz wusztów i hermelina) do trzech potraw: haluszki, buřty na pivu i farmářské brambory. A gdzie placki kartoflane? Pieczone kasztany? Langosze?
Na szczęście był trdelník, choć tylko w jednej formie smakowej. Wieczorami stała po niego kupa ludu...
Jeśli komuś to nie wystarczało, to mógł jeszcze kupić coś na zimno: swojskie kiełbasy, sery góralskie (dzięki Bogu nie z Podhala, ale z drugiej strony Tatr), kołocze, ciasta, frgale. Fajnie, ale nie zmienia to faktu, że oferta gastronomiczna kulała i to mocno, bo podstawą są posiłki na gorąco...
Większość budek zajmowały różnego rodzaju pamiątki i ozdoby związane ze świętami oraz towary bardziej pasujące na jakieś podrzędne targowisko - kapcie, buty, chińskie ubrania czy torebki...
Tematyka świąteczna czy prezentowa była bogata, niektórzy sprzedawcy wręcz ginęli za częścią wystawową 😏.
Nie zabrakło występów muzycznych, choć ilość koncertów nie powalała. W sobotę udało nam się trafić na zespół śpiewający przeboje zespołu Queen. Zespół specyficzny, bo jeden z wokali stanowiła kobieta. Ja wiem, że Freddie miał niesamowity głos i lubił odgrywać damskie role w związkach, lecz baba w ogóle mi tutaj nie pasowała.
Publiczność (razem z nami) bawiła się nieźle, ale nie mogło zabraknąć gorzkich uwag - koncert zaczął się i skończył niemal znienacka. Żadnego zapowiadającego, po prostu trójka ludzi wyszła na scenę. Pośpiewali godzinę i zniknęli tak samo jak się pojawili - nikt nawet nie próbował namówić ekipy, aby zabisowali. A już perełką było zachowanie dziewczyny, która co jakiś czas sprawdzała co się dzieje w jej smartfonie - obserwuje ją setka ludzi, a ta bez żenady grzebie w telefonie między kolejnymi piosenkami. Kiedyś byłby to szczyt chamstwa, dzisiaj chyba norma.
Przejdźmy do sprawy bardziej dogłębnej - toalet. A właściwie ich braku! Nic, żadnej budki, żadnego tojka. W niedalekim centrum handlowym działa wprawdzie kibelek (płatny! Niby symbolicznie - 5 koron - ale jednak), lecz chyba nie o to chodzi... Po zamknięciu galerii jedynym wyjściem było sikanie po bramach i bocznych ulicach, co niektórzy czynili. To już kolejny taki mój przypadek na jarmarku w Republice Czeskiej, gdy ktoś doszedł do wniosku, że jeśli jest jedzenie i alkohol, to nie ma wypróżniania się.
Na razie ciągle tylko marudzę, więc dla odmiany napiszę o pozytywie: 25-metrowe diabelskie koło wyglądało bardzo efektownie, choć nie udało nam się nim przejechać (zbyt długa kolejka albo kiepska pogoda). Koszt - 100 koron.
W ciągu dnia na rynku było dość pusto, zaludniało się po zmroku. I od razu tworzyły się długie kolejki - trudno się jednak dziwić, skoro było tak mało stanowisk, a niektóre pracownice (akurat nie ta ładna ze zdjęcia) ruszały się jak muchy w smole. Pojawiało się także trochę turystów z Polski oraz z Niemiec - ci ostatni, reprezentowani głównie przez wąsatych panów, z nie jednego już pieca jedli chleb (a przynajmniej tak mówili).
Pogoda także nam nie sprzyjała 😛 - często siąpiło, mieliśmy również zamieć śnieżną. Wtedy przez krótką chwilę mogliśmy poczuć klimat zimy.
Nad wszystkim czuwał Ježíšek - podobnie jak w krajach niemieckich, sporej części dawnych Austro-Węgier i na Górnym Śląsku, Czechom i Morawianom prezenty przynosi Dzieciątko, a nie żaden Mikołaj z reklamy Coca-coli 😛. Zawsze się zastanawiam jak to jest, czy ten facet z siwą brodą ma sklerozę, że 24 grudnia zapomina, iż obdarowywał ludzi już 6-go w swoje święto 😛?
Tradycyjny zestaw cen:
* grzanie wino, poncz, grog, griotka - 45 koron za kubek,
* gruszkówka, śliwowica - 50 koron,
* rum, wódka (0,04 l) - 30 koron,
* czekolada z rumem - 60 koron,
* miodówka - 40-50 koron,
* piwo - 30-40 koron,
* grzane napoje bezalkoholowe - 35 koron,
* párek v rohlíku - 25 koron,
* kukurydza gotowana - 40 koron,
* grilowany hermelin, haluszki, buřty na pivu, farmářské brambory - 60 koron za porcję,
* wafle z różnymi wkładami - od 50 do 100 koron,
* trdelník - 50 koron.
Aby napić się grzańca należało zapłacić 50 koron kaucji - dostajemy wówczas taki oto plastikowy kubek. Przewodził ciepło, niezbyt fajny na pamiątkę, kiepski jak cały jarmark.
I właśnie słowo "kiepski" powinno pojawić się w podsumowaniu imprezy w Libercu. Brak konkurencji w gotowanej gastronomii, mały wybór jedzenia i picia, mało budek (a więc murowane kolejki), brak toalet, występy też tak od niechcenia i bez przekonania. Byłem zawiedziony - po tak znacznym ośrodku miejskim spodziewałem się czegoś znacznie lepszego! Nie porównuję nawet z Brnem czy Ołomuńcem, ale z mniejszym Zlinem - Liberec wypada bladziutko. Sądzę, że winą za to należy obarczyć miejscowe władze - chyba im nie zależy, aby zrobić z jarmarku jakąś atrakcję. To dziwne, bo z drugiej strony Liberec dość mocno się reklamuje na inne sposoby chcąc przyciągnąć turystów.
Szkoda, wielka szkoda. Oczywiście nie uważam wizyty w Sudetenlandzie za czas zmarnowany - pojedliśmy, popiliśmy, pozwiedzaliśmy. Ale raczej na jarmark już tu nie wrócimy.
Jeśli ktoś chce przyjechać specjalnie dla niego to niech sobie odpuści. Jeśli ktoś będzie przejeżdżał w pobliżu to wstąpić nie zaszkodzi, zwłaszcza, że w mieście jest kilka ciekawych rzeczy do obejrzenia.
W ramach pocieszenia na odjezdnym zmolestowałem stojące obok ratusza rzeźby 😏.
-----
Informacje praktyczne:
* najlepszy dojazd z Polski przez Harrachov albo przez Worek Żytawski (Turoszowski). W połączeniu z autostradą A4 ta druga opcja może być najszybsza. Pamiętajmy, że odcinek drogi szybkiego ruchu (dawna ekspresówka R35) do Turnova jest darmowy dla samochodów osobowych.
* W centrum parkowanie jest płatne od poniedziałku do sobotniego południa. Cena za godzinę - 5 do 10 koron.
Na szczęście tym razem tak źle nie było, ale też nie tak dobrze, jakbyśmy chcieli.
Vánoční trhy odbywają się na libereckim rynku - náměstí Dr. Edvarda Beneše. Jest to dość niewielki plac otoczony zabytkowymi kamienicami oraz imponującym ratuszem, mniejszą kopią siedziby magistratu z Wiednia. Do tego barokowa fontanna. Słowem - ładne i przyjemne miejsce na taką zabawę, zwłaszcza po zmroku.
Pierwsza wizyta zaczęła się w piątek po godzinie 18-tej. Już z daleka widzę jednakowe, stylowe budki. Słychać głosy ludzi i muzykę. Jest nieźle, na razie nie zamykają 😏. Początkowe wrażenie jak najbardziej pozytywne. Po chwili jednak widać rysy na szkle...
Przechadzamy się między stoiskami. Kolejki do grzanych napitków i jedzenia, po kilkanaście osób. Trudno, zajrzymy do konkurencji. Szybko okazuje się, iż... jej nie ma! W Libercu rozłożono około 20-30 stanowisk, w tym tylko jedno z ciepłym jadłem i dwa z winami! Wkrótce wychodzi, że cała trójka należy do jednej i tej samej firmy! Słowem - jeden przedsiębiorca miał monopol na strawę oraz grzańce. Zazwyczaj chodzimy sobie po jarmarku, kosztujemy z różnych źródeł, wracamy do tych smaczniejszych lub tańszych. Teraz nie ma takiej możliwości, bo dostaliśmy małą wersję socjalizmu po liberecku!
Przyznaję się, że jeszcze nie spotkałem takiej sytuacji. Może na jakiś festynach w małych miejscowościach, ale w tak dużym mieście? Zastanawiam się, czy to było celowe działanie urzędników z Liberca (hmm, jakieś dobre znajomości z daną firmą?) czy może nie było innych chętnych na prowadzenie tu biznesu? W to drugie nie chce mi się za bardzo wierzyć...
Skoro nie ma konkurencji, to można też trochę spuścić na jakości. Svařák czerwony był umiarkowanie smaczny. Niezłe biało wino grzane, choć też bez szału. Z dodatków wrzucano (choć też nie zawsze) jedynie kawałek cytryny, żadnych innych cudów. Biednie jak cholera! Najbardziej jednak zawiodłem się na punču - dostałem paskudztwo w formie kieliszka czegoś mocniejszego zalanego wrzącą wodą! Profanacja, spróbowałem raz i koniec!
W innej budce serwowano także miodówkę, ale to jednak nie moja bajka.
Jedzenia udało nam się skosztować dopiero w niedzielę: wcześniej albo była gigantyczna kolejka albo już wszystko zjedzono i zostało jedynie kilka kiełbasek... Było smaczne, nie mogę narzekać, choć wybór sprowadzał się (oprócz wusztów i hermelina) do trzech potraw: haluszki, buřty na pivu i farmářské brambory. A gdzie placki kartoflane? Pieczone kasztany? Langosze?
Na szczęście był trdelník, choć tylko w jednej formie smakowej. Wieczorami stała po niego kupa ludu...
Jeśli komuś to nie wystarczało, to mógł jeszcze kupić coś na zimno: swojskie kiełbasy, sery góralskie (dzięki Bogu nie z Podhala, ale z drugiej strony Tatr), kołocze, ciasta, frgale. Fajnie, ale nie zmienia to faktu, że oferta gastronomiczna kulała i to mocno, bo podstawą są posiłki na gorąco...
Większość budek zajmowały różnego rodzaju pamiątki i ozdoby związane ze świętami oraz towary bardziej pasujące na jakieś podrzędne targowisko - kapcie, buty, chińskie ubrania czy torebki...
Tematyka świąteczna czy prezentowa była bogata, niektórzy sprzedawcy wręcz ginęli za częścią wystawową 😏.
Nie zabrakło występów muzycznych, choć ilość koncertów nie powalała. W sobotę udało nam się trafić na zespół śpiewający przeboje zespołu Queen. Zespół specyficzny, bo jeden z wokali stanowiła kobieta. Ja wiem, że Freddie miał niesamowity głos i lubił odgrywać damskie role w związkach, lecz baba w ogóle mi tutaj nie pasowała.
Publiczność (razem z nami) bawiła się nieźle, ale nie mogło zabraknąć gorzkich uwag - koncert zaczął się i skończył niemal znienacka. Żadnego zapowiadającego, po prostu trójka ludzi wyszła na scenę. Pośpiewali godzinę i zniknęli tak samo jak się pojawili - nikt nawet nie próbował namówić ekipy, aby zabisowali. A już perełką było zachowanie dziewczyny, która co jakiś czas sprawdzała co się dzieje w jej smartfonie - obserwuje ją setka ludzi, a ta bez żenady grzebie w telefonie między kolejnymi piosenkami. Kiedyś byłby to szczyt chamstwa, dzisiaj chyba norma.
Przejdźmy do sprawy bardziej dogłębnej - toalet. A właściwie ich braku! Nic, żadnej budki, żadnego tojka. W niedalekim centrum handlowym działa wprawdzie kibelek (płatny! Niby symbolicznie - 5 koron - ale jednak), lecz chyba nie o to chodzi... Po zamknięciu galerii jedynym wyjściem było sikanie po bramach i bocznych ulicach, co niektórzy czynili. To już kolejny taki mój przypadek na jarmarku w Republice Czeskiej, gdy ktoś doszedł do wniosku, że jeśli jest jedzenie i alkohol, to nie ma wypróżniania się.
Na razie ciągle tylko marudzę, więc dla odmiany napiszę o pozytywie: 25-metrowe diabelskie koło wyglądało bardzo efektownie, choć nie udało nam się nim przejechać (zbyt długa kolejka albo kiepska pogoda). Koszt - 100 koron.
W ciągu dnia na rynku było dość pusto, zaludniało się po zmroku. I od razu tworzyły się długie kolejki - trudno się jednak dziwić, skoro było tak mało stanowisk, a niektóre pracownice (akurat nie ta ładna ze zdjęcia) ruszały się jak muchy w smole. Pojawiało się także trochę turystów z Polski oraz z Niemiec - ci ostatni, reprezentowani głównie przez wąsatych panów, z nie jednego już pieca jedli chleb (a przynajmniej tak mówili).
Pogoda także nam nie sprzyjała 😛 - często siąpiło, mieliśmy również zamieć śnieżną. Wtedy przez krótką chwilę mogliśmy poczuć klimat zimy.
Nad wszystkim czuwał Ježíšek - podobnie jak w krajach niemieckich, sporej części dawnych Austro-Węgier i na Górnym Śląsku, Czechom i Morawianom prezenty przynosi Dzieciątko, a nie żaden Mikołaj z reklamy Coca-coli 😛. Zawsze się zastanawiam jak to jest, czy ten facet z siwą brodą ma sklerozę, że 24 grudnia zapomina, iż obdarowywał ludzi już 6-go w swoje święto 😛?
Tradycyjny zestaw cen:
* grzanie wino, poncz, grog, griotka - 45 koron za kubek,
* gruszkówka, śliwowica - 50 koron,
* rum, wódka (0,04 l) - 30 koron,
* czekolada z rumem - 60 koron,
* miodówka - 40-50 koron,
* piwo - 30-40 koron,
* grzane napoje bezalkoholowe - 35 koron,
* párek v rohlíku - 25 koron,
* kukurydza gotowana - 40 koron,
* grilowany hermelin, haluszki, buřty na pivu, farmářské brambory - 60 koron za porcję,
* wafle z różnymi wkładami - od 50 do 100 koron,
* trdelník - 50 koron.
Aby napić się grzańca należało zapłacić 50 koron kaucji - dostajemy wówczas taki oto plastikowy kubek. Przewodził ciepło, niezbyt fajny na pamiątkę, kiepski jak cały jarmark.
I właśnie słowo "kiepski" powinno pojawić się w podsumowaniu imprezy w Libercu. Brak konkurencji w gotowanej gastronomii, mały wybór jedzenia i picia, mało budek (a więc murowane kolejki), brak toalet, występy też tak od niechcenia i bez przekonania. Byłem zawiedziony - po tak znacznym ośrodku miejskim spodziewałem się czegoś znacznie lepszego! Nie porównuję nawet z Brnem czy Ołomuńcem, ale z mniejszym Zlinem - Liberec wypada bladziutko. Sądzę, że winą za to należy obarczyć miejscowe władze - chyba im nie zależy, aby zrobić z jarmarku jakąś atrakcję. To dziwne, bo z drugiej strony Liberec dość mocno się reklamuje na inne sposoby chcąc przyciągnąć turystów.
Szkoda, wielka szkoda. Oczywiście nie uważam wizyty w Sudetenlandzie za czas zmarnowany - pojedliśmy, popiliśmy, pozwiedzaliśmy. Ale raczej na jarmark już tu nie wrócimy.
Jeśli ktoś chce przyjechać specjalnie dla niego to niech sobie odpuści. Jeśli ktoś będzie przejeżdżał w pobliżu to wstąpić nie zaszkodzi, zwłaszcza, że w mieście jest kilka ciekawych rzeczy do obejrzenia.
W ramach pocieszenia na odjezdnym zmolestowałem stojące obok ratusza rzeźby 😏.
-----
Informacje praktyczne:
* najlepszy dojazd z Polski przez Harrachov albo przez Worek Żytawski (Turoszowski). W połączeniu z autostradą A4 ta druga opcja może być najszybsza. Pamiętajmy, że odcinek drogi szybkiego ruchu (dawna ekspresówka R35) do Turnova jest darmowy dla samochodów osobowych.
* W centrum parkowanie jest płatne od poniedziałku do sobotniego południa. Cena za godzinę - 5 do 10 koron.
Liberec bardzo fajne miasto a krótkie dni mają tę zaletę, że łatwo je rozświetlić, a wtedy jest tak cudownie pięknie mimo iż pogoda nie była łaskawa. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńTo prawda, po zmroku nawet plucha tak nie przeszkadza :) Kiedyś nawet nosiłem ze sobą statyw na takie imprezy, teraz już mi się nie chce :P
UsuńCzekałem na Twój cykliczny, przedświąteczny wpis. I miło że z Liberca, którego zresztą bardzo mile wspominam. :)
OdpowiedzUsuńA co do jarmarku...cóż, nie zawsze wielkość miasta musi przełożyć się na poziom imprezy w nim trwającej. Często jest odwrotnie i niejednokrotnie w zapyziałych mieścinkach władze robią wszystko, by w jak najciekawszy sposób i przy każdej możliwej okazji, przyciągnąć oraz zainteresować turystów. Może po prostu w Libercu mają to w d....?
To miło, że ktoś na to czekał :)
UsuńNa pewno władze Liberca dały tu ciała (albo wpadły w samozadowolenie). Jest to niespójne z ich innymi działaniami reklamowymi - przecież oni nawet sponsorują niektórych blogerów, aby przyjechali do ich miasta i ładnie go opisali (a potem inni ludzie czują się rozczarowani :P)_.
Zaraz, zaraz... To jak długo byliście w Izraelu? Ja tu się nastawiłam na egzotyczny wpis a tu jarmark? :O
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, rozważaliśmy wypad do Liberca jesienią, ale przegrał z Dolnym Śląskiem.
W Izraelu tydzień, ale nie będę się trzymał sztywno chronologii ;P
Usuń