Październik w górach to często szansa na ładną pogodę, kolorowe drzewa i... niskie temperatury. Na początku miesiąca mieliśmy wszystko w czeskich Sudetach - jednego więcej, innego mniej
Pierwszego października spotykam się na mieście z Andrzejem o godzinie 14-tej pod Biedronką... Pociąg przywiózł mnie na miejsce o kwadrans za wcześnie - z czymś takim jeszcze się nie spotkałem To chyba dobry znak?? Ładujemy się do auta aby ominąć korki i z dwoma krótkimi przerwami jedziemy aż do Jesenika (Freiwaldau), gdzie zostawiamy samochód w miarę bezpiecznym miejscu niedaleko dworca kolejowego.
Mamy jakieś pół godziny, więc na szybko szukamy jakiegoś lokalu - kierowcę bardzo suszy Udaje nam się znaleźć świetną spelunkę, gdzie leją piwo z ośmiu kranów! Nie lubię tak pić z zegarkiem w ręku, ale co zrobić?
Wracamy na dworzec i ładujemy się do zatłoczonego autokaru - linia kolejowa w kierunku Šumperka jest w remoncie. Pościskani jak zwierzęta na ubój docieramy do Horní Lipovej (Oberlindewiese); wychodząc niemal zabijam jakąś kobiecinę plecakiem ale w końcu zostajemy sami
Mimo, że jest dopiero po 17-tej, słońce już powoli schodzi za góry i czuć spadającą temperaturę...
Podchodzimy asfaltem do stacji kolejowej - choć pociągi obecnie nie jeżdżą to budynek jest otwarty i można kupić bilety. Czyli odwrotnie niż w Polsce.
My jednak nabywamy bilety nie kolejowe, lecz wstępu do mini-muzeum, poświęconego samej linii kolejowej - wybudowana w 1888 roku z racji swej krętości i przewyższeń w górskim terenie nazywana jest Śląskim Semmeringiem. W środku eksponaty z dawnych lat dla miłośników kolejnictwa i nie tylko.
Można przybić pieczątkę Czechosłowackich Kolei Państwowych.
Po wyjściu na zewnątrz widać, że temperatura nadal się obniża, a słońce trzyma się jeszcze tylko na szczytach.
Przed nami kolejny cel - Leśny bar. Idąc do niego mijamy wiadukt kolejowy oraz... wypożyczalnię kijków trekingowych i drewnianych
Po pół godzinie jesteśmy na miejscu!
We wiacie można nabyć kiełbaski, chleb, jest keczup i musztarda. Są słodycze i pamiątki. Napoje dla dzieci i to co najważniejsze - piwo chłodzone bezpośrednio ze strumienia.
Nie znaleźliśmy tylko czegoś mocniejszego, choć kieliszki stały... Za wszystko płacimy wrzucając kasę do skarbonki i samemu wydając sobie resztę. Cudowny wynalazek, w Polsce niemożliwy do zrealizowania, a przynajmniej nie na długo.
Podobno w weekendy bywa już tutaj jakaś obsługa z racji naporu ludzi, zdarzały się kradzieże. Ale w tygodniu całkowita samoobsługa. Nam się trochę udało, bo rodzinka z dziećmi rozpaliła przed nami ognisko i pozostało nam tylko dołożyć drewna (kupa klocków do rąbania i siekiera leży obok). Mamy własny wuszt, więc korzystamy tylko z miejscowego chleba i przypraw.
Po jakimś czasie podjeżdża samochód, wychodzą dwie osoby - chyba opiekunowie. Pytają się czy zostajemy, czy idziemy dalej, po czym trochę sprzątają, chowają część piw, ale zostawiają kilka, gdyby nam się jeszcze zachciało i odjeżdżają
Chęć może by była, ale zrobiło się niemal całkowicie ciemno, więc wkładamy plecaki i wchodzimy bezszlakowo ostro pod górę Martwą Doliną (Mrtvé údolí). Czyżby ktoś tu umierał z braku piwa?
Na końcu dochodzimy do szlaku rowerowego, który trawersując bardzo się rozciąga - znajduje się tam Horní bar. Na niektórych mapach określony jest jako kolejny leśny bar, ale w praktyce to tylko strumień lecący na drewniany pojemnik, gdzie można samemu wsadzić sobie piwo. Na upalne dni jak znalazł.
Dalszą część drogi pokonujemy szybko - szlak jest szeroki, przewyższenia nieduże. Robimy jeszcze krótki postój przy wiacie Mates, gdzie klimaty jak z szopki betlejemskiej
Wreszcie kwadrans po 21-szej wchodzimy na Smrk (Fichtlich), a właściwie na rozdroże szlaków niedaleko tej góry. Jest tutaj wiata, nieco szersza od poprzedniej, miejsce na ognisko i granica - słupki stoją kilka metrów obok. Andrzej już kiedyś tu spał, więc dobrze zna okolicę. Czujemy, że robi się coraz bardziej zimno, więc szybko rozkładamy namiot i idziemy na polską stronę po drewno... tam w ogóle jakoś bardziej syfiato, jakby wszyscy wychodzili za potrzebą do Rzeczpospolitej
Drewna jest dużo, w miarę suche, więc już wkrótce robi się fajnie.
Przy ogniu ciepło, ale kilka metrów dalej lodówka... ostatnio noce są w tej części Sudetów na minusie i tak zapewne będzie i dzisiaj. Plecak Eco od strony lasu już zaczyna robić się powoli biały - czujemy się trochę jak w "Pojutrze" - jeśli nie dołożymy do ognia, to zamarzniemy
Noc faktycznie jest zimna, nawet mój śpiwór nie daje całkowicie rady, ale to też moja wina, bo nie ubrałem podwójnych fuzekli... Wstajemy dość późno, zwłaszcza, że organizm jeszcze trawi nocne rozgrzewacze Ale pogoda - miodzio, choć chłodno.
Widoki stąd są tylko na polską stronę - na Śnieżnik.
Słupki graniczne zaraz obok obozowiska - rzecz jasna jeszcze z D i CS.
Prawie jak Clint Eastwood, nawet fasole mamy
Zostawiwszy plecaki idziemy jeszcze zobaczyć właściwy szczyt Smrka - najwyżej góry Rychlebów, położony kilkaset metrów dalej.
Jest słupek, to zapewne on. Choć istnieje teoria, że przesunięto go dla turystów, powinien być dalej w lesie.
Wracając mamy widok na Czarną Górę (Schwarzer Berg), która całą noc świeciła na nas czerwoną lampą.
Smrk to także granica Moraw i Śląska, a w przypadku tego ostatniego - dawnych posiadłości biskupów wrocławskich.
Pierwszy piątkowy odcinek jest przyjemny - głównie w dół oraz dużo w miarę płaskiego. Z daleka widać np. Brousek na czesko-polskiej granicy.
A także Jeseniki: od lewej Šerák (Hochschar), Keprnik (Köpernik Glaser) i Vozkę (Fuhrmannstein).
Las nadal głównie jest zielony, tylko czasami pojawi się więcej kolorów.
W południe dochodzimy do chaty Paprsek. Z daleka wygląda to jak cała osada.
Schronisko w 1932 roku wybudował Mährisch-Schlesischer Sudetengebirgsverein i nosiło ononazwę Schleslerhaus (Slezský dům), więc prawie jakbym był w domu
Dziś bardzo tu hotelarsko, choć wystrój ładny i jedzenie smaczne.
Do tego widoki z tarasu na Jeseniki.
Zejście w dół szlakiem jest ciężkie dla kolan - prowadzi obok wyciągu, gdzie trwają już prace przygotowawcze do sezonu.
Następnie wpadamy na nowiutki asfalt. Nowiutki dosłownie, bo wylewany chyba tego samego dnia, gdyż ekipa drogowców nadal pracuje. Lepi się do butów i śmierdzi - paskudztwo!
Przy drodze stoi dawny pomnik poległych, a dzisiaj pomnik zanikłych wsi Gross Würben (Velké Vrbno) oraz Adamsthal (Adamov). Tzn. wsie jeszcze niby istnieją, gdyż stoi tam kilka domów letniskowych i tym podobnych, ale stanowią promil dawnej wielkości.
Co jakiś czas mijamy też krzyże, które niegdyś stały wśród domów.
Liczyliśmy, że uda nam się kawałek podjechać stopem, lecz najpierw ruch był zerowy, a następnie złapaliśmy... pół stopa. Pół, bo kierowca miał tylko jedno miejsce. Zostało nam więc nużące maszerowanie.
Przy dużym składzie drewna szlak w końcu odbija w las. Tu z kolei znajdują się pozostałości wsi Klein Würben (Malé Vrbno): rozwalająca się stodoła...
...kapliczka...
...i zarośnięte ruiny domów wśród drzew.
Po chwili odpoczynku gramolimy się pod górę na przełęcz obok szczytu Kutný vrch. Stamtąd znów mamy widok na Šerák oraz Keprnik.
Przy przełęczy szeroka polana, na której spotykamy kijkowców - oprócz kilku pań na początku nowego asfaltu to jedyni osobnicy na własnych nogach, jakich dziś widzieliśmy. W okolicy pełno też czechosłowackich schronów - na zdjęciu jeden z nich po prawej, w kępie drzew.
W lesie kolejny.
Z boku dołącza szutrowo-żwirowa droga... wydaje się pusta, lecz w pewnym momencie mija nas chyba z pięć samochodów - tutaj stopa złapalibyśmy w drugą stronę bez problemów! W dodatku bezpiecznie, bo mierzą prędkość!
Jeszcze trochę, jeszcze momencik... i widać zabudowania Brannej (Goldenstein). Od tej strony jeszcze do niej nie właziłem.
Zahaczamy o cmentarz, zachęceni starą bramą... jakieś 90% nagrobków jest niemieckich, powojennych prawie nie widać. Przy murze piękny pomnik poległych.
Na rynku prowadzę Eco do znanego mi z końca sierpnia browaru... tym razem są dwa lane piwa (wtedy było tylko jedno) - doszło ciemne, warzone we wrześniu. Smakuje kapitalnie! Na minus zaś to, że w ciągu nieco ponad miesiąca ceny wszystkiego zdążyły już pójść w górę!
Następnie autobusem (tym razem pustym) przemieszczamy się do Jesenika, gdzie suniemy do drugiego browaru restauracyjnego - również odwiedziłem go końcem wakacji. Tam ceny bez zmian, choć piwo ciut słabsze. Siedząc w ciepłej sali sączymy jeszcze smaczną jabłkówkę i czekamy na trzecią osobę z naszej kompanii, która wkrótce dotrze
Przed godziną 21 dociera do Jesenika Neska... zastaje nas w czarnej d..e, czyli w momencie kiedy szukaliśmy na mieście jakiegoś otwartego marketu, aby kupić piwa na kolejny dzień. Udało się, ale przez to wszystko bidula musiała czekać na strasznym, pustym dworcu
Jako że jest trzeźwiutka, prowadzimy ją do hospudki z ośmioma kranami, którą poznaliśmy dzień wcześniej. Zawalona ludźmi, widać, że miejsce jest popularne, ale udaje nam się usiąść przy barze
Następnie bierzemy nasze bagaże z samochodu i ruszamy się na miejsce noclegowe - do lasów nad uzdrowiskiem Lázni Jeseník.
W sumie nie szło się źle, w dodatku jest znacznie cieplej niż w poprzednią noc - mijany termometr wskazywał około 10 stopni. Przed północą docieramy do dużej i fajnej wiaty przy źródłu Priessnitza - Priessnitz Quelle (Priessnitzův pramen). Nawet nie trzeba rozstawiać namiotu, choć w środku spokojnie by się zmieścił.
Znam ją z ubiegłego roku, kiedy krążyłem po wielu okolicznych źródełkach i od razu wydawała się dobrym miejscem na nocleg. Samo źródło wyglądało wówczas tak:
Niewiele z niego leci, lecz na upartego można umyć zęby albo twarz. Co prawda do dezynfekcji jamy ustnej mieliśmy świetną bułgarską miętówkę, ale jednak co pasta to pasta
Planowaliśmy zrobić sobie obok ognisko. Potem w knajpach Andrzej stwierdził, że jemu się nie chce, po czym we wiacie ponownie nabrał ochoty. Z suchymi gałęziami też nie ma tu problemu, więc rozpalamy ten niewielki snop światła wśród kompletnej czerni.
Nieprzenikniona czarna ściana daje do myślenia mojemu zmysłowi słuchu - wydaje mi się, że ktoś nadchodzi, a to znowu, że słychać odgłosy jakieś imprezy... ale nic z tego - cisza, przerywana jedynie wiatrem. Noc wcześniej było słychać na Smrku ryczące jelenie, tutaj widać nie dotarły.
Sen był stanowczo krótki, bo do 6 rano... Sobota, nadal ciemno, ale z każdą minutą zaczyna się poszerzać pasmo szarości - wchodząc na szlak powrotny nie musimy już zapalać czołówek. Nad uzdrowiskiem już zupełnie jasno, pięknie widać Pradziad.
...i Zlaty Chlum, choć to wygląda bardziej na zachód słońca.
Po drodze ma dwa grupowe spotkania: najpierw w lesie kilka metrów od nas przechodzi stadko dzików, co najmniej trzy sztuki. Zatrzymujemy się, aby im się przyjrzeć i one też stają, wydając podejrzane chrząknięcia. Idziemy dalej, one też - na szczęście w przeciwną stronę Potem mija nas ze trzydziestu chłopa z jakiegoś rajdu - zaopatrzeni w mapy i kartki gnają gdzieś przed siebie. Na drzewach też widać oznaczenia - zdaje się, że jakaś "pradziadowa 100-ka", czy coś w tym stylu.
W uzdrowisku wsiadamy w autobus miejski - jedzie ledwo kilka minut, ale zaoszczędzamy pół godziny schodzenia w dół. Wkrótce zmienimy pasmo górskie, lecz o tym będzie już w innym temacie...
Ciekawa wyprawa. Szczególnie to schronisko mnie zainteresowało. Tutaj jeszcze nie byłem. Fajna zachęta.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
dla mnie też większość trasy była debiutem :)
UsuńNo chłopy, murowaną pogodę żeście trafili :)
OdpowiedzUsuńLubię Twoje relacje z Sudetów wschodnich. Swego czasu nad wyraz ciekawie prezentowałeś szlaki Jesioników, zresztą Eco też ma się czym pochwalić pod względem "eksploracji" tamtych terenów (wiem to, bo zaglądam na pewne forum) ;)
W czerwcu też planowaliśmy polatać trochę po rychlebskich. Mieliśmy w planach osiągnąć min. Račí údolí i zamek Rychleby, jednak kapryśna aura pokrzyżowała nam plany i pozostała tylko część polska pasma. Może więc w przyszłości...
fakt, te dni były świetne odnośnie pogody... Eco eksploruje duże, ale się tym już nie chwali, bo niby nie ma czasu :P
Usuń