Opuszczając Zborov w kierunku zachodnim za pomocą Cesty Hrdinov SNP idziemy najpierw kilka kilometrów doliną bezimiennego potoku (a
przynajmniej na mapach nie ma on nazwy). Jest pusto i cicho, nawet ptaki
rzadko się odzywają, czując zbliżający się wieczór. Powoli nabieramy
wysokości, lecz prawdziwe wspinanie zostanie na koniec.
Przy rozwidleniu szlaków
Pod Magurou zarządzamy przerwę.
Zostały nam do przejścia ledwie dwa kilometry, lecz ponad trzysta metrów
przewyższenia, więc dostaniemy w kość. Po chwili Bastek stwierdza, że musi
zagotować sobie kawę. Widząc mój wzrok proponuje, abym ruszył do przodu, a on
zbierze się później, gdy się napije i oporządzi. To dobry pomysł: każdy
pójdzie swoim tempem, nie męcząc się niepotrzebnie. Zarzucam plecak i
przecinam las; ścieżka momentami jest dość zarośnięta, a oznaczenia zaczynają
się gubić. W pewnym momencie znikają w ogóle, więc cofam się w ich
poszukiwaniu. Nagle wieczorną ciszę przerywa głośny ryk przypominający
jelenia, a potem szczekanie. To chyba nie pora na rykowisko, więc trochę dziwne.
Odnajduję szlak, okazuje się, że przegapiłem odbicie w górę. Dzwonię do
Bastka.
- Już idę - sapie w telefon. - Słyszałeś te odgłosy?!
- Pewnie jeleń.
- Albo wilk gonił jelenia, bo potem była jakaś ucieczka czy szamotanina w
krzakach.
Zwierzę lub zwierzęta zaczęły ryczeć tak blisko rozwidlenia, że Bastek zerwał
się z petardami przygotowanymi na niedźwiedzie. Na szczęście miś to nie był.
Powoli gramolę się na grzbiet. Słowacy byli tak mili, że szlak wytyczyli
zakosami, nie trzeba cisnąć na pałę, ale i tak idzie się wolno. Ze Zborova
zaczynają dobiegać dźwięki głośnej, skocznej muzyki i dudnią w powietrzu przez
dobry kwadrans. Robi się coraz ciemniej, ale jeszcze widać na tyle, że
czołówka zostaje w plecaku. Aparatu nawet nie wyciągam, nie ma co
fotografować, zresztą nie ma na to siły.
Piętnaście minut przed godziną dziewiątą osiągam dzisiejszy cel: Stebnícką Magurę. Do niedawna był to szczyt zupełnie niewidokowy: porośnięty całkowicie lasem
i z niedostępnym nadajnikiem. Jedyną infrastrukturą była nieosłonięta wiata. Jesienią ubiegłego roku otwarto na nim wieżę
widokową, u której podstawy znajduje się coś w rodzaju domku, będącego obudową
schodów. W domku tym wypatrzyłem sobie miejsce noclegowe, choć jeszcze miesiąc
temu nie było żadnych zdjęć jak on wygląda wewnątrz i czy się do tego nadaje.
Pierwsze co robię po zdobyciu szczytu, to zsuwam plecak pod wiatą i zaglądam
do wieży. Plac na nocleg będzie, to najważniejsze.
Stwierdzam, że chwilę odsapnę, po czym cofnę się po Bastka, może mu pomogę z
plecakiem albo coś. Ku mojemu zdumieniu Bastek właśnie podchodzi do wiaty,
pięć minut po mnie! Co prawda trochę błądziłem, ale i tak jestem zaskoczony
jego tempem.
- Szedłem wolno, lecz bez przystanków - tłumaczy.
To zupełna odwrotność mojej techniki: ja cisnę póki mam siłę, następnie krótki
postój na oddech, znowu cisnę, znowu postój i tak dalej. Jak widać w tym
przypadku oba sposoby okazały się skuteczne 😏.
Wychodzimy na górną platformę wieży. Większość nieba ogarnęła już ciemność.
Rozświetlony Bardejów wygląda jak prawdziwa metropolia, choć to tylko
miasto powiatowe. Za wzgórzami widać mniejsze miejscowości, a na horyzoncie
świeci się nadajnik Dubník, oddalony o prawie pięćdziesiąt kilometrów.
Na zachodzie jest jeszcze jasno. Zastanawialiśmy się co to za źródło światła
na jednej z górek, nawet po zapadnięciu całkowitych ciemności przebijało się
przez drzewa. Tymczasem to okolice Krynicy-Zdrój: Góra Parkowa lub Ścieżka w
Koronach Drzew.