środa, 2 sierpnia 2023

Bieszczady wysokie: przełęcz Orłowicza, Rawki, Połonina Caryńska.

Po Bieszczadach niskich przyszła kolej na te wyższe. Planowałem je zacząć dzień później, ale trzeba korzystać z ładnej pogody, więc z wetlińskiego PTTK-u pędzę przez Stare Sioło na żółty szlak w kierunku przełęczy Orłowicza. Widoki na okoliczne górki podkręcają mi tempo.



Na szlaku pustawo. Jeszcze. Nawet w kasie parkowej pusto, ale okazuje się, że kontrolerka siedzi obok zamkniętej budki, więc i tak muszę opłacić haracz.
W okolicach deszczochronu zaczepia mnie facet z babą.
- Który szczyt dzisiaj?
- Dopiero pierwszy.
- Ale w którą stronę? W lewo czy w prawo na przełęczy?
- Prosto.
- Ooo? Jak to?
- Idę do Jaworca, sprawdzić jak tam podrożało - mrugam okiem.

Uwielbiam wyjście z lasu pod przełęczą. Nagle uderza w człowieka zieleń i przestrzeń!


Przestrzeń nieoczekiwanie zostaje skurczona przez wycieczkę. Pewnie szkolna, bo na taką wyglądała. Przemknęła, a zaraz potem druga. I trzecia! W tej najgłośniejsza była zakonnica, ale ona jako jedna z nielicznych posiadała obuwie górskie.


Czwarta wycieczka szkolna przesiaduje na przełęczy Orłowicza. Jedna z nauczycielek zabawia uczniów wymyślając im zadanie matematyczne. O dziwo, niektórzy z młodzieży wkręcają się w tą rozrywkę z dużym entuzjazmem.


Sielankowe ujęcie w kierunku szczytów Połoniny Wetlińskiej. Iglak na środku zdjęcia skojarzył mi się z... biegnącym na dwóch nogach jeżem 😛.


Robię krótki postój, po czym ruszam na północny zachód czarnym szlakiem. To bardzo fajny odcinek: wąska ścieżka wije się po stokach Smereka, oczy sycą wzrok ciągnącymi się dolinami, a z tyłu powoli oddala się Roh z Osadzkim.




Smerekowe skałki nade mną.



Co ważne, jestem tutaj całkowicie sam. Ludzie zostali na głównym szlaku, mogę kontemplować przyrodę w całkowitej ciszy, bo nawet wiatr ucichł.






Cała przyjemność kończy się po wejściu do lasu. Robi się mokro, błotniście, ślisko, buty co rusz utykają w jakimś bagienku. Dostrzegam też jakąś postać idącą przede mną: pojawia się i znika, więc czasem mam wrażenie, że mi się tylko wydaje. Na plecach niesie pokrowiec, jakby na gitarę. W pewnym momencie, przy rozdrożu, postać staje i... zawraca. Pokrowiec okazał się małym plecakiem, a postać młodym facetem, która rzuca wesoło "dzień doberek" i z powrotem podąża w stronę połoniny. Możliwe, że poszedł nie tym szlakiem, co trzeba...


Wielka kupa! Trzeba uważać, aby nie wdepnąć.


Ostatni fragment (od Krysowej) dłuży się strasznie, ostrożnie stawiam każdy krok, aby nie ujechać. Dochodzę do wniosku, że raczej nie będę powtarzał tego bieszczadzkiego szlaku, chyba, że powyżej granicy lasu.
Po niecałych dwóch godzinach od opuszczenia przełęczy Orłowicza pojawia się bacówka Jaworzec.


Nocowałem w Jaworcu w 2020 roku. Podobało mi się, ale jednocześnie czułem pewne wątpliwości związane z tym miejscem. Bacówki powstały w założeniu jako miejsca dla plecakowców, małego ruchu, "turystyki kwalifikowanej", a zmieniają się w górskie centra rozrywki. Na przykład Jaworzec oferuje... pole golfowe oraz wypożyczalnie leżaków. Najbliższa okolica budynku wygląda jak mały lunapark. Ja wiem, że biznes, kapitalizm i tym podobne, ale jakoś to wszystko nie zachęca do kolejnych dłuższych odwiedzin, zwłaszcza, że ceny są tu wyższe niż u konkurencji.

W bacówce pusto, jest tylko dwóch wesołych łysych jegomościów, potem zjawia się jeden turysta z mini plecakiem. Siadam w jadalni i kupuję piwo z małego browaru, wchodzi jak nóż w masło! Przy okazji usuwam też kleszcza, który właśnie zaczynał się wgryzać w mój brzuch.


Plastyczna mapa Edwarda Moskały, zawsze z przyjemnością je oglądam. Szlak, którym szedłem, nosił kiedyś dumną nazwę generała Świerczewskiego i mam wrażenie, że mógł mieć trochę inny przebieg. Dziś mija on w bliskiej odległości Wysokie Berdo, według mapy zaś biegł w sporym oddaleniu. A może źle go zaznaczono, podobnie jak bacówkę (w czasie rysowania mapy jeszcze nie istniała).


Zrobił się piękny wieczór, jakże odmienny od wczorajszego deszczowego.



Budząc się o świecie w Łupkowie nie przypuszczałem, że uda mi się jeszcze tego samego dnia zrealizować przejście z Wetliny do Jaworca. A jednak! Rozpiera mnie taka radość, że robię sobie pamiątkowe zdjęcie.


Schodzę do doliny Wetliny (rzeki, nie wioski) i spokojnie maszeruję drogą. Jakiś kierowca kampera zdezorientowany manewruje na parkingu, bo chyba się zorientował, że w kierunku Sinych Wirów legalnie nie pojedzie.
Wkrótce pojawiają się pierwsze zabudowania Kalnicy (Кальниця). Widzę znajomy sklep i postanawiam do niego zajrzeć. Kupuję piwo i już chciałem usiąść pod nowo wybudowaną wiatą, gdy dwóch panów walczących z wiśniówką zaprasza mnie do siebie.


Zapowiadało się sympatycznie, ale czar szybko prysł. Facet siedzący na ławce rychło zaczyna mieć do mnie jakieś wydumane pretensje, a zaczęło się od tego, że nie podzieliłem jego zachwytu nad wymalowaną Ukrainką kręcącą się obok pobliskiego auta.
- Co się tak jeżysz?! - woła, gdy prowadzę rozmowę z jego kompanem. Jeżę??
- Słuchasz Daabu? - przygląda mi się podejrzliwie. - Nie zdzierżę, po prostu nie zdzierżę! - syczy, gdy udzielam odpowiedzi odmownej.
- Ja jestem budowlaniec! - chwali się. - I co ty na to?
I co ja na to? Nic, co takiemu typowi odpowiedzieć? Praca jak praca. Chłop się coraz bardziej rozkręca i rzuca coraz dziwniejsze hasełka. Na szczęście na chwilę jego uwagę zajmuje druga Ukrainka, pracująca w sklepie, więc wracam do rozmowy z jego kompanem, drwalem.
- Jesteś prawdziwym turystą? - pyta się tamten. - Po co w ogóle chodzić po górach? Ja czterdzieści lat pracowałem w lasach, wszystko tu znam i nie ma nic ciekawego.
Dosiada się znajomy imprezującej dwójki, ale ten nie pije.
- Jadę wcześnie rano do Warszawy - tłumaczy.
- Tylko żebyś mi, k....a, Tuska nie wspierał, bo nie wytrzymam! - włącza się z powrotem budowlaniec. - A wierzysz w Boga? - rzuca ni stąd nie zowąd.
- Daj spokój z Bogiem! - przerywa mu drwal. - Gdzie był Bóg jak Putin najechał Ukrainę?! A gdzie był w czasie II wojny światowej?!
Zaczyna się kłótnia, przerywa ją przejazd radiowozu pograniczników. Budowlaniec macha im przyjaźnie ręką, po czym, gdy znikają za drzewami, wyzywa od najgorszych. Miły człowiek.
Skończyłem piwo. W innych okolicznościach może wziąłbym jeszcze jedno, ale teraz mam dość.
- A wódkę pijesz? - zagaduje mnie drwal patrząc na swoją flaszkę, gdzie zbliża się dno, lecz ja się żegnam i znikam. Budowlaniec znalazł sobie inne ofiary, właśnie molestuje jakiś młodzików, którzy przyszli po wodę.

Wychodzę na Wielką Pętlę Bieszczadzką, muszę złapać stopa do Wetliny. Z powodu zbliżającego się zmroku ruch jest już mniejszy, ale nie powinno być z tym problemów.


Zatrzymuje się drugi samochód. Dziewczyna pracuje w schronisku "Pod Wysoką Połoniną" i zaprasza na obiad. Może jutro? Jest jeszcze tak miła, że nadkłada drogi i wysadza mnie pod bramą PTTK-u. A tam dzisiaj płonie ognisko, rozpalono je dla wycieczki, którą spotkałem na przełęczy Orłowicza. Tej wycieczki z zakonnicą. Do ognia przyłączyć za bardzo się nie można, więc siadam po zmierzchu w jadalni, ale tam nic się nie dzieje, a o dziesiątej się zamykają.
- Tu też? - gorączkuje się jeden koleś. - W "Bazie ludzi z mgły" też się już zamknęli, bo prąd drogi, a było jeszcze sporo chętnych na piwo! Co to za Bieszczady, że człowiek nawet nie ma się gdzie napić po robocie?!

W czwartek wstałem dość wcześnie. Pogoda nadal ładna, Wetlina jeszcze śpi.


Stopa łapię przy trzecim przejeżdżającym samochodzie. Ludzie są ze Starachowic, choć rejestracje mają z Kędzierzyna - Koźla. Chcą dziś zdobyć Halicz, a ja wychodzę na przełęczy Wyżnej. Na parkingu pustki, nieliczni turyści uderzają do Chatki Puchatka 2. Po lutowej wizycie także planowałem się tam udać, ale to, co zaczął wyczyniać PN, skutecznie mnie zniechęcił. Bez możliwości noclegów Chatka Puchatka 2 to jedynie kosztowny bubel za publiczne pieniądze.


Połonina Caryńska wygląda kusząco, ale to nie ona będzie moim najbliższym celem.


Wymyśliłem sobie, że skorzystam z żółtego szlaku z przełęczy Wyżnej na Dział. Jest on dość młody (wyznaczono go bodajże w 2020 roku), na wielu mapach jeszcze nie występuje, nawet na tablicach ze schematami szlaków, więc zastanawiałem się, czy on w ogóle istnieje? Ale tak, istnieje i pozwala w szybki i przyjemny sposób wdrapać się na poziom ponad 1100 metrów. Płacę u parkingowego haracz dla parku i ruszam. Oprócz początkowego odcinka, gdy przemierzamy kilka polan, to większość trasy prowadzi lasem.



Na Dziale jestem po niecałej godzinie. Przy tak dobrym tempie i wczesnej porze mogę pozwolić sobie na dłuższy postój przy deszczochronie. 



Na trasie na razie ani żywej duszy, dopiero po jakiś dwóch kwadransach zjawiają się piechurzy.
- Jesteście pierwszymi ludźmi, których widzimy dziś na szlaku - mówią, a więc porzekadło "kto rano wstaje, temu pan Bóg pustki daje" się sprawdza 😏.

Z innej beczki: ciekawi mnie jaki inteligent wymyślił takie tabliczki?


Pomijam fakt, że umieszczanie ich zaraz nad oznaczeniami nie świadczy zbyt dobrze o autorze, ale od kiedy ten szlak ma tylko jeden kierunek przebiegu? Wprowadzili ruch jednostronny? Widać Park Narodowy ma znowu za dużo kasy na bzdury, w dodatku wprowadza w błąd.

Pora się ruszyć w kierunku szczytu. Zza drzew wyłania się Połonina Wetlińska i Smerek.



Niestety, pogoda zaczyna się psuć, ale deszczem chyba nie walnie.



Na Małej Rawce dla odmiany tłoczno, więc bez zatrzymywania się kontynuuję marsz ku Wielkiej.


Ładne ujęcie Małej Rawki, Caryńskiej i Wetlińskiej na jednym zdjęciu.


Wielka Rawka, czyli najwyższe tego dnia moje osiągnięcie w Bieszczadach (1307 lub 1304 metry n.p.m.). I znowu zrobiło się pusto, zwłaszcza przy austriackim słupku geodezyjnym.


Idę jeszcze dalej, zajrzeć na granicę, czy czasem Wagnerowcy nie czają się w krzakach. Ale nie, panuje spokój, jedynie pojedynczy osobnicy zmierzają w kierunku Kremenarosa.



Siadam na rozwidleniu szlaków. Przez chwilę kręci się tam jedna rodzinka i tatuś popisuje się przed dziećmi swoją wiedzą.
- Popatrzcie, tutaj zaczyna się szlak konny - informuje. Chodziło o normalny żółty szlak, a pociechy nie umiały uwierzyć, że ktoś tam jeździ konno.
Potem zjawia się pewien facet z żoną.
- Podziwiam pana - mówi. - Mnie się już nie chce dźwigać lustrzanki w góry.
- Bez lustrzanki czuję się jak bez ręki - śmieję się. - A jaki pan ma sprzęt?
- Canona.
To wszystko tłumaczy, Canona też nie chciałoby mi się dźwigać 😏.


Zaczynam powoli schodzić, najpierw na Małą Rawkę. Momentami na sekundę przez chmury przebija się słońce.



Złażę do bacówki, gdzie na zewnątrz tłoczno, wyjątkowo dużo emerytów. Może podjechał jakiś autobus z wycieczką? Za to w środku znowu odwrotnie: pusto.


Rozpłaszczam się w fotelu i odpoczywam. Przy okienku czasem się ktoś zjawi, np. półnagi chłop. Na dłużej zadomowiła kilkuosobowa grupa w wieku mniej więcej studenckim. Od jednej z dziewczyn wszyscy dowiedzieli się, że jest jej źle, zimno, ma odciski i nie je mięsa.


W mojej głowie trwa walka odnośnie dalszych kroków. Udać się już do Wetliny czy zdobywać jeszcze Połoninę Caryńską? Jest dopiero piętnasta, nie pada, połonina tak blisko... a z drugiej strony odzywa się leń. Wygrywa element wędrowny, więc postanawiam powspinać się na Caryńską!


Gramolę się powoli. Wraz z wysokością spada temperatura, zwiększa się wiatr.




Na caryńskim grzbiecie wieje konkretnie, więc postój uskuteczniam nieco poniżej. Potem się już nawet nie zatrzymuje, jedynie na zdjęcia: Połonina Caryńska z rozwidlenia szlaków oraz główny szczyt - Kruhly Wierch.



Rawki i przełęcz Wyżniańska.


Spośród kilku wizyt na Caryńskiej tylko raz miałem na niej ładną pogodę, a właściwie przepiękną, z zachodem słońca. Najwyraźniej wtedy wyczerpałem limit idealnej aury dla tej góry. Chociaż nie powinienem narzekać, bo i tak jest bardzo ładnie.





Dużej frekwencji przy zejściu nie ma, pewnie już zbyt późno na wchodzenie. W lesie spotykam właściwie tylko jedną rodzinę.
- Tato, weź mnie za rękę - prosi córka.
- A mnie ponieś plecak - dodaje syn.
- Daleko jeszcze? - pyta się żona.
Tata wolał nie odpowiadać, więc go wyręczyłem:
- Godzina. Lecz blisko stąd do wiaty.
Oberwałem piorunem z oczu.


Tradycyjnie zaglądam na cmentarz w Berehach Górnych (Береги́ Горі́шні). Ślad po cerkwi oznaczono kamieniami, nie widziałem tego wcześniej.



Przy parkingu autobus, busy i samochody. Omijam je i od razu walę na główną drogę. I znowu stopowanie odbywa się szybciutko, tym razem pierwszy wóz. Mieszkańcy Kłodzka. Chodzili dziś w okolicach Tarnicy, Halicza, Bukowego Berda. Też musieli się wspomagać podwózką, bo w Wołosatym nie było żadnego transportu.
Proszę kierowcę, aby wysadzono mnie w Wetlinie pod słynnym sklepem naprzeciwko kościoła. Ten się śmieje, bo sami też chcą uzupełnić zapasy na wieczór 😏. Ja ograniczam się do wypicia jednego radlera, gdyż zrobiło się drogo: wraz ze sławą ewentualnie urokiem dawnych czasów ceny poszły mocniej w górę niż u sąsiadów.
 

Do PTTK-u wracam bardzo usatysfakcjonowany. Zasłużyłem na prysznic oraz obfitą kolację, którą spożywam na werandzie mego domku kempingowego, z widokiem na płot 😊.


Po zmroku uderzam do "Bazy Ludzi z Mgły". Połakomiłem się na wino z nalewaka: oczywiście jabol, ale schłodzony nawet smakował. Znów zamykali wcześnie, bo "przecież jest czwartek". Facet z obrazu właściwie to skomentował.
 
 
Barman dostał cynk, że po Starym Siole kręci się niedźwiadek. Nie zwróciłem na to uwagi, bowiem Stare Sioło kojarzyło mi się z oddalonym osiedlem, którym szedłem dzień wcześniej na przełęcz Orłowicza. Okazało się, że mały miś kręcił się koło "Chaty Wędrowca", czyli bardzo blisko PTTK-u. Ktoś go odgonił, ciekawe, gdzie była mamusia?
Przy kempingu ognisko rozpaliła tym razem ekipa chłopaków, którzy zjechali się w Bieszczady z różnych stron Polski, aby się odstresować. Posiedzieliśmy do północy i grzecznie poszliśmy spać.

Czwartek był moim ostatnim dniem normalnej aktywności górskiej. Na piątek wszystkie prognozy jak jeden mąż pokazywały opady i piździawicę. Do południa jeszcze nie lało, więc podjechałem sobie do Cisnej. Znowu pierwszy samochód, tym razem z Sosnowca.
W Cisnej, nietypowo, odwiedzam najpierw cmentarz wojskowy na rogatkach miejscowości. Niewiele z niego zostało, a na tablicy informacyjnej było tyle błędów, że zacząłem się zastanawiać, czy autor tekstu naprawdę znał język polski.


Zaglądam również na cmentarz komunalny, gdzie ostało się kilka starych nagrobków, a także jeden pięknie malowany. "Kochał Bieszczady, starał się kochać ludzi". 


Zagaduje mnie starsza pani porządkująca grób męża. Rozmawiamy dość długo o historii i nie tylko. Jej ojciec pochodził z Grodna, przeprowadzili się tutaj, bo dziadek nie chciał ruskiego obywatelstwa. Mama zaś mieszkała początkowo gdzieś w Wielkopolsce. Komuniści i tak ich potem okradli, dawne domy i gospodarstwa stoją opuszczone. Pani, jako mieszkanka, wcale się nie cieszy ze wzrostu zainteresowania turystów.
- Drożyzna straszna, wszystko dla obcych, po normalne zakupy musimy jeździć do Leska - kiwa głową. Droga stała się ziemia, więc coraz trudniej się komuś wybudować. 
Na koniec rozmowa schodzi na tematy cmentarne, bo podpytuję o nekropolię rusińską.
- Tu takiej nie ma - stwierdza po namyśle. - Trzeba szukać w okolicy.
Narzeka, że to, co się teraz dzieje na cmentarzach, to typowa pokazówka.
- Gdybym ja co jakiś czas nie wypucowała grobu, to sąsiedzi mi żyć nie dadzą - wzdycha. - A przecież dla zmarłych to nie ma znaczenia czy grób się świeci czy zarasta! Mnie wystarczyłby kawałek tablicy i mały znicz...

Żegnam się, gdyż chcę jeszcze zrobić pętlę na Jeleni Stok, gdzie ponoć jest jakaś wieża widokowa. No i jest, ale przy tej pogodzie widzę głównie chmury 😏.


Szlak do niej prowadzący to praktycznie cały czas las, momentami dość śliski. Rzecz jasna, poza kilkuosobową rodziną, nie spotykam nikogo. Zaczyna za to padać, z każdą chwilą coraz mocniej. W Cisnej trochę przestaje, więc wizytuję różne zakamarki. Przed "Siekierezadą" spotykam po raz pierwszy i ostatni grupkę Ukraińców - to zupełne przeciwieństwo do reszty kraju.


W "Siekierce" tłoczno i duszno, ale ciepło i piwo smakuje. Siedzę przy stole długo, nigdzie mi się nie spieszy. Na spokojnie podziwiam różne elementy wystroju. Nie każdy uznaje je za dzieła sztuki.
- Może jestem za tępa, ale tego nie rozumiem. Może to ma być przekaz dla artystów, ale nie dla mnie - słyszę z sąsiedniego stolika.



"Siekierezada" jest jednym z niewielu lokali, gdzie pisać po stołach nie zabraniają, a nawet do tego zachęcają 😏.


Zrobiło się zaawansowane popołudnie, więc wypadałoby wrócić do Wetliny. Zajmuję moją stałą pozycję stopowania, pod drzewem i z parasolem, więc tak mocno na mnie nie pada. Jak na złość tym razem nikt nie przejawia ochoty do zabrania mnie, wiadomo, że szkoda moczyć fotele. W końcu po ponad kwadransie zatrzymuje się busik.
- Jedzie pan do Wetliny?
- Tak, ale ja jeżdżę zarobkowo.
- Aa, to dziękuję, nie stać mnie - rzucam i już chciałem zamknąć drzwi, lecz kierowca zmarszczył brwi i kazał wsiąść. Chyba go zaciekawiłem tym, że mnie nie stać, bo przez całą drogę wypytał o ceny w knajpach i noclegów 😏. Przy okazji chciał wiedzieć, czy na połoninach są już jagody (nie było) oraz... kiedy odbędzie się zlot motocyklistów (a skąd ja to mam wiedzieć?).

Wetlina otulona była deszczem. Zupełnie inne wrażenie niż w słońcu. Niektórzy ludzie poubierali się, jakby nadeszła zima. Z kolei grupa dzieciaków przy sklepie paraduje w klapkach, a dodatkowo większość w białych skarpetach.
- Przekrzyw tę czapkę na bok, bo wyglądasz jak kretyn - sapie jakiś nastolatek do kolegi, który popełnił grzech i czapkę nosi prosto.
- Zostaw, on po prostu ma taką krzywą głowę - macha zrezygnowany inny młodzian.

Spoglądam w kierunku gór: dzisiaj nie będzie z nich wspaniałych panoram. Pogoda zrobiła się typowo barowa, czyli także bieszczadowa. W sam raz na koniec mojego wyjazdu...


8 komentarzy:

  1. Epitafium na nagrobku świetne. To musiał być dobry człowiek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też tak pomyślałem. Próbowałem coś znaleźć o tym człowieku, ale w internecie wyskakuje jego imiennik, ale współczesny i żyjący. Nazwisko ukraińskie, może miejscowy albo z okolicy?

      Usuń
  2. Wspaniale oddałeś na zdjęciach piękno tych gór. Dawno mnie tam nie było, ale wróciły wspomnienia.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że zdjęcia się podobały :) Bieszczady mają to coś w sobie, że człowiek zawsze tam z przyjemnością wraca, nawet we wspomnieniach. Pozdrowienia!

      Usuń
  3. Po fotach chciałoby się powędrować tymi szlakami, ale po namyśle stwierdzam, że tam jechać mi się nie chce i wystarczą mi zdjęcia ;)

    Generalnie pogoda dopisała, wygląda że była przyjemna do chodzenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dopóki nie pada albo przynajmniej nie pada zbyt mocno, to można chodzić, chociaż na połoninach to mało przyjemne, bo przecież nie ma się gdzie schować. No ale na szczęście na połoninach mi nie dolewało ;)

      Usuń
  4. Fajnie się czyta taką relację z drogi :) Bieszczady jak zwykle piękne, zielone. Ech chciałoby się tam pojechać, ale z Gda to nie tak hop siup bo trochę trzeba Pl przejechać ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam to szczęście, że mieszkam na południu, ale i tak dojazd w Bieszczady to co najmniej 6 godzin...

      Usuń