sobota, 26 sierpnia 2023

Grábóc i Slavonski Brod: węgiersko - chorwacki początek wyjazdu na południe.

Wyprawa na Bałkany w 2023 roku zaczyna się tradycyjnie od przystanku na rozprostowanie nóg na autostradowym parkingu w okolicy uzdrowiska Piešťany. I tam zdziwienie, bo toalety są zamknięte, a zamiast nich ustawiono rozpadające się toj-toje. Jeszcze większe zdziwienie nastąpiło, gdy okazało się, że Słowacy uczynili tak na wszystkich MOP-ach, nawet tam gdzie działały bary: jak chcesz za potrzebą, to do tojka marsz! Ciekawa polityka.


Podobnie tradycyjnie z autobany przeskakuję na boczną drogę numer 573 w stronę Dunaju. Ruch tu umiarkowany, mało jest obszarów zabudowanych, więc aby nie było tak szybko, to co rusz wyskakuje jakiś remont albo wahadło.
Większe zakupy robimy w markecie w Komárnie, gdzie klienci przepychają się i przeklinają na wszystkich po węgiersku, choć przecież będąc na Słowacji niekoniecznie muszę ich w tym języku rozumieć. Z kolei kasjerka pożycza od kogoś kartę klienta sieci, która uciekła z Polski i dzięki temu mniej płaciliśmy za większość produktów. Miło.

W południe wjeżdżamy do Madziarów. Podobnie jak rok temu częściowo ich bojkotuję, więc potraktuję tylko jako tranzyt na południe. U Orbana Victora jest problem, również tradycyjnie, z wiecznie korkującą się autostradą M1. Dodatkowo w tym roku Węgrzy chcąc poprawić kierowcom humor akurat w wakacje rozpoczęli jakieś "prace techniczne", więc codziennie internetowe mapy świeciły czerwonym kolorem informującym o zatorze. W takim przypadku nawet nie próbowałem dojechać do autostrady, tylko od razu po przekroczeniu granicy skręciłem na krajówkę z numerem jeden. Asfalt - znowuż tradycyjnie - mniej lub bardziej kiepski, ale dzięki niemu na obrzeżach Komárom, a właściwie w Almásfüzitő, odkryłem zrujnowane zabudowania wielkiego zakładu. Wyszperałem, iż była to największa w Europie Środkowej fabryka tlenku glinu.



Ponieważ remonty na autostradzie to za mało, automatycznie rozkopano również krajówkę, aby nikt się nie nudził. Zbliżam się do węzła w Tatabánya, ale na M1 dalej korek! Nic, jadę dalej równoległą jedynką i dopiero kilkanaście kilometrów dalej wjazd na autobanę nie nastręcza już trudności. Ruch co prawda bardzo duży, lecz jedzie się dość płynnie, choć co chwilę straszą potencjalnymi przeszkodami.


Obwodnica stolicy zaliczona szybko, a na M6 w kierunku południowym aut prawie brak. To kolejna węgierska tradycja: za Budapesztem potok samochodów rozdziela się na tyle odcinków, że drogi stają się puste.
Odwiedzając miejscowe Miejsce Obsługi Podróżnych zastanawiam się, czy też zastanę tam toj-toje. Ale nie, są normalne kibelki, za to próżno szukać drzew. Odpoczynek tylko na pełnym słońcu. Na szczęście dziś nie było aż tak upalnie, termometr wskazał maksymalnie 34 stopnie.


Autostradę opuszczam sto pięćdziesiąt kilometrów dalej z wyraźną ulgą. Monotonna jazda sprawiała, że zaczynały mi opadać powieki, na bocznych traktach łatwiej mi się ogarnąć. 
Na chwilę staję w wiosce Kakasd (niem. Kockrsch). Chyba niebogata, bo policji nie stać nawet na własny parking, muszą parkować pod ścianami.


Osada była zamieszkała w przeszłości głównie przez Niemców. Na Pomniku Poległych obu wojen światowych widnieją praktycznie tylko niemieckie nazwiska. Po wypędzeniach zastąpili ich Węgrzy i Szeklerzy wypędzeni z innych stron, a społeczność niemiecka skurczyła się do kilku procent.


Współczesną atrakcją jest ciekawy w swej formie ratusz (wójtostwo), dzieło znanego architekta Imre Makovecza.


Celem mojego zjazdu z autostrady była wioska Grábóc (Грабовац, Grawitz), położona na uboczu wśród zielonych wzgórz.


Na jej skraju znajduje się monastyr Grabovac, należący do Serbskiego Kościoła Prawosławnego. Założyli go serbscy mnisi uciekający w XVI wieku z Dalmacji przed Turkami (choć przecież i tu panowali Turcy, ale być może łagodniejsi). Serbowie dość często osiedlali się na terenach dzisiejszych Węgier w czasie kolejnych fal emigracyjnych po nieudanych antyosmańskich powstaniach. W Grábócu zamieszkało kilka serbskich rodzin, potem dołączyli do nich jeszcze Szwabowie. Dzisiaj zostało po nich niewiele, dominują Węgrzy, ale klasztor nadal istnieje po różnych perturbacjach. Do 1974 był monastyrem męskim, po upadku komunizmu nastąpiła reaktywacja, lecz w formie żeńskiej. Bardzo skromnej, wikipedia podaje, iż zamieszkują go dwie mniszki.


Jest to niewątpliwie mały fragment Serbii na Węgrzech. Wszystkie stojące na parkingu samochodów mają serbskie rejestracje (z Wojwodiny). Na podwórku krząta się kilku facetów, którym starsza mniszka przynosi kawę.
- Chcecie do cerkwi? - pyta jeden z chłopów.
- A można? - odpowiadam pytaniem.
- Można - po czym przygląda się badawczo. - Skąd jesteście?
- Z Polski.
- Z Moskwy?? - podnosi zdziwiony brwi.
- Niee, na pewno nie z Moskwy - śmieję się.
Z serbskiego przechodzi na mieszankę serbsko - węgiersko - angielską i wpuszcza do środka (oczywiście za opłatą: 500 forintów. Kibelek też płatny - 100 forintów). Podpytuje dokąd jedziemy.
- Bośnia, Czarnogóra, Albania.
Na nazwę tego ostatniego kraju nie ucieszył się, natomiast po informacji, że odwiedzimy również Serbię, zrobił rozradowaną minę.
- A ja byłem kiedyś w Polsce! W Katowicach, na siatkówce! Bardzo mi się podobało!

Pomalowana na biało i żółto cerkiew pochodzi z XVIII wieku, typowy barok, ale w wydaniu prawosławnym. Ikonostas jest naprawdę piękny, warto przyglądać się także detalom.




Wokół świątyni stoi kilka krzyży oraz groby zmarłych mnichów i mniszek.


W kapliczce nad potokiem można nabrać wody, a przy okazji schłodzić arbuza 😏.


Wracając na autostradę przecinam sporo niewielkich mieścin. Niektóre są na wpół lub prawie całkowicie opuszczone. Utrzymuję się przy swoim zdaniu, że Węgry się zwijają. O ile prawie każdy znany mi kraj europejski mniej lub bardziej idzie do przodu, to poddani Orbana Victora podążają w drugą stronę. "Lepiej żyć biednie, ale godnie" - jakoś tak to brzmiało.


Na M6 nadal pusto. Właściwie im bliżej granicy, tym mniej samochodów, jakby ludzie jej się bali. To jednak ani nie jest główny korytarz turystyczny ani towarowy, więc istnieje jakieś wytłumaczenie.


Ostatnie kilkanaście kilometrów na węgierskiej ziemi to już zwykła droga, która doprowadzi nas do słynnego płotu antyimigranckiego. Pojawia się znienacka, ale wieża należy już do sąsiadów, czyli Chorwatów. Ciekawe co z niej obserwowali?


Od stycznia tego roku Chorwacja weszła do Schengen, więc płot stał się niepotrzebny, jednak na wszelki wypadek nikt go nie demontuje. Znakiem nowych czasów stały się... otwarte w nim furtki 😏.


Miejscowość Udvar (niem. Udwo, chor. Dvor) miała szczęście i pecha jednocześnie. Szczęście, bo podczas rozbioru Węgier w Trianon pozostawiono ją pod władzą Budapesztu, ale pecha, bo granicę wytyczono dosłownie za ogródkami mieszkańców. Wioska leży na Węgrzech, jednak pola po wschodniej stronie znalazły się w Jugosławii, a dziś w Chorwacji. Poza zwykłymi uciążliwościami związanymi z granicą stało się to przyczyną jeszcze większych w czasie wojny w Chorwacji: w 1991 roku teren po drugiej stronie zajęli Serbowie i go zaminowali, część min zaś przeleciała na Węgry. W efekcie ludzie bali się wychodzić do własnych ogrodów i konieczne było rozminowanie, ukończone dopiero w ubiegłej dekadzie.


Najbardziej lubię granice, które zlikwidowano, przynajmniej w formie przekraczania. Zamiast tracić czas na kolejkę i durnych pograniczników, to mogę się teraz swobodnie zatrzymać i robić zdjęcia. Po czasach minionych (oby) pozostały groźne tablice, płot, opuszczone budynki i jeden samotny samochód służb.



Zatem znowu jestem w Chorwacji i znowu na jej wschodnich opłotkach. To region Baranja, którego większość leży na Węgrzech. Do końca jazdy zostało mi już tylko półtorej godziny, więc staję na chwilę we wsi Branjin Vrh (węg. Baranyavár). Jak każda osada w chorwackiej Baranji doświadczyła ona serbskiej okupacji w latach 90. ubiegłego stulecia: Serbowie wypędzili wszystkich "obcych" (czyli 90% mieszkańców), zniszczyli część domów, uszkodzili kościół katolicki. O ofiarach przypomina lekko zaniedbany pomnik z flagą. Drugi pomnik poświęcony jest komunistycznym partyzantom, którym wdzięczne były "narody Jugosławii".



Kościół zamknięty na głucho.


Projektowanie ścieżek rowerowych jak u nas: kończy się ona na trawniku.


Chorwacka autostrada jeszcze puściejsza niż węgierska: przez pierwsze dwadzieścia kilometrów spotykam aż trzy auta, wszystkie obcokrajowców: tir turecki i bośniacki oraz austriacka osobówka.


Imponujący most na Drawie, a to oznacza, że opuszczamy Baranję i wjeżdżamy do Slawonii.


Zbliża się wieczór, a mnie zaczyna ogarniać specyficzna radość: to ten stan, który pojawia się zazwyczaj na początku wyjazdów, gdy wszystko albo większość ciekawego jeszcze przed nami. Dość często udziela się on właśnie w momencie, kiedy dzień się powoli kończy, bo bardzo lubię tę porę dnia.

Nieco szybciej niż zakładałem docieramy na kwaterę w Slavonskim Brodzie. Zlokalizowana ona jest na spokojnym osiedlu domków jednorodzinnych. To jedyny przypadek podczas całego wakacyjnego wyjazdu, że kwaterę oznaczono specjalną tabliczką informująca o obiekcie noclegowym.
Wychodzi właścicielka, pokazuje apartament, który rzeczywiście można tak nazwać: spora sypialnia, podobnych rozmiarów kuchnia, spora łazienka i jeszcze jeden pokój, gdyby ktoś potrzebował. Jak na najdroższy nocleg urlopu całkiem, całkiem. Babka mówi po angielsku, ale wkrótce przechodzi na niemiecki, którym posługuje się płynnie. Może tam pracuje albo pracowała?

Dziś był najdłuższy przejazd wyprawy, ponad osiemset kilometrów i dwanaście godzin, ale z przystankami. Chciałem skorzystać z wejścia Chorwacji do Schengen i dużej ilości autostrad, aby jak najdalej dostać się na południe i wpadł mi w oko właśnie Slavonski Brod. Przy okazji będzie można go obejrzeć, w końcu nigdy tu nie byłem.


Jedyny minus kwatery to odległość od centrum - co najmniej kilkadziesiąt minut dreptania. Ale to nic, przejdziemy się, spacer będzie przyjemny.


Mała wystawa maszyn na jednym ze skwerów. Stoją dwie lokomotywy parowe oraz tramwaj wyprodukowane w zakładach w Slavonskim Brodzie.



Miasto intensywnie bombardowali z powietrza alianci w czasie II wojny światowej, co spowodowało zniszczenie 80% zabudowy. Zabytków zostało niewiele, najcenniejszym jest habsburska twierdza z XVIII wieku. Wchodzimy do niej od tyłu.


Twierdzę wybudowano przeciwko Turkom, ale nigdy nie została użyta w boju. Straciła swoje właściwości obronne w 19. stuleciu, w kolejnym niszczała, wojsko częściowo ją rozebrało. Dopiero niedawno zaczęto ją remontować, ale połowicznie. Dosłownie połowiczne: połowa odpicowana, a potem nagle zaczyna się druga połowa popadająca w ruinę.



Fosa i jugosłowiańskie bloki.
 

Zaraz za twierdzą płynie Sawa. To rzeka graniczna - za nią zaczynają się Bałkany, a także Bośnia i Hercegowina. Slavonski Brod jest miastem granicznym, co w historii było przyczyną zarówno jego rozwoju, jak i nieszczęść.


Most graniczny, jutro z niego skorzystamy.


Po drugiej stronie rozciąga się Brod (Брод), w przeszłości znany jako Bosanski Brod. Leży w serbskiej części Bośni, o czym świadczą serbskie flagi widoczne aż stąd.


Główny deptak i plac pod nazwą Trg Ivane Brlić - Mažuranić, ponoć największy taki w kraju. O tej porze tętni życiem, ludzie się przechadzają, gonią, wystrojone panienki w szpilkach i wyperfumowani panowie w białych adidasach prezentują swoje wdzięki.


Przy korzo zachowały się zabytkowe kamienice. Budynek na końcu zdaje się zamykać ulicę, ale to już Bośnia za rzeką.


Siadamy w jednej z licznych restauracji. Na stół wjeżdża gurmanska pljeskavica (z serem, słoniną i boczkiem) oraz ćevapi w bułce. Miała być jeszcze sałatka, ale obsługa nie radzi sobie z inwazją klientów, jest jej ewidentnie za mało. Kelnerka myli zamówienia, gubi kawałki mięsa, kelner wyłożył się na schodach z całą porcją frytek. Za dużo połączonych stolików, podczas gdy przydałyby się rozdzielone, jakaś baba ciągle się awanturuje, bo nie zgadza się jej a to porcja, a to rachunek. Ale ogólnie smakowało, zwłaszcza na początku wyjazdu wszystko jest pyszne 😏.


Jak wspominałem: położenie Slavonskiego Brodu to jego szczęście i przekleństwo. Założono go przy przeprawie przez Sawę, dzięki niej żyje; być może już w czasach rzymskich była tu osada. Wzniesiona przez Słowian twierdza została zniszczona przez Turków, austriacka częściowo istnieje do dzisiaj. W czasie rozpadu Jugosławii miasto było regularnie ostrzeliwane zza rzeki przez Serbów; nie mogli oni dokonać inwazji (Chorwaci zniszczyli most graniczny), więc bombardowali je z samolotów i z dział. Bardzo duże szkody materialne, a do tego kilkaset cywilnych ofiar śmiertelnych, w tym kilkadziesiąt dzieci. Slavonski Brod był atakowany nawet wówczas, gdy w innych rejonach Chorwacji panował spokój. Ślady po pociskach są do dziś widoczne w wielu miejscach.


Po powrocie na kwaterę w pewnym momencie widzę, że za oknem coś błyska. Wyglądam, a to sąsiad pali śmieci w metalowej beczce. Co kraj, to obyczaj.


Niedzielny poranek wskazuje, że szykuje się upalny dzień. Biegam krótko po siódmej, a jestem spocony, jakby było południe. Inny rodzaj sportu obserwuję w telewizorze: kobiety grają w piłkę ręczną... na piasku! Bez sensu, piłka co chwilę się zakopuje, a dziewczyny przewracają, to chyba taka gra dla gry.


Wracamy do centrum samochodem, żebym mógł obfotografować twierdzę w innym świetle.



Naprawdę dziwnie wygląda ten równy podział na część odnowioną i zaniedbaną. Biały budynek to kaplica świętej Anny.


Odsłonięte podmurówki rozebranych koszar.


W czasach Jugosławii Slavonski i Bosanski Brod były bliskimi sąsiadami, niemal miasta - bliźniacy, choć z racji sporej różnicy w ilości mieszkańców (Slavonski był znacznie większy) to raczej starszy brat z młodszą siostrą. Kilka tysięcy osób z bośniackiej strony pracowało w chorwackich zakładach, w mniejszym stopniu działało to w odwrotną stronę. Zresztą w gminie Bosanski Brod Chorwaci także byli najliczniejszą grupą narodowościową. Po zdobyciu jej przez Serbów i czystkach etnicznych oba miasta Sawa dzieli jak przepaść: bośniacki Brod jest małym, zapomnianym ośrodkiem, który pod żadnym względem nie może się równać z kolorowym, głośnym, tętniącym życiem Slavonskim Brodem. Z końca deptaka widać zaniedbane bloki, nad którymi powiewają serbskie flagi oraz opuszczone domy nad brzegiem.



Na wodzie dyndają boje, wzdłuż których pracują kajakarze. Wszyscy poruszają się tą samą trasą, może aby nie wpłynąć na bośniacką stronę? Ale inne jednostki wodne pływają raz bliżej jednego brzegu, a raz drugiego... Brak również jakichkolwiek tablic i znaków ostrzegających, że oto mamy do czynienia z granicą państwową. A gdyby pojawił się tu jakiś cudzoziemiec, zaczął sobie pływać i znalazłby się u Serbów? "Panie, skąd ja mam wiedzieć, że to granica, normalna rzeka po prostu".


Niewielki port za mostem granicznym.


Wojna sprzed trzydziestu lat obecna jest na murach. 18 listopada 1991 roku padł Vukovar, co rozpoczęło serię mordów na obrońcach i cywilach.


Pomnik poległych (ofiar?) w zaskakującej formie, bo wygląda na to, że matka darowuje swoje dziecko symbolice państwowej. A może pokazuje zabitego malucha?


Na deptaku jeszcze luźno. Główny plac, ograniczony jugosłowiańskim domem handlowym, posiada pomnik patronki, poetki Ivany Brlić - Mažuranić.



Szybkie zakupy w markecie ("paragon grozy"). A na parkingu policja dokładnie sprawdza, czy samochody zostawione na miejscach dla inwalidów naprawdę powinny tam stać. To mi się podoba!

Przejścia chorwacko - bośniackie zazwyczaj są dość zatłoczone, ale teraz mamy niedzielne przedpołudnie, w dodatku opuszczamy EU, więc nie powinno być tak źle. I rzeczywiście odprawa po chorwackiej stronie idzie bardzo sprawnie, młoda dziewczyna z akademii policyjnej skanuje dokumenty i życzy dobrej drogi.
Teraz kolej na bośniackich Serbów. Most nad Drawą jest pusty, a co czeka za nim?


2 komentarze:

  1. Rok bez Pudelka na Bałkanach to rok stracony! Czekałam na te wpisy :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po prostu na inne regiony mnie nie stać :P Ale cieszę się, że jeszcze Cię nie znudziłem ;)

      Usuń