Późnowiosenną przygodę z Bieszczadami w roku 2023 zaczynam tym
razem w Baligrodzie (Балигород). Po raz pierwszy przyjechałem tu autobusem, a nie stopem,
ale skoro w Lesku akurat się trafił, to bez sensu byłoby kombinować dla
siedmiu złotych oszczędności. W Baligrodzie niebo jest całkowicie
zachmurzone (co zapowiadano) i lekko mży (czego nie zapowiadano).
Siadam na przystanku aby zjeść śniadanie. Obok kręci się grupka dzieci,
które czekają na autobus szkolny. Zagaduje je jakaś babka.
- Jedziemy na Chatkę Puchatka - informuje jedna z nastolatek.
- Ooo - dziwi się babka. - A gdzie to?
Pada przybliżona lokalizacja.
- No proszę. Mieszkałam kiedyś w Wetlinie, ale o niej nie wiedziałam -
kręci głową kobieta.
- Tam się idzie pięć godzin! - dodaje z powagą kolega nastolatki.
Ta krótka rozmowa jest kolejnym potwierdzeniem częstej sytuacji, że można
mieszkać w górach i nie mieć o nich pojęcia.
Podczas mojej pierwszej wizyty w Bieszczadach w Baligrodzie wizytowałem
spelunkę, ale teraz oczywiście nic takiego już nie działa. Skoro nie można się
nawodnić, a zresztą pora jeszcze wczesna (jest ósma rano), to chociaż
pozwiedzam. Postanawiam sprawdzić czy coś się zmieniło na miejscowym cmentarzu
żydowskim. No i nic się nie zmieniło: nadal trzeba się wspinać po śliskiej
ścieżce i łazić w głębokiej trawie. Przy okazji, lustrując znaki, dowiedziałem
się, że "cmentarz żydowski" to nie to samo co "kirkut", bowiem ewidentnie
prowadzą do nich inne drogi.
Chmury wiszą nisko, ale na szczęście mżawka chwilowo ustała.
Przed wojną Baligród był wsią żydowsko - polsko - ukraińską (ewentualnie
bojkowską). Taka mieszanka nie mogła skończyć się dobrze. Żydów wymordowali
Niemcy zarówno tu, jak i w innych miejscach. Ukraińcy spod szyldu UPA zabijali
Polaków. A po wojnie Polacy deportowali Ukraińców najpierw na Ukrainę, a potem
na zachód. W efekcie Baligród ma dziś trzykrotnie mniej mieszkańców niż
kiedyś. Po Żydach został cmentarz, synagogę rozebrano za komuny. O Ukraińcach
przypomina murowana cerkiew - odnowiona, ale chyba bez regularnych nabożeństw.
W przeciwieństwie do Beskidu Niskiego w Bieszczady powrotów z wygnania było
bardzo mało.
Idę nad Hoczewkę zobaczyć ruiny mostu. Nie umiałem znaleźć o nim żadnych
informacji, ale podejrzewam, że uległ zniszczeniu w czasie wojny, a potem
zmieniono przebieg niektórych dróg. Ze starej zabudowy przetrwało do dziś
trochę starych domów, ale większość stoi opuszczona.
Opuszczam centrum kierując się na południe ulicą Bieszczadzką. Znowu pojawia
się Hoczewka, a z boku kapliczka Królowej Nieba. Według tablicy informacyjnej
postawiono ją w 1918 roku jako upamiętnienie członka rodziny zabitego w
Wielkiej Wojnie. W 1944 roku w czasie tzw. "krwawej niedzieli", kiedy to
banderowcy zamordowali kilkadziesiąt osób, jeden z miejscowych Polaków miał
zostać cudownie ocalony właśnie przy kapliczce.
W moim przypadku żegna.
Kawałek dalej kolejny znak krwawej przeszłości - pomnik żołnierzy poległych w
1947 podczas walk z UPA. O pomnik ten toczyła się przepychanka z IPN-em, który
stwierdził, iż propaguje on komunizm. Ściągnięto z niego tablice, odznaczenie
Krzyża Grunwaldu i orła bez korony. Niedawno władze gminy
z powrotem przymocowały
tablicę z nazwiskami ofiar, choć IPN był przeciwko oraz orła, któremu dodano
niepasującą do reszty koronę. To jednak miło, że nawet w tym rejonie są
włodarze, którzy mają trochę oleju w głowie i ignorują idiotyczne decyzje
ipeenowskich inkwizytorów.
A to już pomnik zupełnie innego typu: ktoś był tak dumny z remontu drogi, że
ufundował stosowną tablicę przykręconą do kamienia.
Za zakrętu wyłania się szczyt o nazwie Dzidowa z wyciągiem narciarskim.
Na chwilę wchodzę na teren Bystrego (Бистре), kiedyś niedużej
ukraińskiej wioski. Dziś działa tutaj ośrodek wypoczynkowy, do którego akurat
podjeżdża autobus. Mnie jednak interesuje obiekt położony znacznie dalej.
Zamiast iść drogą, którą regularnie przewalają się ciężarówki z kamieniołomu,
wybieram ścieżkę dydaktyczną wzdłuż Rabiańskiego Potoku. Cisza i spokój.
Robię sobie odpoczynek na ławeczce na skraju polany. Pomimo braku słońca jest
tu pięknie!
Wioska Huczwice (Гучвиці) nie istnieje, w 1946 roku całą jej ludność wywieziono
na Ukrainę. Znajdowała się ona przy drodze do Bobrowego Jeziorka, ale to jej
nazwę przybrał Zakład Górniczy Huczwice, czyli wspomniany kamieniołom.
Rzucam plecak w krzaki i ścieżkę geologiczną biegnę na jego skraj, aby
zobaczyć odkrytą ścianę.
Ścieżka edukacyjna zmienia bieg z lewej na prawą stronę drogi, pojawiają się nowe drewniane mostki nad potokiem. W ten sposób dochodzę do dużej wiaty, takiej w sam raz na zorganizowanie imprezy z ogniskiem, bo pełno tu porąbanego drewna.
Zjawia się leśniczy, kiwamy sobie głową, on coś porządkuje, a ja lustruję mapę Nadleśnictwa Baligród, bardzo szczegółową.
Kolejne atrakcje to zamknięty mostek, punkt widokowy, z którego nic nie widać i wreszcie rezerwat "Gołoborze" z mocno zarośniętym gołoborzem.
Pamiętam, że w 2016 roku gdzieś tutaj było źródło mineralne, ale teraz spotkałem jedynie pustą obudowę z dziurą w środku. Czy to jest właśnie to miejsce czy coś innego?
Najbardziej położoną na zachód miejscowością w dolinie było Rabe (Рябі); przez pewien czas jej przysiółkiem były Huczwice. Rabe przestało istnieć w 1946 roku, akcji "Wisła" nie trzeba było w nim przeprowadzać, bo i tak nikt już tu nie mieszkał, Wojsko Polskie eksportowało ludzi za granicę. Wcześniej banderowcy zamordowali w okrutny sposób (spalenie żywcem) kilkudziesięciu swoich rodaków za pomoc Polakom. Potem spalili opuszczoną wieś, z której nie pozostało nic. No, prawie nic, jedną z nielicznych pamiątek jest kapliczka Synarewo nad rozdrożem dróg w kierunku Rabego i Huczwic. Wybudowano ją w XIX wieku nad źródełkiem, które miało leczyć choroby oczu. Pielgrzymowali do niej grekokatolicy nie tylko z polskich Bieszczadów, ale również z węgierskiej strony.
Kapliczka jest wyremontowana, a wnętrze przypomina mi nieco świątynie
buddyjskie.
Rabe miało przyjemność zostać zaszczycone zmianą nazwy: 1 kwietnia 1977 roku zostało oficjalnie Karolowem. To nie był prima aprilis, ale uhonorowanie Karola Świerczewskiego. Kilka miesięcy później przemianowano ponad setkę miejscowości, tym razem nie szukając pretekstów, po prostu starano się zatrzeć ukraińskie lub rusińskie brzmienie, najwyraźniej wypędzenie mieszkańców i burzenie budynków to było za mało. Jak rzadko która akcja komunistycznych władz ta spotkała się z głośnym sprzeciwem i później prawie wszystkie oryginalne nazwy przywrócono. Również Karolów na powrót stał się Rabe, ale dwa lata później niż pozostałe wioski (w 1983 roku). Nie przeszkodziło to, aby przystanek autobusowy nazywał się "Karolów" jeszcze w obecnym stuleciu! I jak tu nie mówić, że PKS nie tkwi w poprzedniej epoce?! 😛
Przy chatce studenckiej "Huczwice" nagle robi się ruch, stoi kilka
samochodów, ale wszyscy udają się w stronę Jeziorka Bobrowego. Swoją drogą
dziwna lokalizację ma chatka, tuż obok wytwórni kruszywa, które nieustannie
wiruje w powietrzu.
Patrzę na drogowskazy: do bazy namiotowej są cztery kilometry oraz...
godzinę i trzy kwadranse?? No bez jaj, przecież to jest niemal po płaskim!
Kto tak wolno chodzi? Może leśnicy, bo to ich wykonanie? Do kapliczki
Synarewo też sugerowali, że pójdę piętnaście minut, a zajęło mi pięć!
Po pół godzinie docieram do miejsca, gdzie kiedyś znajdowało się centrum
wsi. Patrząc na chmury otulające pobliskie góry mam wrażenie, że jestem
gdzieś w Afryce albo w Azji.
Rabiańska (Rabska?) cerkiew była drewniana i dość młoda, bo z 1926 roku. Nie
ma po niej nawet podmurówki, a przynajmniej ja nie znalazłem. Zniknął
również dawny cmentarz - obok pomnikowego drzewa uchował się jedynie jeden
grób rodziny Michalczak, z napisami po polsku. Może dlatego go nie
zniszczono.
Po kolejnej połówce godziny jestem przy bazie Rabe, a więc zajęło mi
to cztery kwadranse a nie siedem! Nawet zastanawiałem się, czy tu nie
nocować, ale baza będzie rozstawiana dopiero za półtora tygodnia. Dziś
panuje cisza, w sumie podobnie jak rok temu, kiedy siedzieliśmy tutaj w czwórkę. Tylko bardziej pusto.
Zaglądam do domku. Bytuje tam para z Mazowsza, która przyszła z Cisnej i
zamierza na bazie spać. Na zegarku nie ma jeszcze nawet południa, więc mają
do wieczora kupę czasu. W środku jest zimno, mam wrażenie, że zimniej niż na
dworze, gdzie termometr wskazał dwanaście stopni. Zjadam kanapkę i zmieniam
spoconą koszulkę, a przy okazji zostawiam... ręcznik, którym się wycierałem.
W międzyczasie pod jedną z wiat pojawiło się dwóch facetów, a ja kręcę się
przy bazowej kuchni, gdzie na ścianach umieszczone są różne przepisy, m.in.
na fuczki.
Po godzinnej przerwie ruszam na przełęcz Żebrak czyli na 816 metrów
nad poziom morza. Bałtyckiego, choć będąc w Galicji powinniśmy mierzyć od
Adriatyku.
Według drogowskazu podejście powinno mi zająć czterdzieści pięć minut, ale
skróciłem je do trzydziestu. Mija mnie rowerzysta, a w pewnym momencie
zaczyna padać deszcz. Z każdym krokiem coraz mocniej, gdy zjawiam się na
samej przełęczy rozlewa się porządnie. Wiata przyda się w sam raz, a jeszcze
w środku znajduję... parasol! 😛
Wraca rowerzysta, zaczyna kląć i panikować:
- Cholera, kurde, kurde, pada i co teraz? Co teraz?!
Szarpie się z komórką, ale z zasięgiem jest problem, dopiero po chwili udaje
mu się złapać internet.
- Wiedziałem, wiedziałem! - woła. - Mogłem jechać do Cisnej, tam nie pada!
Zbliża się coś strasznego, popatrz na te mapy pogodowe! - podsuwa mi ekran,
na którym widać wielki deszczowy front nadciągający ze Słowacji. Nie powiem,
żeby poprawił mi humor. - Za chwilę będzie krótka przerwa w opadach, trzeba
to wykorzystać i stąd uciekać!
Wskakuje na siodełko i rusza w kierunku południowym, ale po chwili się cofa.
- Gdzie będzie lepiej, jak myślisz? - dopytuje. - Gdzie szybciej dotrę do
cywilizacji?
Trudno mi coś doradzić, facet jeszcze ze trzy razy zaczyna zjeżdżać, po czym
się wraca i znowu powtórka, ostatecznie jednak pedałuje na Rabe.
Deszcz rzeczywiście trochę się zmniejsza, więc nie namyślając się długo
także rozpoczynam zejście i zastanawiam się, czy uda mi się zdążyć do Woli
Michowej zanim przyjdzie pokazana na smartfonie wielka chmura.
Mniej więcej w połowie trasy zatrzymuję na stopa terenówkę z brodatym
chłopem za kierownicą.
- Co to za chodzenie, jak się nie chce chodzić? - pyta się z ironicznym
uśmiechem.
- Asfalt, takie chodzenie to nic ciekawego - próbuję się tłumaczyć.
- Nic ciekawego? - żachnął się. - Ja tu chodzę od czterdziestu lat, robię po
sześćdziesiąt, osiemdziesiąt kilometrów dziennie i nigdy mi się nie nudzi!
Mogę tu tylko pogratulować kondycji albo... wyobraźni.
- Podobno idzie tu deszcz - znowu się tłumaczę. - Więc wolę szybciej znaleźć
się na dole.
- Deszcz? Niee, nie będzie już dziś żadnego deszczu! - śmieje się facet.
- Oglądałem aktualne mapy pogodowe, nadciąga z południa.
- Ach te uzależnienie od techniki! Bzdura, nic złego się już dziś nie
zdarzy, nie ma mowy! To nie Floryda, tu wszystko jest przewidywalne!
Poczułem się jak skarcony dzieciak, więc wolałem już dłużej nie drążyć
tematu. Tymczasem kierowca gadał dalej: że za dużo nowinek w górach, że
stara Chatka Puchatka miała klimat, że mieszka w Woli Michowej i dziś rano
miał wizytę niedźwiedzia w ogródku. Bezgłośną, tylko szczekanie psów mu dało
znać o przechadzającym się misiu.
Proszę o wysadzenie mnie przy drogowskazie na kirkut. Biję się w pierś za
swoje lenistwo i za to, że uwierzyłem spanikowanemu rowerzyście, dziękuję za
podwózkę i po wielkich schodach wychodzę na łąki.
Wolę Michową (Воля Мигова) założono jako wieś królewską. W XVIII
wieku przez pewien czas posiadała prawa miejskie i aż do końca ostatniej
wojny wyróżniała się od innych wiosek rynkiem z małomiasteczkową zabudową,
co widać na załączonym zdjęciu z tablicy informacyjnej.
Nie była jakoś specjalnie ludna, liczba mieszkańców nigdy nie zbliżyła się
do tysiąca. Dominowali Ukraińcy/Rusini, ale sporo żyło tu Żydów. Nie muszę
chyba dodawać, że z przeszłości nie zostało pod względem architektonicznym
niemal nic: domy spalono (częściowo przez UPA), zniszczono dwie synagogi i
cerkiew, zniknęły nawet dawne ulice. Przetrwał położony w oddaleniu cmentarz
żydowski, znajdujący się na zalesionym wzgórzu. Przez dekady zapomniany, z
utrudnionym dostępem. Teraz prowadzi do niego ścieżka, wycięto część
krzaków. Umieszczono również pomnik upamiętniający masowy mord z lipca 1942
roku, kiedy to zabito na cmentarzu stu pięćdziesięciu Żydów z Woli i
okolicy.
Schodzę do Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej, gdzie jeszcze kilka lat temu
sprzedawano nalewki, ale coś nie wyszło i dzisiaj sklep stoi pusty.
Zaglądam na pobliski przejazd wąskotorówki. Zabawnie wygląda tablica unijna
głosząca, że oto dokonano remontu torowiska, podczas gdy ginie ono w trawie.
Zresztą po remoncie pociągi jeździły do Smolnika tylko przez kilka lat,
potem skrócono kursy do Balnicy, więc właściwie pieniądze wyrzucono w błoto.
Ale to bogaty kraj...
Ledwo usiadłem pod sklepem, a znowu zaczęło padać. Czyli jednak technika nie
kłamała, za to pan z terenówki minął się ze swoją teorią. Schowany pod
dachem piję piwo i przez ponad godzinę gapię się na mokry świat. Całkiem
przyjemnie.
Ponownie deszcz się kończy, więc wychodzę na asfalt i próbuję złapać stopa.
Zatrzymuje się pierwsze auto, na rzeszowskich blachach. Kierowca pracuje w
Krośnie, też lubi Bieszczady, ale zwiedza je "zza okien". Po chwili wysadza
mnie przy skrzyżowaniu, skąd już tylko kawałek do...
...Nowego Łupkowa. Nigdy nie wchodziłem do niego od tej strony.
W Łupkowie mieli kiedyś bar, ale już nie działa, zdaje się, że zniszczył go
pożar. Jego rolę przejął jedyny sklep, więc moszczę się w drewnianej wiacie.
Wkrótce zjawiają się miejscowi. Kilka osób, jest nawet mój imiennik. Jedni
się pokazują na chwilę, inni na dłużej. Szybko się polubiliśmy rozmawiając
na dziesiątki tematów. Chłopaki w większości są drwalami, co nie dziwi w
tych rejonach. Narzekają na swoich szefów, na brak roboty nie. Przez dłuższy
czas przewija się temat pewnego księdza z okolicy, który ma być niezłym
gnojem. Dzieci nie molestuje, ale strasznie łasy na pieniądze i ma w sobie
dużo genów z tyrana. Sakramentów nie daje pod byle pretekstem, na pogrzebie
regularnie wytyka rodzinie, że żałobnik rzadko chodził do kościoła. Starsze
kobiety potrafi opieprzyć, że dawno ich nie widział w spowiedzi. Zupełnie
jakbym słyszał opowieść o czasach, kiedy to rzeczywiście kościół trząsł całą
wsią, ale w wielu miejscach zostało tak do dziś. Młodsi zmieniają parafie
albo w ogóle przestają odwiedzać świątynie, starsi milczą i uginają kark
przed proboszczem.
Tymczasem znowu zaczęło padać, tym razem mocna ulewa. Zmniejsza się i
zwiększa, ale teoria brodatego kierowcy z Woli zupełnie upadła: smartfon
rowerzysty miał rację, front deszczowy ze Słowacji w końcu nadciągnął!
- Chyba nie prędko ruszysz, więc skoczę ci po piwo - oferuje się jeden z
lokalsów, a mnie trudno w takiej sytuacji odmówić.
Z innej tematyki dowiedziałem się, że w Łupkowie pojawiły się drezyny i w
ogóle zaczyna się coś dziać w kwesti kolejnictwa. Ponoć są poważne plany na
przywrócenie kursów wąskotorówki. To byłoby coś!
- Ruszą już od lipca! - przekonują łupkowianie, ale ja dopytuję się którego
roku. Przecież torowisko od Balnicy jest całe zarośnięte i pewnie w fatalnym
stanie.
- Tak, kupa z tym będzie roboty - kiwają głowami. - Ale uda się, pociągi
wrócą, przyjadą turyści!
Rozmowa miała miejsce w czerwcu, piszę o tym w lipcu, oczywiście
wąskotorówka nadal jeździ jedynie do Balnicy, lecz może rzeczywiście w
przyszłości coś się w tej kwestii zacznie zmieniać? Pojawił się nowy gracz na rynku,
ten, co uruchomił drezyny na których można pojeździć w Nowym Łupkowie,
podobno dogaduje się z innymi i wspólnymi siłami będą działać. Oby!
Deszcz, z mniejszym lub większym natężeniem, nie odpuszczał przez cztery
godziny! Zostałem na końcu z moim imiennikiem, proponował, że rano może mnie
zabrać samochodem, ale dla mnie było to za wcześnie. Podał jeszcze numer
telefonu, gdybym potrzebował jakiejś pomocy, po czym pożegnaliśmy się
serdecznie i w końcu o dwudziestej ruszyłem w kierunku noclegu!
Od mojej ostatniej wizyty w 2019 roku w
(Starym) Łupkowie (Лупків) trochę się pozmieniało, m.in. kopano tutaj
gazociąg. Po drodze widzę infrastrukturę z nim związaną, przy cerkwisku
wszystko tonie w błocie i przy okazji zaliczam wywrotkę. Potem źle skręcam,
bo zamiast szlakiem polazłem szerszą drogą, która wyprowadziła mnie na pola.
Wracam, odbijam prawidłowo i gdy wreszcie osiągam werandę
Chatki na Końcu Świata stwierdzam, że... z torby fotograficznej
wypadł mi zegarek!
Wściekły ściągam plecak i pędzę szukać zguby, ale czołówka gaśnie mi w mroku!
Jak nie urok, to sraczka... Rozżalony drugi raz uderzam do chatki, chwilę
rozmawiam z gospodarzami, wypijam przygotowaną dla mnie herbatę i kładę się
spać. Taki fajny dzień tak durnowato się skończył!
Nie umiem jednak leżeć zbyt długo, męczą mnie koszmary i świadomość, że
zegarek może leżeć gdzieś niedaleko, więc jeszcze przed piątą wstaję,
zakładam sandały (bo wszystko mokre) i postanawiam jeszcze raz przejść całą
wieczorną trasę aż do sklepu.
Na drodze... łapię stopa. O piątej rano!
- Co się stało? - zaniepokoił się facet z kobietą patrząc na moją minę.
Tłumaczę i razem wypatrujemy, czy na ziemi nie leży nic pomarańczowego, ale
nie... Wysiadam w Nowym Łupkowie, a tam kompletna cisza i tylko
bocian chodzi po głównym skrzyżowaniu. Szkoda, że nie wziąłem aparatu,
zrobiły się cudne mgiełki i zapowiada się ładny dzień.
Zaglądam pod sklep. Nic nie ma, tylko butelki po wczorajszej imprezie.
Uważnie lustruję każdy metr pobocza na odcinku do Starego Łupkowa. Zegarka
brak. I gdy już niemal straciłem nadzieję, to idę jeszcze zerknąć na drogę,
w którą wieczorem źle skręciłem. Wręcz topię się w błocie, zegarka nie widzę, ale
podchodzę jeszcze do potoku przepływającego w poprzek, a za nim świeci się coś
na pomarańczowo - mój zegarek!
Głupi ludzie faktycznie mają czasem szczęście 😏. Musiał mi wypaść podczas
jednego z poślizgów na błocie, potem - jak sprawdzałem - pracował jeszcze
prawie przez całą noc i nagrywał trasę. Ciekawa sprawa, leżał w jednym miejscu, a
na mapie pokazane jest, że kilka razy poruszał się po okolicy! Zadowolony i
szczęśliwy wracam na chatkę, adrenalina tak ze mnie zeszła, że aż zrobiło mi
się zimno! A ponieważ pojawiło się słońce, to łapię za aparat aby
sfotografować otoczenie Chatki na Końcu Świata. Bosko! Następnie walę się na
materac, aby dospać jeszcze ze dwie, trzy godzinki.
Do chatki zajrzałem, żeby sprawdzić jak funkcjonuje po ostatnim poważnym
remoncie. Opinie na jego temat były różne, czytając je człowiek potrafił
dojść do wniosku, że oto szykuje się nowy pensjonat! Nic z tych rzeczy.
Owszem, poprawił się komfort, bo podwyższono strych i uszczelniono ściany
oraz dach, więc jest szansa, że podczas silnych mrozów nie będzie się
marznąć. Podciągnięto również ogrzewanie piecowe do innych pokoi. Pojawił
się prąd i kilka gniazdek, można podładować sprzęt, choć na szczęście
głównym źródłem światła pozostają świeczki. I to na razie tyle: kibel nadal
w wychodku, toaleta z wodą przytarganą ze studni. Być może to ostatnie
również się w przyszłości zmieni i woda popłynie z kranu. Ja to rozumiem,
chatkowym będzie łatwiej. Słowem - Chatka na Końcu Świata doszlusowała do
poziomu większości obiektów tego typu, jedynie nieliczne nie mają jeszcze
energii elektrycznej, a w coraz większej ilości funkcjonuje w środku
normalny węzeł sanitarny i nie spowodowało to utraty klimatu.
Jedyne, co mi się nie spodobało, to cena: uważam, że czterdzieści złotych to
jednak za dużo za taki nocleg. A panowie spod sklepu myśleli, że w chatkach
płaci się po pięć, dziesięć złotych 😛.
Od ubiegłego roku chatka ma także nowego prowadzącego. Akurat z rana zbierał
się na wyjazd, więc wstał o 6.30 i zaczął... odkurzać. Widzieliśmy się
jedynie przez chwilę, a po obudzeniu się umilam sobie czas rozmową z jego
zastępczynią. Sympatyczna dziewczyna, poratowała mnie wodę mineralną, bo nie
wiedzieć czemu strasznie mnie suszyło... Oprócz ludzi w skład obsługi
wchodzi także kolorowy kot, który był tak miły, że w krótkim czasie
przyniósł na werandę trzy upolowane myszy.
Dzisiaj mamy środę i muszę się dostać z zachodnich obrzeży Bieszczadów w ich
centrum - do Wetliny. Korzystając z ładnej pogody myślałem, że może jeszcze
skoczę potem na połoniny, ale planowałem ruszyć z chatki około ósmej, a
uczyniłem to... o jedenastej. No nic, zobaczymy jak pójdzie mi łapanie
stopa, to kluczowa kwestia.
Początkowo idę niebieskim szlakiem na
wschód wśród łąk. Ścieżka jest bardzo mokra.
Sielanka nie trwa jednak długo, bowiem już po kilku minutach trafiam na
pełne błota parkowisko drwali. Przez kolejne metry człowiek ślizga się w
brązowej mazi.
Na horyzoncie mocno się chmurzy. Czyżby miało dziś znowu padać? Prognozy dla
tego rejonu były tak zmienne i tak różniące się od siebie, że praktycznie nie
można było być niczego pewnym!
Wchodzę do dawnego Zubeńska (Зубенсько, 1977 - 1981 Zębieńsko).
Wioska ciągnęła się wzdłuż drogi, od strony Łupkowa (który również zajmował
zupełnie inny obszar niż obecnie) pierwszym znakiem bytności ludzkiej były
krzyże, co widać przedwojennej mapie WIG. Również i dzisiaj pojedynczy
żelazny krzyż odpoczywa w cieniu.
To jeden z nielicznych śladów po osadzie skazanej na zagładę w 1946 roku. Na
wzgórzu wśród drzew stała drewniana cerkiew, podobno została po niej
podmurówka, ale nie jestem w stanie przedostać się przez krzaki. Żeliwny
krzyż poniżej to jedyna pozostałość po cmentarzu przycerkiewnym, natomiast
przy drodze niedawno oznaczono nekropolię wojenną, gdzie "gościnna karpacka
ziemia przytuliła wszystkich jak matka".
Skręcam na północ, zniszczony asfalt biegnie wzdłuż potoku Smolniczek.
Przyjemny wiatr targa wysoką trawą, wokół panuje cisze. Sielsko.
Dochodzę do Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej i znowu patrzę na zarośnięty oraz
dawno nieczynny przejazd wąskotorówki. Nie ma szans, aby małe pociągi szybko
tutaj wróciły, co nie przeszkadza "inteligentnym" drogowcom stawiać nowych
znaków STOP i wymuszać na kierowcach zatrzymanie się, choć wiadomo, że
pociąg nie nadjedzie. Ot, polska fikcja prawna.
Nastał ważny moment łapania okazji. Zatrzymuje się auto numer cztery, po
niecałym kwadransie. Zabiera mnie kucharz z bacówki pod Honem. Fajny
chłopak, choć - podobnie jak brodacz z Woli Michowej - usiłuje mi
sprzedać swoją wizję rzeczywistości, gdyż proponuje mi wędrówkę
torami wąskotorówki.
- Tam rośnie trawa po pas - mówię, lecz ten nie chce mi wierzyć. Gdzieś po
drodze macha jakiemuś facetowi.
- To Antek - wyjaśnia. - Wszyscy machają Antkowi.
Aha. Zaprasza mnie pod Hon, ale sześćdziesiąt pięć złotych za nocleg w pokoju zbiorowym uważam za przesadę, skoro mogę nocować taniej.
Wyskakuję w Cisnej, gdzie tradycyjnie monopolowe mieszają się ze
sklepami alkoholowymi. Reklamowane "wyroby regionalne" to chyba niemal
wyłącznie różne odmiany bimbru.
Zwalczam pokusę odwiedzenia "Siekierezady" i maszeruję na moje stałe miejsce
stopowania. Przy rondzie trwa budowa sporego budynku, podobno ma to być
pawilon handlowy, do którego wciśnie się wszystkie dotychczasowe budki i
stragany. Światowo.
Drugi autostop przyszedł błyskawicznie, pierwszy samochód. Teleportuję się
do Smereka, gdzie przyszło mi czekać jeszcze dziesięć minut pod złym
spojrzeniem pewnego dziadka. Tam łapię wóz numer siedem, który jedzie do
"Cienia PRL-u", gdzie spałem rok temu. Pytam się o ceny, lecz kierowca ich
nie zna.
W Wetlinie jestem kwadrans po pierwszej, czyli dostałem się do niej w
godzinę i piętnaście minut od kiedy wyszedłem na Wielką Pętlę, a dwie
godziny i piętnaście minut od wyjścia z chatki. Niezły wynik! No i
najważniejsze, że mam jeszcze przed sobą całe popołudnie, więc na pewno
ruszę w góry! Najpierw jednak uderzam do PTTK-u, aby się zameldować. Po
krótkim wahaniu dziewczyna z recepcji daje mi "domek zbiorowy". Gadamy
chwilę o pogodzie.
- Ten wczorajszy dzień był jak dziewięć poprzednich - uśmiecha się. - Tu
leje codziennie, nie ma suszy.
A dla odmiany na Śląsku słońce wszystko wypalało. Dziś jednak nie
będzie już lać, więc w domku szybko zmieniam plecaki, biorę kijki i dawaj na
szlak!
Co do zegarka, to może go jakiś miś założył na noc? ;)
OdpowiedzUsuńA na serio, to mi tak dodał kiedyś w schronisku pod Śnieżnikiem, dwa km, a i gubisz rzeczy jak Neska ;)
Prawdopodobnie przy słabym zasięgu on czasem głupieje ;) Natomiast co do gubienia - mnie się mimo wszystko zdarza to sporadycznie, a nie regularnie i nie rzeczy bardzo drogie :P
UsuńBardzo miło mi się czytało twoją relację. Cieszę się, że zegarek się znalazł. Kiedyś tak samo, wcześnie rano udało mi się znaleźć portfel, który zgubiłam wieczorem. Byłam przeszczęśliwa!
OdpowiedzUsuńZastanawiam się jak udało Ci się zwalczyć pokusę odwiedzenia "Siekierezady" ;) To przecież takie trudne! :)
Wiedziałem, że jeśli zajrzę do "Siekierki", to już nie ruszę tego dnia w góry :P Na szczęście zajrzałem tam dwa dni później, gdy pogoda zrobiła się typowo barowa ;)
Usuń