piątek, 18 kwietnia 2025

Śląskie niedaleko: z Polskiej Cerekwi nad Odrę w Grzegorzowicach.

Kierując się w stronę granicy czeskiej wielokrotnie przejeżdżałem przez Polską Cerekiew (Groß Neukirch), położoną przy drodze krajowej wioskę w powiecie kędzierzyńsko-kozielskim. Za każdym razem moją uwagę przykuwała masywna, ceglana bryła zamku i obiecywałem sobie, że kiedyś stanę i obejrzę ją sobie na spokojnie. Obietnicy dotrzymałem w pewną marcową sobotę, parkując w pobliżu urzędu gminy. Jego najbliższa okolica wygląda jak spełniony sen polskiego urzędnika: zero drzew, tylko goły bruk i płyty!


Zamek stoi w parku, gdzie na szczęście ostała się roślinność. Z daleka prezentuje się całkiem okazale.


Po bliższym spojrzeniu można dostrzec, że to częściowa rekonstrukcja. Obiekt wzniesiono być może w późnym średniowieczu, a w XVII wieku ród Opersdorffów przebudował go w stylu renesansowym. Później gospodarzyli w nim i dodawali swoje poprawki rodziny von Gaschin i Seherr-Thoß, wreszcie hrabiowie von Matuschka. W 1945 roku zamek spłonął. I tu pojawiają się różne wersje tego wydarzenia. Najpopularniejsza brzmi, że stał się po prostu ofiarą przechodzenia frontu. Ale znalazłem także informacje, potwierdzane ponoć przez mieszkańców, że podpalił go sam właściciel, aby nie dostał się w ręce wroga. Problem w tym, że Hans Eberhard, który jest wspominany jako ostatni pan na zamku, miał na froncie wschodnim dostać się do niewoli radzieckiej i tam umrzeć. Nie mógł więc tego uczynić osobiście. Być może jednak posiadał rodzinę, która została w Groß Neukirch i nie łudząc się niemieckim zwycięstwem, wolała puścić z dymem swój majątek, niż wydać go w ręce Sowietów.


W każdym razie po wojnie długo stała tu ruina bez stropów, wież i wielu elementów. Za Gierka nieco ją zabezpieczono, aby szło w niej organizować imprezy, ale dopiero w tym stuleciu gmina przeprowadziła solidny remont. Odtworzono dachy, sklepienia, hełmy wież. Odbudowano parterowy krużganek, możliwe, że z wykorzystaniem oryginalnych elementów. Na szczęście nie pokuszono się o disneylandyzację: wizualizacje przewidywały otynkowanie zamku i pokrycie malowidłami udającymi sgraffito. Może zabrakło pieniędzy, ale nadal na ścianach czerwienią się cegły, a resztki tynku zapewne pochodzą jeszcze sprzed wojny. W środku mieści się biblioteka.



Trochę zaszaleli z najwyższym piętrem: przed spaleniem zamek (a właściwie wtedy już od dawna pałac) posiadał barokowy łamany dach, obecnie zaś pseudorenesansowy z ozdobnymi lukarnami, doświetlającymi poddasze. Są one widoczne na najstarszych przedstawieniach rezydencji, ale trochę się to z resztą gryzie. Od zachodniej strony kompleksowo odnowiono portal z herbem hrabiów Matuschka. 



Wielki trawnik (kiedyś porośnięty drzewami) odgradza zamek od oficyn dworskich. Słychać skoczną muzykę, jakieś krzyki, ktoś trzepie dywan, dzieciaki ganiają się na rowerkach, wołają do mnie "dzień dobry" i machają do aparatu.


Od strony ulicy oficyny wyglądają jak małe familoki, a nazwa Rynek oraz otaczająca go zabudowa sugeruje małomiasteczkowy charakter miejscowości. To jednak pieśń bardzo starej przeszłości: w średniowieczu Cerekiew posiadała prawo organizowania targów i traktowana było jako miasteczko, ale potem podupadła.



Sporo tu śladów po ostrzale.


Oficyny zaczynają się i kończą okrągłymi basztami, zaś w środku wznosi się wieża bramna z kolejnym herbem Matuschków.



Wdrapujemy się na górkę do kościoła Najświętszej Maryi Panny. Choć też korzeniami sięga wieków średnich, to nie posiada zbyt interesującej bryły. Wnętrza są typowo barokowe.



W przedsionku wiszą ogłoszenia informujące o kolejnym Roku Jubileuszowym oraz o wydarzeniach w diecezji opolskiej. To głównie pielgrzymki: dziennikarzy i pracowników mediów, leśników, przedsiębiorców, hodowców koni, skalników, muzyków kościelnych, myśliwych, studentów i wielu innych. Prawie dla każdego coś się znajdzie: nic, tylko wsiąść do autokaru i przyjechać.

Wokół świątyni jest kilka starych nagrobków i Pomnik Poległych.



Zaglądamy też na cmentarz, gdzie alejkami dostojnie przechadza się bażant. Sporo grobów niemieckich, jeszcze więcej nazwisk typowych dla Górnego Śląska. Jest też skromny nagrobek poległych niemieckich żołnierzy.


Polska Cerekiew jest gminą w dużym stopniu autochtoniczną: spis wykazał ponad dwadzieścia procent deklaracji niemieckich i dziesięć procent śląskich. Przy wjeździe stoją dwujęzyczne tablice i tu ciekawostka: wioska do 1914 roku nazywała Polnisch Neukirch, po wybuchu Wielkiej Wojny zmieniono przymiotnik na Groß (choć są też opinie, że doszło do tego dopiero w 1923). W analogicznej sytuacji wioski w pobliżu Opola (Polska Nowa Wieś -> Polnisch Neudorf -> Neudorf) urzędnicy uparli się, aby stosować niemiecką nazwę sprzed stu lat, a nie tę ostatnią. Tutaj wyszło inaczej, więc jak zwykle brak konsekwencji. Na Pomniku Poległych widać ślady po przekuciu dwóch nazw wiosek: ktoś musiał z przyzwyczajenia wpisać Polnisch, a inna z miejscowości została przechrzczona w czasie panowania Adolfa.
Polska nazwa też się zmieniała: w XIX wieku występowała jako Polska Cerekwia i Cerkiew Polska. Wychodzi, że forma Cerekiew to dopiero pomysł komunistyczny.
I jeszcze taka interesująca tabliczka: sołtys zorganizował, ale pieniądze wyłożyli i prace wykonali parafianie. Tak to można gospodarzyć 😏.


Przed opuszczeniem Cerekwi podjeżdżamy na ulicę Dworcową, aby zobaczyć co zostało z infrastruktury kolejowej. Zostało niewiele: budynku dworca w pierwszej chwili nie poznałem, myśląc, że to opuszczony dom. Magazyn w ogóle rozebrano, roślinność pożera perony.



Neukirch musiało być ważne, bo kilkaset metrów dalej stoi drugi budynek dworcowy (prawdopodobnie starszy), w nieco lepszym stanie. Towarzyszy mu rozpadająca się rampa oraz wieża ciśnień.



Bocznymi drogami wśród falujących wzgórz kierujemy się na południowy-wschód, w stronę Odry. Na zdjęciu kościół w Łanach (Lohnau).


Każda mijana wioska posiada dwujęzyczne tablice. Do czasu.


Miejsce Odrzańskie (Mistitz, od 1936 Schönblick) oddalone jest od rzeki o nieco ponad kilometr. Wioska wygląda jak jedno potężne gospodarstwo z domami mieszkalnymi stanowiącymi jedynie dodatek.


Elementem niepasującym do reszty jest drewniany kościół. Świątynia Świętej Trójcy pochodzi z XVIII wieku i nie wygląda jakoś zachwycająco, zwłaszcza z tymi blaszanymi dachami.


Obok kościoła, przy wejściu na cmentarz, wznosi się obiekt określany w internetach jako "mauzoleum rodziny von Reibnitz", dawnych właścicieli wsi. To jednak niezbyt precyzyjna informacja, a właściwie całkiem błędna. W mauzoleum spoczęła bowiem nie rodzina, a tylko jedna osoba: Franz Josef Neumann, właściciel osady w XIX wieku. Już go tam nie ma, bowiem w 1945 roku żołnierze radzieccy zgodnie ze swoją tradycją grobowiec splądrowali, a szczątki zbezcześcili i rozrzucili. Mieszkańcy pogrzebali go ponownie, ale... w nieoznaczonym grobie gdzieś pod płotem. I tam pewnie leży do dzisiaj. Dziwne, że nikomu nie przyszło do głowy, aby wrócił na pierwotnie miejsce spoczynku.


Córka Neumanna wyszła za mąż za Ernsta von Reibnitza wnosząc mu we wianie rozległe dobra i w ten sposób ten ród stał się nowym właścicielem Mistitz. Ich życie, wygodne jako lokalnych arystokratów, często naznaczone było tragediami. Ernst po piętnastu latach małżeństwa zginął w czasie przejazdu bryczką, stratowany przez konie. Jego wnuk Hans poległ w 1919 roku w Berlinie podczas walk z komunistami. Wnuczka Johanna została w 1945 roku rozstrzelana wraz z całą służbą przez Sowietów. Jej męża, francuskiego hrabiego, który był człowiekiem o dużej tuszy, zatłuczono kolbami karabinów. 
Zastanawiające się, dlaczego Reibnitzów nie byli chowani w mauzoleum, lecz obok niego przy betonowym krzyżu. Nie mieli dobrych kontaktów ze starym Neumannem? Zabronił tego w testamencie? Może złożenie jego zwłok gdzieś pod płotem też jest związane ze złymi wspomnieniami ludności z wioski, utrzymującymi się siedemdziesiąt lat po śmieci? Dodatkową zagadką jest fakt, że Ernst ma grób w Miejscu Odrzańskim, a żona w Grudyni Wielkiej (Gross Grauden), gdzie posiadali drugi pałac (ten w Miejscu już nie istnieje).



Drewniany kościół podlega pod parafię w sąsiednim Sławikowie (Slawikau, Bergkirch). Mimo bliskości, także geograficznej (kilometr przez pola), Sławików to inny powiat oraz województwo: raciborski i śląskie. Na wjeździe nie spotkamy już tablic z niemiecką nazwą, choć liczba deklaracji niepolskich w gminie zbliżyła się do czterdziestu procent. To jednak głównie deklaracji śląskie, niemieckich było mniej niż w województwie opolskim.
Sławikowska świątynia stoi na górce, więc widać ją z daleka. Pochodzi z połowy XIX wieku i nieco przypomina bazylikę w Mikołowie, ale posiada tylko jedną wieżę. 


Kilka starych krzyży stoi na trawniku, osobno od pozostałych grobów. Uwagę przykuwa jednak inny, zupełnie nowy pomnik - przypomina on o tragedii na Odrze, która wydarzyła się w 1890 roku.


W dzień Wniebowstąpienia Pańskiego grupa dzieci z wiosek na drugim brzegu rzeki udała się do kościoła w Sławikowie na nabożeństwo majowe, ponieważ w ich miejscowościach brak było świątyń. Korzystały one wówczas z pobliskiej przeprawy promowej lub łodzią. Podczas powrotu okazało się, że zamiast przewoźnika jest tylko jego młody pomocnik. Według jednych źródeł był on pijany, według drugich śpieszył się na zabawę, wiadomo na pewno, że zamiast użyć większego promu, to wcisnął dzieciaki do mniejszej łódki. Udało mu się przewieźć chłopców, ale w czasie transportu dziewczynek przeładowana łódź zahaczyła o konar i zatonęła. Zginęły czterdzieści trzy osoby (w tym jedna dorosła), uratowało się dziesięć dzieciaków i sprawca. Najwyraźniej Bóg tak chciał.
Odra dająca, ale i zabierająca życie, płynie tam gdzieś w dole.


W ubiegłym roku nasi znajomi robili sobie sesję poślubną w jednym z górnośląskich pałaców. Takim opuszczonym, ale jednocześnie zabezpieczonym z częściowym zachowaniem wewnętrznych zdobień i elementów. Nie wiem czemu, lecz wbiłem sobie do łba, że to był Sławików. Pierwsze spojrzenie na tutejszy pałac uświadomiło mi, że na pewno się myliłem!


Tutejszy pałac, co do którego początków historycy się spierają, ale który na pewno przez prawie wiek był domem rodziny von Eickstedt, to nie zabezpieczona ruina, lecz straszliwie okaleczony obiekt chylący się ku całkowitemu upadkowi. W 1945 roku stał on na linii frontu podczas forsowania przez Armię Czerwoną Odry i tyle śladów po pociskach na jednym budynku ostatni raz widziałem na Bałkanach.



Po wojnie gospodarował tu PGR, i pewnie wtedy okradziono wnętrza z resztek wyposażenia, ale fasada to ewidentnie efekt walk. Jest nawet ogromna dziura po jakimś grubszym kalibrze.



Wygląda to jednocześnie i straszno i pięknie. Ale przede wszystkim żal, że minęło osiem dekad i nikt się nie zainteresował stanem pałacu. Ba, nigdy nie przeprowadzono tutaj żadnych badań archeologicznych, stąd niewiele wiadomo o jego przeszłości. Po prostu kompletna olewka. Dopiero niedawno gmina postanowiła się za niego wziąć i zaczęła... od postawienia ogrodzenia. Ponoć są plany odbudowy, ale przy takich zniszczeniach to raczej będzie doprowadzenie do poziomu trwałej ruiny, tak, aby zupełnie się nie rozpadł. 



Na tyłach pałacu Eickstedtowie założyli sześciohektarowy park, który dzisiaj jest na wpół zdziczały. Nie ma śladów po dawnych ścieżkach, rozpadający się budynek posiekany jest kulami, z dawnych tarasów nic nie zostało. Ludzi do spacerów jednak nie brakuje, pod pałac podjeżdżają kolejne samochody, z których wysypują się rodziny zbierające intensywnie pachnący czosnek niedźwiedzi.


W jednym z rogów parku, przy resztkach muru, stoi mauzoleum rodzinne z daleka przypominające mały meczet z minaretem. Oczywiście też mocno zniszczone ze śladami po wojnie.



Zaglądamy do dolnego poziomu. Pusto.
- Chodzicie po nieboszczykach - ostrzega starszy pan, który kręci się tu z liczną rodziną. - Chowali ich pod podłogą.
Szczerze pisząc: nie wydaje mi się. Bardziej prawdopodobne byłyby trumny lub sarkofagi ułożone na betonie. Zresztą w jednym miejscu został on skuty, wystaje z niego zwykła, goła ziemia. Nie udało mi się znaleźć w internecie odpowiedzi na pytanie o formę pochówku, choć przekroje obiektu nie wskazują nisz grobowych. Z drugiej strony: facet okazuje się nieźle poinformowany, więc może coś jest na rzeczy?



Ponownie spotykamy się przy tylnej fasadzie pałacu, gdzie postanawiam podpytać o kilka kwestii.
- Tak, te dziury w parku to ślady po pociskach - kiwa głową. Przestrzenie między drzewami, a czasem pod nimi, wyglądają jakby były terenem pokopalnianym. - Tu się mocno tłukli, z samolotów zrzucali bomby, ta wielka dziura w ścianie to pamiątka po jednej z nich. Potem zabitych żołnierzy chowano na szybko, jak popadnie, obok grobowca właścicieli.
Jego rodzina pochodzi z południowych okolic Raciborza, poza żoną rozmówcy, która jest z Wałbrzycha, więc jako jedyna nie godo po śląsku.
- Przyjeżdżamy tu często zobaczyć, co się zmieniło - mówią. - Jakiś czas temu można było wchodzić na wyższe piętra pałacu, ale teraz już się schody zwaliły. Wszystko tam w środku pokradli, wyrywali ze ścian. Niedawno jeszcze tam stały żeliwne wanny, to też je ukradli. Jedna została na piętrze, zamurowano ją, więc ocalała. A jak gmina odzyskała pałac, to postawiła najpierw jeden płot, a potem drugi, bo pierwszy i tak zniszczyli. Ale i tak można przejść, pokażemy wam.
Prowadzą nas w bok. Rzeczywiście jest przejście dla tych, co wciągną brzuch. 
- Tu są tunele i podziemia. Kiedyś bajtle robili zawody jak głęboko zejdą w dół w piwnicach, dotarli na czwarty, piąty poziom, a tam dalej było czuć przeciąg. Gdzieś to wszystko prowadziło. Ponoć był tunel do Miejsca Odrzańskiego, do tamtego pałacu i nawet ktoś kiedyś nim przeszedł. Ale to dawno, teraz nikt by się nie odważył, bo strach, stropy nawet w piwnicach ledwo się trzymają.
Obok tylnej ściany pałacu jest wąskie wejście do tuneli. Jeden prowadzi w stronę mauzoleum, wybudowano go pod dawnymi tarasami ogrodowymi. W oddali widać blade światełko, ale w snopie światła wiruje kurz opadający z sufitu nawet daleko od nas. Niektóre cegły już pospadały na klepisko.


Tunel w drugą stronę prowadzi do wnętrza pałacu.
- Rób zdjęcia - rzucają chłopaki, synowie starszego faceta. - Tędy wchodziliśmy często do środka, ale dzisiaj słabo...


Zaglądam. Ciasno, lecz dałoby się przecisnąć. Po kilkunastu metrach widać otwór i rurę wystającą z góry. Ale jest też pełno fragmentów ścian i sufitu, które już odpadły. Nie chciałbym oberwać takim w głowę albo w plecy.
- Za duże ryzyko - kręcimy wszyscy głową.


Pomiędzy tunelami mamy wnękę do którego prowadzi jaki odpływ. Może z łazienek? Eickstedtowie brali prysznic, a woda leciała tutaj.


Nie odpuszczam całkowicie i kolejną dziurą w płocie przechodzę do południowego skrzydła. Na dole były kiedyś stajnie, na piętrze - które jest równe poziomowi gruntu na dziedzińcu - oranżeria. Nowe cegły świadczą, że coś gmina zabezpieczyła. To coś okazało się częścią ścian, które we wrześniu 2024 roku podmyły intensywne deszcze. Nawet tutaj woda musiała dokonać szkód.


Stajnie są całkiem malownicze.



Powoli wchodzę po schodach na poziom parteru/pierwszego piętra. Ale dalej już nie pójdę, krata zamyka drogę. Mogę tylko zerknąć na oranżerię.



Wracam solidnie oprószony kurzem i piaskiem. Z rodziną spod Raciborza kontynuujemy rozmowę obok zabytkowego spichlerza.
- On ma tyle kondygnacji, ile okien - pokazują na ściany. - Gmina zrobiła dach, będzie kasa, to wyremontują też wnętrza. W sam raz na imprezy. Zresztą już się dużo dzieje, niedawno była rekonstrukcja walk, strzelali jak w 1945. Są zloty starych samochodów, kupa ludzi. Albo przyjeżdżają firmy aż z Warszawy kręcić filmy, bo tu wszystko wygląda, jakby się wojna właśnie skończyła.


Gadamy o różnych innych sprawach, wreszcie pora się rozjechać.
- Wpadnijcie do Tworkowa. Tam prywaciarz kupił ruiny pałacu i się nimi zajął. Czuć pieniądz! - zachęcają. W Tworkowie kiedyś byliśmy i odbiliśmy się od zamkniętej bramy. Podobno teraz częściej jest otwarta.

Ostatnim punktem objazdówki są Grzegorzowice (Gregorsdorf, Gregorowitz). Nie ma tam pałacu, nie ma kościoła, ale jest krzyż pokutny z XVI wieku. Kara za nieumyślne spowodowanie śmierci - dodatkowa, prócz sporej sumy pieniędzy dla rodziny ofiary.


Główną, jeśli nie jedyną, atrakcję wioski stanowi prom. Z tego co się orientuję, jest jednym z dwóch ostatnich promów na Odrze działających na Górnym Śląsku (drugi pływa w Zdzieszowicach). I czas jego działalności też powoli zbliża się ku końcowi.


Do 1945 roku stał tu solidny, betonowy most składający się z siedmiu łukowych przęseł. Kiedy wjechał na niego pierwszy radziecki czołg Wehrmacht, przyczajony na lewym brzegu rzeki, wysadził główne przęsło w powietrze.
- I przez osiemdziesiąt lat nikomu nie przeszkadzało, że był most, a potem go nie ma? - zdziwiła się Teresa.
Może przeszkadzało miejscowym, ale kto wśród urzędników przejmowałby się jakimś śląskim zadupiem? W Polsce mosty stały rzadziej niż na Śląsku, a ludzie jakoś żyli... W latach 50. wysadzono kolejne przęsła. To definitywnie zamknęło kwestię odbudowy. No i nawiązanie do polskiej tradycji, bo poprzedni most zniszczyli w 1921 roku powstańcy śląscy 😛. W Grzegorzowicach zachował się przyczółek mostowy wraz z  dwoma przęsłami i samotny filar; od kilku lat wpisane są na listę zabytków.


Za komuny dno Odry wyłożono płytami tworząc przejazd dla czołgów. Uruchomiono także przewóz łódką, a później bezpłatny prom. Ten, będący atrakcją dla turystów, mieszkańcom nie zawsze może służyć: zawiesza się kursowanie przy niskim albo zbyt wysokim stanie wód, przy złej pogodzie, nie pływa także w nocy. Najbliższy most na południu znajduje się w Raciborzu (około dziesięciu kilometrów), na północy dopiero w Cisku (dwadzieścia pięć kilometrów).
W ubiegłym roku ogłoszono, że wreszcie przyszedł czas na budowę nowego mostu. Powstanie on nieco na południe od promu i będzie miał ponad sześćset metrów długości oraz trzynaście przęseł. Pierwsze prace już ruszyły, planowane oddanie do użytku w 2027 roku. Co się stanie z promem? Zapewne zostanie zlikwidowany, choć ostateczna decyzja nie zapadła. W ten sposób zakończy się historia promów w województwie śląskich (krótka, tak jak krótka jest historia tego tworu administracyjnego 😏).



Przewóz idzie sprawnie, jesteśmy jedynym samochodem. Oczywiście stanąłem tak głupio, że zasłoniłem pracownikowi urządzenie z korbą, więc musiałem przestawić wóz 😛. Na wschodnim brzegu, czyli w Ciechowicach (SchichowitzOderbrück) też ostał się przyczółek mostowy, dodatkowo ze szlabanem fortecznym, którego zadaniem było blokowanie wjazdu niepożądanym pojazdom.


Zerkam jeszcze na zerwane w czasie powodzi nadodrzańskie skarpy i w ten sposób kończymy wycieczkę.



7 komentarzy:

  1. Z tą Nową Cerkwią miałeś tak jak my z Toszkiem: latami tamtędy przejeżdżaliśmy obiecując sobie, że następnym razem zobaczymy wreszcie ten zamek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie z Toszkiem też tak miałem, bo ciągle go widywałem z okien pociągu i w końcu trzeba było przyjechać w inny sposób ;)

      Usuń
  2. O most w Grzegorzowicach, ktory 6 lat temu robił nam za wiatę ogniskową! Bardzo fajne miejsce na biwak! Chris to nawet wylazł na górę mostu i tam rozbił namiot! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, czytałem u Ciebie na blogu, choć bez wyszukiwarki znalezienie tam czegoś to wyższa sztuka jazdy :P

      Usuń
    2. No zrobiłam niby spis treści, ale nieraz się sama w nim gubię ;)

      Usuń
  3. Czy do któryś z budynków kolejowych (stacyjki, wieże) w Cerekwi da się wejść czy szczelnie pozamykane?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nowszy dworzec jest szczelnie płytami, nie było nawet jak zajrzeć przez okno. Starszy miał dziurę w drzwiach, ale tak na wysokości półtora metra, więc też słabo. Pod wieżą nie byłem.

      Usuń