Autostop to dla wielu turystów najpopularniejszy środek transportu w
Beskidzie Niskim. Nie tyle z powodu chęci poznawania nowych ludzi, ale
z konieczności. Autobusów jeździ niewiele, często nawet pomiędzy większymi
miejscowościami nie ma żadnych połączeń, zwłaszcza w wakacje. Jeśli coś już
się pojawia, to zazwyczaj są to niewielkie busiki kompletnie nie przygotowane
na człowieka z wielkim plecakiem, wożące ludzi pościskanych jak bydło.
Kiedy staję na drodze przy zjeździe do Świątkowej Wielkiej, mam za sobą
kilkanaście kilometrów piechotą, ale jeszcze około trzydziestu do celu, jakim
jest chatka w Zyndranowej. Na pewno nie przejdę całej tej odległości z buta.
Teoretycznie miejsce do łapania stopa jest doskonałe: wiata przystankowa przy
drodze ważnej w tej okolicy, którą co chwilę coś przemyka, ale brak
tirów, ciężarówek i piratów drogowych. Stwierdziłem, że dobrze byłoby być
najpóźniej o szesnastej w Tylawie. Miałem jednak jakieś złe przeczucia, które
zaczęły się materializować po zrzuceniu plecaka i wyciągnięciu ręki: mija
kwadrans, mija drugi, a ja nadal tu tkwię. Zaczynam studiować mapę i
zastanawiać się, gdzie ewentualnie mógłbym rozbić namiot... Oczywiście
przesadzam, dopiero niedawno minęło południe, ale w głowie kłębią się czarne
myśli. Po trzech kwadransach ubieram ponownie plecak i ruszam w kierunku
najbliższej kapliczki, a potem Krempnej. W tym momencie cieszę się, że słońce
jest za chmurami i nie pali tak mocno jak wczoraj.
Mijam gospodarstwo, gdzie na polu cała rodzina zajęta jest polem kartofli.
Dosłownie cała: rodzice, dzieci, psy, kot, przyszło też zgrupowanie kur i
wszyscy zacięcie kopią w ziemi. Niedaleko od nich w końcu zatrzymuje się
samochód: facet jedzie na pogrzeb i mnie zabierze. W czasie drogi opowiada,
że wczoraj w tych okolicach kręciła się cała masa rowerzystów z jakiegoś
dziwnego rajdu. Dziwnego, bo był to rajd z wyzwaniami, na przykład z zakazem
odzywania się. Efekt był taki, że niektórzy rowerzyści pedałowali do
Zakopanego przez Słowację 😏.
Wysiadam pod cerkwią w Krempnej (Крампна). Przejechałem na razie tylko pięć kilometrów, lecz od razu
humor się poprawił i wróciła wiara, że nie utknę gdzieś na stałe. Ważne, że
w końcu się ruszyłem!