czwartek, 26 czerwca 2025

Z plecakiem przez Ruś (3): Kobylnica Wołoska - Chotyniec - Przemyśl.

Z gościnnej wiaty w przysiółku Szczeble maszerujemy do centrum wioski, którą jest Kobylnica Wołoska (Кобильниця Волоська; przez cztery lata gierkowskiej polonizacji istniała pod nazwą Kopytów Górny). Bożena tradycyjnie łapie stopa, Krwawy dwa pedały, a reszta wybiera ścieżkę przez pola. Mało było w tym roku polnego chodzenia, więc tym bardziej cieszy. 




Kopułę świątyni w Kobylnicy widać z daleka. Wydawało się, że tegoroczny rzepak będzie przekwitnięty, ale utrzymał się do maja w niezłej formie. 


Idę pierwszy i na asfalcie zatrzymuje się koło mnie śmieciarka, pierwsza z wielu, które zobaczymy dzisiejszego dnia.
- Dokąd idziecie?! - krzyczy chłop z szoferki.
- Przed siebie! - odkrzykuję, próbując być głośniejszy od silnika.
- Ale jak to? Nie macie celu?
- Dojdziemy tam, gdzie dojdziemy!
Śmieje się i macha ręką nad pożegnanie.
A tymczasem przede mną wyrastają budynki gminne z biblioteką i OSP. Na tyłach stoi wiata, lecz daleko mniej przyjemna od tej w Szczeblach. 


czwartek, 19 czerwca 2025

Z plecakiem przez Ruś (2): Wielkie Oczy i okolice.

Wielkie Oczy (Великі Очі) to wioska położona przy granicy z Ukrainą: od głównego placu do słupków granicznych są ledwie dwa kilometry. Kiedyś posiadały prawa miejskie, ale po Wielkiej Wojnie podupadły i straciły je w 1935 roku. Pozostały siedzibą gminy, choć ta posiadała inny kształt niż obecnie, bowiem w 1945 pięć wiosek na wschód od Wielkich Oczu przyłączono do Kraju Rad.
Intrygująca jest jej nazwa. W czasie rozmowy z pracownikami zakładu pogrzebowego w Łukawcu dowiedziałem się, że pochodzi ona od dwóch stawów, które z lotu ptaka wyglądały jak wielkie oczy. No tak, ale pojawiła się on już w XVI wieku i wówczas raczej nikt nie wiedział, jak coś wygląda z lotu ptaka. Bardziej prawdopodobna jest wersja, że patrzono na nie nie z wysokości, ale z pewnej odległości: dwa stawy w połączeniu z zarośniętą groblą wyglądały jak ludzka twarz. Oryginalne stawy dawno przestały istnieć, lecz planuje się ich rekonstrukcję albo nawet już ponownie je wykopano.

Miejscowy, z którym jechaliśmy z Bożeną stopem, wysadza nas na rynku. Jego kształt ma sugerować dawny małomiasteczkowy charakter, ale część zajmuje park, więc nie jest to aż tak oczywiste.


Bozia rusza na spacer, a ja kupuję piwo i siadam na ławce przed sklepem, obserwując niewielki ruch uliczny. W pewnym momencie pojawia się wóz Straży Granicznej, zatrzymują się, bo funkcjonariuszka chce zrobić zakupy. Jej kolega za kółkiem zobaczył obcą twarz i od razu podszedł z notesikiem.
- Chcielibyśmy wiedzieć, gdzie będziecie spali - rzucił, gdy wyjaśniłem, co tu robimy. - To w związku z eee... ehmmm... uuuu.... akcją w pobliżu granicy - wykrztusił zmieszany. 
Podaję mu przybliżone szczegóły, on z kolei pokazuje mi karteczkę z numerem telefonu i prosi, aby jutro zadzwonić, gdy będziemy się kręcić w newralgicznych miejscach. Muszą mieć kryzys finansowy, bo zazwyczaj taki suvenir dostawałem na wyłączność, a tutaj musi wystarczyć mi jego zdjęcie 😛.

Bożena wraca i teraz ja ruszam na spacer po uliczkach śladami wielokulturowej przeszłości wioski.
Słownik geograficzny Królestwa Polskiego informuje, że pod koniec XIX wieku mieszkało w Wielkich Oczach prawie dwa tysiące osób. Połowa wyznawała judaizm, reszta katolicyzm, przy czym więcej rzymski. Co ciekawe, autorzy twierdzili, że niemal wszyscy są Polakami, a więc większość żydów i unitów uznano za swoich rodaków. W XX wieku byłoby to nie do pomyślenia, a i zapewne sami zainteresowani niekoniecznie się z tym zgadzali. W okresie międzywojennym proporcje się zmieniły: liczba wyznawców judaizmu spadła o połowę, rzymscy katolicy (w domyśle: Polacy), wysunęli się na pierwsze miejsce. Grekokatolicy (Ukraińcy/Rusini) zajmowali trzecie miejsce, lecz nadal były ich ponad trzy setki. Druga wojna światowa przeorała wszystko: Żydzi zostali albo wymordowani na miejscu albo wywiezieni do obozów, Ukraińców wypędzono. Współczesne Wielkie Oczy są senną mieściną, która nie ma nawet tysiąca mieszkańców. Na szczęście niektóre pamiątki po dawnych sąsiadach zostały: okazała synagoga z 1910 stoi przy samym rynku. Za PRL-u pełniła różne role, łącznie ze skupem jaj, obecnie mieści bibliotekę.


Cerkiew św. Mikołaja Cudotwórcy z 1925 roku, jedyna w województwie i jedna z nielicznych w Polsce (albo nawet jedyna) zbudowana w stylu szachulcowym. Niestety, mocno zaniedbana.


środa, 11 czerwca 2025

Z plecakiem przez Ruś (1): Lubaczów - Szczutków - Łukawiec.

Wiosną często używam słowa "tradycyjnie". Zwłaszcza w maju: w tym miesiącu tradycyjnie odbywa się nasza wędrówka wzdłuż granic Polski. Początkowo były to granice wschodnie, teraz wschodnia i północna, ponieważ tradycyjnie jednego roku chodzimy na południu, a drugiego na północy. Ponieważ w 2024 roku kręciliśmy się po Mazurach, to w obecnym wypadłoby wrócić w dolne rejony kraju. Dwa lata temu było to Roztocze i skończyliśmy wyjazd w Gorajcu. Tym razem chcemy zacząć w nieodległym od niego Lubaczowie. Patrząc na krainy historyczne to będziemy już piąty raz na Rusi Czerwonej, konkretnie odwiedzimy dawne ziemie bełską i przemyską. Biorąc pod uwagę podział geograficzny, to niemal cały mój pobyt będzie na Płaskowyżu Tarnogrodzkim.

Nietypowo dla nas ruszamy w poniedziałek. Inną zmianą jest ta, że nie musimy się już telepać przez pół Polski, tylko wystarczy jeden pociąg w kierunku Przemyśla plus jedna przesiadka. Jako pierwsza podróż zaczyna Buba, zbierając po drodze kolejne dwie osoby. Ja wchodzę na pokład cugu godzinę po niej, lecz spotkamy się dopiero wieczorem. W tym przypadku samotna podróż jest mi na rękę, bo będę próbował trochę odespać nockę, ale w polskich pociągach jest to ostatnio trudne: ścisk, hałas, czasem smród, pielgrzymki ludów w jedną i drugą stronę. Do tego konduktorzy dostali słowotoku: nieustannie, niekiedy co kilka minut, trzeba po raz kolejny witać pasażerów, przypominać o następnej stacji, powtórzyć, że się zbliżamy, zasugerować zabranie bagażów i bycie uważnym, pożegnać i podziękować, a wszystko to przy głośnikach podkręconych tak, jakby cały skład zabrał ze sobą wyłącznie osoby z przytępionym słuchem albo imbecyli. Co prawda społeczeństwo ponoć teraz mocno głupieje, ale to jednak lekka przesada. Efekt był taki, że przez pięć godzin podróży spałem może godzinę. 

Pogodę na ten dzień zapowiadano bardzo zmienną. Na Śląsku jeszcze świeciło słońce, w Małopolsce nadciągnęły chmury. Przypadek? Im bardziej na wschód, tym bardziej pachnie deszczem. Na horyzoncie coraz bardziej ciemno.


Wysiadam w Jarosławiu (Ярослав). W mieście, którego patronem jest prezes z Żoliborza, mam około dwudziestu minut. Zrobiło się zimno, siąpi. Jarosław jest istotnym węzłem komunikacyjnym, co chwilę przyjeżdża jakiś autobus. Niestety, ja muszę wsiąść do busika, w którym ledwo się mieszczą wszyscy chętni. Dodatkowo każdy z nich uparł się, aby zabrać do środka bagaże, więc ciężko nawet przejść, bo wszędzie walają się torby.


Po drodze dopada nas straszliwa ulewa, widoczność spada do kilku metrów. Potem jednak wychodzi słońce, które wita mnie w okolicach dworca kolejowego w Lubaczowie (Любачів).


czwartek, 5 czerwca 2025

Ondavská vrchovina (2): Stebnícka Magura - Bardejovské Kúpele - Kamenná Hora.

Opuszczając Zborov w kierunku zachodnim za pomocą Cesty Hrdinov SNP idziemy najpierw  kilka kilometrów doliną bezimiennego potoku (a przynajmniej na mapach nie ma on nazwy). Jest pusto i cicho, nawet ptaki rzadko się odzywają, czując zbliżający się wieczór. Powoli nabieramy wysokości, lecz prawdziwe wspinanie zostanie na koniec. 


Przy rozwidleniu szlaków Pod Magurou zarządzamy przerwę. Zostały nam do przejścia ledwie dwa kilometry, lecz ponad trzysta metrów przewyższenia, więc dostaniemy w kość. Po chwili Bastek stwierdza, że musi zagotować sobie kawę. Widząc mój wzrok proponuje, abym ruszył do przodu, a on zbierze się później, gdy się napije i oporządzi. To dobry pomysł: każdy pójdzie swoim tempem, nie męcząc się niepotrzebnie. Zarzucam plecak i przecinam las; ścieżka momentami jest dość zarośnięta, a oznaczenia zaczynają się gubić. W pewnym momencie znikają w ogóle, więc cofam się w ich poszukiwaniu. Nagle wieczorną ciszę przerywa głośny ryk przypominający jelenia, a potem szczekanie. To chyba nie pora na rykowisko, więc trochę dziwne.
Odnajduję szlak, okazuje się, że przegapiłem odbicie w górę. Dzwonię do Bastka.
- Już idę - sapie w telefon. - Słyszałeś te odgłosy?!
- Pewnie jeleń.
- Albo wilk gonił jelenia, bo potem była jakaś ucieczka czy szamotanina w krzakach.
Zwierzę lub zwierzęta zaczęły ryczeć tak blisko rozwidlenia, że Bastek zerwał się z petardami przygotowanymi na niedźwiedzie. Na szczęście miś to nie był.
Powoli gramolę się na grzbiet. Słowacy byli tak mili, że szlak wytyczyli zakosami, nie trzeba cisnąć na pałę, ale i tak idzie się wolno. Ze Zborova zaczynają dobiegać dźwięki głośnej, skocznej muzyki i dudnią w powietrzu przez dobry kwadrans. Robi się coraz ciemniej, ale jeszcze widać na tyle, że czołówka zostaje w plecaku. Aparatu nawet nie wyciągam, nie ma co fotografować, zresztą nie ma na to siły.
Piętnaście minut przed godziną dziewiątą osiągam dzisiejszy cel: Stebnícką Magurę. Do niedawna był to szczyt zupełnie niewidokowy: porośnięty całkowicie lasem i z niedostępnym nadajnikiem. Jedyną infrastrukturą była nieosłonięta wiata. Jesienią ubiegłego roku otwarto na nim wieżę widokową, u której podstawy znajduje się coś w rodzaju domku, będącego obudową schodów. W domku tym wypatrzyłem sobie miejsce noclegowe, choć jeszcze miesiąc temu nie było żadnych zdjęć jak on wygląda wewnątrz i czy się do tego nadaje. Pierwsze co robię po zdobyciu szczytu, to zsuwam plecak pod wiatą i zaglądam do wieży. Plac na nocleg będzie, to najważniejsze.
Stwierdzam, że chwilę odsapnę, po czym cofnę się po Bastka, może mu pomogę z plecakiem albo coś. Ku mojemu zdumieniu Bastek właśnie podchodzi do wiaty, pięć minut po mnie! Co prawda trochę błądziłem, ale i tak jestem zaskoczony jego tempem.
- Szedłem wolno, lecz bez przystanków - tłumaczy.
To zupełna odwrotność mojej techniki: ja cisnę póki mam siłę, następnie krótki postój na oddech, znowu cisnę, znowu postój i tak dalej. Jak widać w tym przypadku oba sposoby okazały się skuteczne 😏.

Wychodzimy na górną platformę wieży. Większość nieba ogarnęła już ciemność. Rozświetlony Bardejów wygląda jak prawdziwa metropolia, choć to tylko miasto powiatowe. Za wzgórzami widać mniejsze miejscowości, a na horyzoncie świeci się nadajnik Dubník, oddalony o prawie pięćdziesiąt kilometrów.


Na zachodzie jest jeszcze jasno. Zastanawialiśmy się co to za źródło światła na jednej z górek, nawet po zapadnięciu całkowitych ciemności przebijało się przez drzewa. Tymczasem to okolice Krynicy-Zdrój: Góra Parkowa lub Ścieżka w Koronach Drzew.