Naszą bazą noclegowo-wypadową w Siedmiogrodzie była
wioska Blăjel (węg. Balázstelke,
niem. Klein-Blasendorf). Położona kilka kilometrów na północ
od Mediaș i jest to praktycznie samo
serce Transylwanii.
Historia Blăjel sięga co najmniej XIV wieku, a przynajmniej z tego stulecia pochodzi
pierwsza wzmianka o niej. Jak w niemal każdej siedmiogrodzkiej miejscowości
mieszkało w niej kilka narodowości, ale dominowali Rumunii. Do czasów
II wojny światowej drugą nacją byli Niemcy, następnie Węgrzy i pojedynczy
Żydzi. W okresie komunizmu liczba Niemców zaczęła spadać, choć jeszcze w
latach 70. było ich w gminie kilkaset. Obecnie zostało kilka osób, natomiast
Madziarów mieszka ponad dwustu (na półtora tysiąca osób). Ciężko oszacować
rzeczywistą liczbę Cyganów - spis mówi o kilkunastu procentach, lecz chodząc
ulicami ma się czasem wrażenie, że jest ich większość.
Zabudowa to liczne domy w stylu siedmiogrodzkim. Nie wszystkie są bardzo
stare, niektóre noszą daty z okresu powojennego, lecz architektonicznie
nawiązują do bardziej leciwych sąsiadów. Część jest mocno zaniedbanych, wiele
to opuszczone rudery, ale nierzadko zobaczymy obiekt odpicowany, w który
włożono kupę kasy.
Przy głównym skrzyżowaniu stoją dwa Pomniki Poległych, oba rumuńskie.
Pierwszowojenny prezentuje klasyczną formę, natomiast drugowojenny to
poszarzały łuk z trzema nogami.
W Blăjel znajdziemy aż cztery świątynie i podobną ilość cmentarzy.
Podobną, ponieważ nie jestem do końca pewien, jak należy je liczyć. Najbliżej
przelotówki wybudowano w 1864 roku cerkiew greckokatolicką. Tę religię wyznaje kilka procent mieszkańców.
Dookoła rozciąga się niewielki cmentarz. Cechą charakterystyczną nie tylko na
tej nekropolii, ale również na innych, są symbole Drzewa Życia.
Wiele to grobów żołnierskich, pewnie większość symboliczna. Na starszych
widnieją zdjęcia mężczyzn w austro-węgierskich mundurach i daty wraz z
miejscami śmierci oraz wiek. Czasem wygląda to ciekawie: na jednym jest napisane "1915,
Rosja, Brześć Litewski", a na sąsiednim również "1915, Brześć Litewski", ale
już "Polska".
Jeszcze więcej jest poległych w II wojnie światowej: "1942, Rosja, 23 lata;
1944, Rosja, 24 lata; 1945, obóz jeniecki, Rosja, 23 lata; 1942,
Lichatschieva, Rosja, 30 lat". Niekiedy na jednym nagrobku upamiętniają i ojca i
syna, których śmierć dzielą niecałe trzy dekady.
Niedaleko cerkwi katolickiej wznosi się prawosławna. To dość nowa świątynia, w
dodatku miała zamkniętą bramę i nie udawało się wejść nawet na podwórko, więc
nie budziła mojego większego zainteresowania.
Do kolejnego domu modlitwy trzeba się wspiąć. Na wzgórzu stał kiedyś kościół
warowny, ale pod koniec XIX wieku był w tak złym stanie, że postanowiono go
zburzyć. W jego miejscu w 1901 roku wybudowano nowy obiekt w stylu
neogotyckim, służący niemieckim ewangelikom.
Z powodu braku wiernych kościół nie jest już obecnie używany. Dookoła panuje
cisza przerywana tylko brzęczeniem owadów i cykadami. Można stąd popatrzeć na
pofałdowaną okolicę.
Obok mamy cmentarz, nieco zaniedbany i częściowo zarośnięty. Poza pojedynczymi
przypadkami ostatnie pochówki to lata 70. i 80., końcówka
ery Ceaușescu. Drzewa Życia pojawiają się zamiast krzyży.
Nie mogło braknąć ofiar wojennych. Oczywiście dominują napisy o treści "gefallen in Russland". Niemieccy obywatele trafiali do rumuńskiego wojska i wysyłano ich na
wschód, jak innych obywateli. Były jednak wyjątki: rumuńscy Niemcy mogli
zaciągać się ochotniczo do jednostek Waffen-SS, m.in. do Dywizji Górskiej
"Prinz Eugen". Stacjonowała ona w okupowanej Jugosławii i zasłynęła z wielu
zbrodni wojennych. Poległy w 1943 roku Erhard nie był zatem przypadkowym
poborowym.
Najstarszy nagrobek z napisami po węgiersku.
Trochę bardziej na południe jest wydzielona osobna kwatera i właśnie nie wiem,
czy to jest osobny cmentarz, czy część ewangelickiego. Jest na niej tylko
kilkanaście grobów z rumuńskimi nazwiskami, po zdjęciach wydaje się, że
przynajmniej część z nich to Romowie. A może to sektor
rzymskokatolicki??
Samotne gospodarstwo oddziela tę kwaterę od cmentarza kalwińskiego, gdzie leżą
prawie sami Węgrzy. Tutaj również wiele grobów nie posiada krzyża, a jedynie
Drzewo Życia.
Madziarzy mają ciasną, ale własną kaplicę kalwińską.
Największy cmentarz, prawosławny, był w pobliżu nowej cerkwi, ale wyglądał na
tyle nowocześnie, że go odpuściłem.
Pierwotnie planowałem, że nocować będziemy na znanym już nam kempingu w wiosce
Aurel Vlaicu w zachodnim Siedmiogrodzie. Prowadzili go Holendrzy i posiadał basen. Kilka tygodni przed
wyjazdem zacząłem jednak czytać, że kemping strasznie podupadł, syf, bród,
bezpańskie psy, nikt o niego nie dba. Poszukałem więc innego i znalazłem
właśnie Blăjel - tutejszy kemping też prowadzi Holender i też posiada
basen 😉. W letnie miesiące jest on wielkim atutem.
Kemping jest niewielki, to de facto podwórko mogące pomieścić kilkanaście
osób. My postanowiliśmy zamieszkać w pokoju, a właściwie w apartamencie
ulokowanym na parterze takiego pięknego, starego domu.
A w środku pokój z wielkim łóżkiem i starym piecem kaflowym, wielka kuchnia i
łazienka. Jedyny minus był tak, że nie działał telewizor. Powiedziałem
gospodarzowi, że lubię słuchać miejscowej muzyki, więc przyniósł nam... radio
😛.
Dawniej obok stał drugi stary dom, ale Holender go zburzył i postawił nowy,
mniejszy. Nie jest to architektura siedmiogrodzka, lecz może się podobać. Widać
też, że zielony kolor to podstawa, studnię, płot i bramę też tak pomalowano.
Sporo tu kwiatów, drzewek, nie jest to betonowa pustynia.
Cerkiew prawosławna wydaje się być zaraz za płotem.
Czas wolny mija na czytaniu zaangażowanej literatury, drzemaniu, piciu piwa i
podjadaniu. A także łapaniu niespodziewanej opalenizny: pierwszego dnia przy
zachmurzonym niebie tak nas spiekło, że wyglądaliśmy jak kurczaki z rożna!
Co jakiś czas ulicą przemknie karetka na sygnale. I w związku z tym mała dygresja: w latach 80. pogotowie ratunkowe ponoć nie wyjeżdżało do osób w wieku 70 i więcej lat. Powód? Oszczędności, towarzysz Ceaușescu uważał, że nie ma sensu ratować chorych, którzy już się państwu nie przydadzą. W związku z tym obywatele masowo podawali, że mają 69 lat, a lekarze udawali, że w to wierzą.
Oczywiście nie mogło zabraknąć kąpieli. Gospodarz twierdził, że woda ma 24
stopnie i taką temperaturę pokazywał termometr. Moim zdaniem był on jednak
trzaśnięty (termometr, nie gospodarz), gdyż woda była bardzo zimna! Jeszcze
długo po zanurzeniu czuć było dreszcze, na pewno nie mam takiej reakcji przy 24
stopniach! I nie była to raczej zasługa różnicy temperatur (w Blăjel
powietrze miało wówczas nieco ponad 30 stopni), ale fakt, że pobieraną ją...
ze studni 😛.
Czasem niebo zaciągało się ciemnymi chmurami, a z różnych stron zaczęły
dochodzić odgłosy burzy. Rumuńskie Karpaty słyną latem z dynamicznej pogody,
pamiętam ją z poprzednich wizyt. Co prawda okoliczne szczyty nie są zbyt
wysokie, dochodzą do pięciuset metrów, ale to jednak góry.
Holender spoglądał wówczas na niebo fachowym wzrokiem i stwierdzał.
- Będzie albo nie będzie padać.
Prorok jakiś albo baca?
- U nas rzadko pada - wyjaśniał. - Wzgórza deszczu nie przepuszczają.
W Mediaș potrafi lać, a u nas sucho.
I miał rację, czasem spadło kilka kropel i nic poza tym. Jedyny deszcz trafił
się pierwszej nocy.
Moją ulubioną czynnością było wchodzenie po stromych schodach na piętro, skąd
z balkonu można było popatrzeć na najbliższą okolicę. Sąsiadujące z nami
gospodarstwo, rzędy czerwonych i brązowych dachów, jeden z trzech sklepów,
cerkiew unicka. Bardzo mi się podobał ten widok, więc uwieczniałem go o każdej
porze dnia.
Kemping z góry, a na drugim zdjęciu spojrzenie w stronę głównej ulicy oraz na kościół ewangelicki.
Miejscowa menażeria. Za drugim płotem było więcej kur, które lubiły dawać
długie koncerty. Wieczorami sporadycznie ujadały psy, przelatywały wojskowe śmigłowce oraz
kłócili się Cyganie, których było słychać na pół wioski.
Generalnie tłumów na kempingu nie było. To ponoć norma, większa frekwencja jest dopiero w sierpniu. Pod dachem, oprócz nas, nie spał nikt.
Pod namiotem lub w kamperach w sumie przewinęło się z dziesięć osób, w tym
dwie rodziny z Polski. Z jedną, mieszkającą w Jeleniej Górze, siedzieliśmy
dość długo w pierwszy wieczór po przyjeździe. Zwiedzali Rumunię bez
klimatyzacji, bo mieli stare auto i wozili ze sobą słoiki. To drugie było
jednak wytłumaczalne, gdyż dziewczyna była uczulona na tyle produktów, że
strach było cokolwiek tykać niesprawdzonego. Oprócz Polaków zjawiali się Niemcy na
rowerach i Holendrzy, których główną czynnością były nieustanne przepierki.
Próbowaliśmy zachęcić gospodarza, aby napił się z nami wina, ale odmówił.
- Nie mogę - podciągnął koszulę i pokazał długą szramę, ślad po
operacji.
Facet jest naprawdę sympatyczny, trochę gaduła, ale miał jedną wadę: jak
chodził, to ciągle gwizdał. Uwierzcie mi, po pewnym czasie zaczyna człowieka
szlag trafiać 😛.
Twierdził, że prowadzi kemping od czterech lat, ale jednocześnie tak
opowiadał, jakby siedział w Blăjel od trzydziestu. Jedno drugiego nie wyklucza.
- Kiedyś w wiosce był bar, restauracja i piekarnia. Teraz zostały tylko
kościoły, ale nikt do nich nie chodzi, czasem starsi ludzie - kiwał głową. -
Młodzi stąd uciekają, przyjeżdżają tylko na weekendy. Jakbym się chciał wybrać
do kina, to mam godzinę drogi! Teraz jest ciepło, jest ruch, ale w zimę tu
naprawdę nie ma co robić, czarna rozpacz. Tu było piętnaście rodzin
holenderskich, kupowaliśmy domy po Niemcach, którzy nagle wyjechali. Jednego
roku Niemcy tu żyli, w kolejnym już nie było prawie nikogo. Teraz czasem
wracają z wnukami, pokazać szkołę i dawne mieszkania. Ale Holendrzy też się
zwinęli, oprócz mnie mieszka w Blăjel już tylko jeden.
Jak na prowadzącego kemping przystało, był poliglotą.
- Mówię po angielsku, niemiecku, szwedzku i norwesku. Pracowałem kiedyś w
Skandynawii - wyjaśniał, widząc nasze zdziwione miny. - Tylko z rumuńskim
idzie mi słabo. Syn i córka mieszkają w Norwegii, tam teraz też są upały. Ale
szybciej polecą do Rzymu niż odwiedzą mnie, tu są kiepskie połączenia. Niby w
Klużu jest lotnisko, ale mało lotów. To już prędzej ja do nich pojadę
jesienią.
Brak knajpy był największym (i chyba jedynym) minusem pobytu. Na wakacjach
zawsze stołujemy się w lokalach, gotowanie zostawiamy w domu. A tu nie
mieliśmy wyboru. Jak już wspomniałem, są trzy sklepy, w tym jeden dokładnie
naprzeciwko kempingu. Codziennie wieczorem kupowaliśmy sobie tam piwo i
siadaliśmy z nim na tarasie. Czasem towarzyszyli nam mieszkańcy, najczęściej
Cyganie. Piętnastolatki z papierosem w gębie popijające colę, niewiele
starsze dziewczyny w ciąży, zazwyczaj drugiej, ale też te dojrzałe, w
pięknych, kolorowych strojach, z warkoczami przeplatanymi czerwonymi
wstążkami. Żałuję, że nie zrobiłem im zdjęć. Oczywiście jako cudzoziemcy
budziliśmy zainteresowanie, ale pozytywne. Słychać było czasem szepty za
plecami (Polonia, Polonia). Wyjątkiem był spacer w ciągu dnia,
kiedy po coś poszedłem na wieś - wtedy w cieniu, pod drzewami, przy drogach,
siedziało albo leżało pełno młodych Cyganek z dzieciakami. Potrafiły za
mną łazić z wyciągniętą ręką i nieśmiertelnym "dej, dej", ale wystarczyło je
olać.
Któregoś wieczoru pod sklep podjeżdża samochód na poznańskich blachach.
Wychodzi wesoły Cygan.
- Dzień dobry! - krzyczy do nas po polsku. - Meine Auto jest z Polska! -
chwali się.
Ciekawe, że rumuńscy Romowie jeżdżą z polskimi rejestracjami.
- Do widzenia! - macha na pożegnanie.
Kolejnego wieczoru znowu go widzimy, witamy się jak ze starym znajomym. Tym
razem towarzyszy mu drugie auto z rejestracją z Wrocławia. Jakaś nowa moda?
Pod drugi sklep (market samoobsługowy) Cyganie podjeżdżają końskimi wozami.
Tata idzie na zakupy, syn pilnuje.
Skoro nie można kupić obiadu, to musiałem gotować. Do jajecznicy wykupiliśmy prawie
wszystkie jajka ze sklepów, czym wzbudziliśmy sensację, bo inni zazwyczaj
brali jedynie dwie, trzy sztuki 😛.
Gdy znudziło się odpoczywanie i przesiadywanie pod sklepem, zawsze można było
ruszyć na spacer. Najprzyjemniej było na wzgórzach z kościołem
ewangelickim, zwłaszcza w promieniach kończącego się dnia.
Widoki na wioskę i pola. Sielsko.
W trawie pasie się samotna owca. Nagle zrywa się, bo na łąkę wbiegły dwa
wielkie, czarne psy. Nie miały wobec niej złych zamiarów, ale tak ją
przestraszyły, że zaczęła lecieć w moim kierunku, becząc ze strachem, jakby
chciała prosić o pomoc.
Uwieczniam niedokończony cygański pałac...
...i nagle aparat wysyła komunikat: "uszkodzona karta! Wymień na inną!".
Początkowo sądziłem, że spieprzył się adapter, to się często zdarza, ale nie -
jednak padła karta! Nowa, kupiona krótko przed wyjazdem! Prawie tysiąc zdjęć
przepadło, w tym z Timișoary i kościołów warownych! Nie powiem, lekko się
załamałem! Na szczęście po powrocie do domu udało się odzyskać większość z
nich, ale efekt takiego wydarzenia był taki, że Blăjel fotografowałem
później na trzech różnych kartach, więc z samej wioski mam kilkaset fotek!
W kolejny spacer idziemy bocznymi ulicami, a potem główną.
I znowu wychodzimy na wzgórze, gdzie ponownie pałętają się różne zwierzaki.
Na koniec trochę ujęć wieczorno-nocnych. Wioska szybko kładła się spać, po
zmroku właściwie nikt, poza mną, się nie pałętał i tylko siwy dym z kominów
podpowiadał, że niektórzy jednak żyją. Wyjątkiem był jeden wieczór, kiedy w Domu Kultury obok Pomników Poległych odbywała się jakaś młodzieżowa impreza, wtedy kręciły się tam dziesiątki wystrojonych dzieciaków z zaaferowanymi rodzicami.
No to możemy przybić piątkę - mnie padło kółko od ustawiania przesłony/iso/powiększania/pomniejszania zdjęć i choć je robiłem na automacie, to nieźle się wkurzyłem. Na szczęście wystarczyło aparat przeczyścić - czekam właśnie na odesłanie go z serwisu.
OdpowiedzUsuńA my w tym roku robiliśmy kilka obiadów na kwaterze - ulga bo swojskie jedzenie, ulga bo nie trzeba było iść w upał. Ale to poniekąd przez insulinę, którą przewożę w lodówce, zamrożone mięso pomaga utrzymać niską temperaturę w lodówce turystycznej.
Swojskie jedzenie to raczej może być od miejscowych gospodarzy, ale gotowane na wyjeździe przez turystów? Co w tym swojskiego? Na drugi raz zamiast mięsa wieź lody ;) W upał i tak rzadko jemy obiady, tak jak autochtoni czekamy zazwyczaj na wieczór.
UsuńU mnie na szczęście awaria karty nie przyniosła większych szkód niż niewielka ilość mało istotnych zdjęć, ale co się człowiek zdenerwował, to jego...
Wiedziałem, że tak napiszesz ;) a my w pewnym momencie mamy dość jedzenia w knajpach - po prostu. Patrzysz w menu i...na nic nie ma ochoty i wtedy wolimy zjeść coś co sami zrobimy. Od 3 lat to stosujemy i tak jest nam smacznie. Nie zawsze chcę się iść wieczorem do knajpy - starość ;)
UsuńLody się nie sprawdzają. Za szybko się topią. I mają za dużo węgli...
Co do domów, takie mijaliśmy na Węgrzech. Ale to na zachód od Balatonu...
Z tego wniosek, że jeździcie na za długie wakacje: musielibyście skrócić urlop do kilku dni, wtedy może jedzenie w knajpach się nie znudzi :P
UsuńGeneralnie całe dawne Węgry mają podobną architekturę wiejską, gołym okiem widać, że jesteśmy w dawnym państwie Habsburgów i gdy się mija dawną granicę...
"Patrzysz w menu i...na nic nie ma ochoty"
UsuńMoże po prostu jesteście przejedzeni? Jak człowiek jest głodny to mu wszystko smakuje obojętnie czy to suchy chleb czy kasza z solą.
Z tą kaszą z solą to bym polemizował :P
Usuń"Zwiedzali Rumunię bez klimatyzacji" - to serio coś dziwnego? Rumunia to przecież nie jakiś klimat tropikalny, żeby chłodzenie było obowiązkiem?
OdpowiedzUsuń"Holendrzy, których główną czynnością były nieustanne przepierki" - swoi ludzie!!! :)
Jak dla mnie temperatura powyżej 30, a na pewno powyżej 40, to klimat tropikalny. Raz, dawno temu z rodzicami, byłem latem w Chorwacji autem bez klimy i nigdy więcej.
Usuń