niedziela, 10 stycznia 2021

Wielka Sowa, Walim i Rzeczka - w poszukiwaniu zimy i zabytków.

Góry Sowie wybrałem jako cel ostatniej wycieczki w 2020 roku. Skoro zacząłem ten sezon w Sudetach, to i w Sudetach skończę. Do auta wsiadaliśmy z nadzieją, że uda nam się złapać chociaż trochę zimy i ładnej pogody.

O ile podczas jazdy słońca jest sporo, o tyle śniegu na razie próżno szukać. Ale w sumie czemu się dziwić, biały puch w grudniu na Śląsku i w Polsce to towar tak samo deficytowy, jak uczciwy polityk. Dopiero już po nabraniu wysokości, za przełęczą Walimską, pojawią się na poboczach pierwsze ślady i trochę lodu.

Zdjęcie poniżej zrobiłem na drodze wojewódzkiej nr 383, niedaleko odbicia w stronę przysiółka Siedlików (Zedlitzheide). Kiedyś w miejscu tym stało schronisko Kleine Birkenfeldbaude, a obiekt po prawej to prawdopodobnie dawne ujęcie wody. Z kolei na horyzoncie prezentują się najwyższe szczyty Gór Wałbrzyskich z Borową i Chełmcem.

Zjeżdżamy do Walimia (Wüstewaltersdorf) i zostawiamy wóz na parkingu między kościołem św. Jadwigi a terenem Zakładów Przemysłu Lniarskiego. Ta potężna niegdyś fabryka, założona w XIX wieku jako Websky, Hartmann & Wiesen, upadła po upadku komuny. Gdy byłem ostatni (i jednocześnie pierwszy) raz w Walimiu, to oglądałem rozległe po niej pozostałości, a teraz ostały się jedynie nędzne resztki, ogrodzone i oznaczone groźnymi tablicami.

Walim to typowa, dość spora dolnośląska wieś: zabudowa wiekowa i zabytkowa, ale w przeważającej większości mocno zaniedbana. Zanim ruszmy na szlak idziemy się jeszcze po niej trochę pokręcić, aby zrobić zdjęcia i zakupy.

Piękny "Dom pod Lipą" pochodzący z XVIII wieku. Wspomniana lipa określana jest jako "drzewo z czasów piastowskich", ale w rzeczywistości ma "jedynie" ponad 200 lat.

Parafialny kościół św. Barbary, pierwotnie z 16. stulecia, potem przebudowany w stylu klasycystycznym.

Za potokiem Walimka niszczeje dwór (Villa Lüttwitz). Jakby ktoś był chętny, to może go kupić.

Okazały budynek za sklepem to młyn wodny z XVII wieku. Sto lat temu urządzono w nim ekspozycję muzealną, ale po 1945 roku wszystko zniszczono i rozkradziono.

Uzupełniwszy zapasy zawracamy na południe, ponownie mijając kościół św. Jadwigi, oryginalnie ewangelicki, a obecnie filialny.

Ruiny fabryki. Czas się tu zatrzymał i to pod wieloma względami - na ścianie wisi plakat Trzaskowskiego 😏.


Z głównej drogi podchodzimy nieco wyżej na cmentarz komunalny położony na zboczu Borsuczego Wzgórza (Dachshübel). Ma dość sporą powierzchnię, ale połowa to trawa. Niemieckie groby nowi mieszkańcy zniszczyli, ocalało tylko kilka, które zapewne z powodu swej wielkości ciężko było usunąć.


Grób milicjanta. "Zginął śmiercią tragiczną".

Duży obszar zajmuje zbiorowa kwatera ofiar II wojny światowej - robotników przymusowych i jeńców, którzy w okolicznych górach pracowali przy projekcie Riese i innych. Na liście są głównie nazwiska rosyjskie i ukraińskie, trochę prawdopodobnie polskich. Prawdopodobnie, ponieważ ktoś poszedł na łatwiznę i podał wersję w transkrypcji niemieckiej, a więc mamy np. Chischnjaka Dimitra, Jurtschenko Michaela czy Ljachowsky Petra. Chociażby z szacunku dla zmarłych wypadałoby to przetłumaczyć, a nie kopiować na żywca.



Szukamy jeszcze śladów po Pomniku Poległych. Zagaduję jednego faceta, który przyszedł z kwiatami.
- Tu nie ma żadnego takiego - odpowiada. - Ale tam dalej są sztolnie.
- A tam są pomniki?
- Nie, tylko sztolnie - odpowiada zdezorientowany chłop.
No tak. Przecież każdy turysta w Walimiu odwiedza tylko kompleks Riese, więc jak się pyta o coś innego, to i tak kieruje się go w tamto miejsce.
Pomnik oczywiście na cmentarzu był - betonowy sześcian ze znikającą listą nazwisk oraz trochę dodatków. Kiedyś stał przy głównej drodze, potem resztki wylądowały na cmentarzu. Jak widać mój rozmówca doskonale się orientował w swej miejscowości.



Schodzimy do głównej drogi i po chwili ponownie odbijamy w bok, tym razem na żółty szlak. Naiwnie spodziewałem się, że w środku tygodnia będziemy sami, ale już tu spotykamy pierwszych turystów.

Wkrótce pojawia się trochę śniegu, a ścieżka z każdym kolejnym krokiem robi się bardziej śliska.


Zmiany nastąpiły też w pogodzie - o ile w Walimiu dominowało słońce, to teraz dostaliśmy się w strefę chmur. Czyli jak przez większość wypadów w tym roku - pomyślałem. - Zabawa w kotka i myszkę, niby miało być słonecznie, a tu szybko się zachmurzyło... Jak zwykle ktoś mi źle życzy!

Na Jeleniej Polanie (Hirschplan) stoi wiata i widzimy coraz więcej osób, które nadciągają z każdej możliwej strony. Bez postoju ciśniemy dalej.


Mimo braku czystego nieba nie powiedziałbym, że nastała ponura atmosfera.


Lekko odbijamy ze szlaku aby stanąć pod tabliczką na szczycie Małej Sowy (Kleine Eule, 972 metry n.p.m.). Zdjęcie i można zawracać.


Widać już główny szczyt z dwoma wieżami, a dookoła nas robi się coraz ładniej.

I nagle dzieje się rzecz niespodziewana - chmury zostają ucięte nożem i zalewa nas fala światła! Od razu zienia się klimat, a migawki aparatów zaczynają pracować jak oszalałe.



Śniegu nie jest dużo, ledwie kilka centymetrów, ale w połączeniu ze słońcem i lekkim mrozem klimat zrobił się prawdziwie zimowy.



Zostawiam Bastka, który walczy z obiektywem i jako pierwszy wpadam na polanę szczytową Wielkiej Sowy (Hohe Eule).


Pierwsze reakcja to zdziwienie - na górze kręci się co najmniej kilkadziesiąt osób! Kurde, czy ci ludzie nie chodzą do roboty? Do tego pośrodku parkuje wóz GOPR-owców z włączonymi światłami - ktoś się wywrócił i doznał obrażeń głowy, przyjechali po niego.

Tłum tłumem, lecz i tak i jest pięknie, więc uwieczniam oszronioną Wieżę Bismarcka (obecnie formalnie Mieczysława Orłowicza).



Wieża należy do gminy Pieszyce i to może wiele tłumaczyć. Na przykład stan: co prawda zawalenie jej nie grozi, ale ewidentnie nie jest pierwszej świeżości. Najważniejsze jednak, iż wieża jest zamknięta, ponieważ w sezonie zimowym otwiera swe podwoje jedynie w weekendy. To nic, że dzisiaj frekwencja byłaby znakomita i trochę kasy wpadłoby, przecież urzędnikom na takich rzeczach nie zależy!


Wielka Sowa od dawna pełni funkcję górskiego jarmarku. Łatwy dostęp powoduje, że walą tu całe tabuny ludzi, którzy niekoniecznie chodzenie po górach uprawiają często. W takiej sytuacji rozwinęła się cała infrastruktura: jest kiosk z pamiątkami-mini bar (zamknięty, ale dzień później już działał), różne rzeźby, stragany, spora grupa szlakowskazów, a także trzy zabudowane wiaty z paleniskami. Te ostatnie to akurat bardzo dobre rozwiązanie, ciągle ktoś tam hajcuje.


Zabudowa nie byłaby jednak pełna, gdyby zabrakło najważniejszego - kaplicy! No bo przecież bez niej albo przynajmniej krzyża góra w Polsce się nie liczy! Obiekt taki wybudowano stosunkowo niedawno, bo w 2015 roku. Nosi wezwanie św. Gwalberta - patrona leśników. Stylowo nawet nie jest specjalnie brzydka, ale... po kiego grzyba tu ona? Czy naprawdę mało jest w kraju katedr, bazylik i kościołów, że trzeba stawiać je wszędzie, gdzie tylko możliwe? Czy naprawdę trzeba zachowywać się jak pies znaczący swój teren? A gdyby tak - jak ktoś zauważył w internecie - swoje miejsce kultu chcieliby na Sowie umieścić także ewangelicy, prawosławni, żydzi i muzułmanie? No bo czemu nie? Jacyś chętni na pewno by się znaleźli...

Ciekawe czy na odprawianie mszy ksiądz dobrodziej dociera o własnych nogach czy jest wwożony?


Wbijamy do jednej z wiat, gdzie akurat zwolniło się trochę miejsca. Wyciągam kiełbaski oraz termos, prezent od Dzieciątka. Herbata jest ciepła, więc test zdał 😏.


Gawędzimy sobie z innymi turystami (przynieśli drzewo do lasu i rozpalili kominek), piekę kiełbaskę a Bastek rogalika. Wokół wiaty kręci się dużo innych ludzi, którzy przypatrują nam się ze wzrokiem, w którym miesza się chęć i strach. Bo na pewno z przyjemnością usiedliby osłonięci od wiatru, ale przecież ten wirus, ta bliskość obcych... Nawet jeśli korona w końcu nas opuści, to u wielu osób niepokój związany z kontaktem z drugim człowiekiem zostanie długo, może do końca życia... Wystarczył rok, aby wykończyć więzy społeczne.

Siedzimy pod dachem około pół godziny, zaczyna mi się robić chłodnawo, więc dopinguję współwędrowca do ruszenia tyłka. Na odchodnym ostatnie zdjęcie wieży.


W tym momencie zdaję sobie sprawę, że Wielka Sowa to mój pierwszy "tysięcznik" od lipca. Bo później włóczyłem się głównie po niższych górkach, a tym razem osiągam aż 1015 metrów 😏. No i dodatkowo jest to pierwsza wizyta w Górach Sowich po dwunastu latach - zaiste, rok 2020 to czas powrotów!

Przez szczyt przebiega granica pomiędzy powiatem wałbrzyskim i kłodzkim, więc także pomiędzy Dolnym Śląskiem i ziemią kłodzką. Czerwonym szlakiem (GSS) wkraczamy do tej drugiej krainy.


Ścieżka jest bardzo śliska, właściwie to lodowy tor. Dziwne, że rząd go jeszcze nie zamknął. Okazałem się przewidujący i zabrałem z domu raczki (właściwie: nakładki antypoślizgowe), założyłem i szło mi się całkiem nieźle. Bastek raczków zapomniał, lecz on tego dnia był w ogóle jakiś zakręcony, bowiem nie wziął z domu także czołówki, paska do spodni i piwa na drogę, więc ciągle mi marudził 😛. Mimo, że nie "uzbroił" obuwia, to sunie do przodu szybciej niż ja. Albo taki sprawny albo głupi 😏.



Większość osób próbuje mijać lodowisko bokiem, lecz i tam jest ślisko. Ludzie prą wolno i mozolnie w obie strony, mam pełny przegląd mody górskiej: od adidasów przez trampki, szmaciaki, coś z cekinami, po obcasy i gumofilce. U jednej z par widziałem raczki, na moje patrzono trochę jak sprzęt z innej planety.

Nagle znajduję... puchowego konika! Jakieś dziecko zgubiło, ale w którym kierunku szło? Wybieram opcję w dół, bo trochę niżej zasuwała młoda mama z dwójką potomstwa. Konik okazał się ich zgubą, szczęśliwie wrócił do właściciela 😊.



Docieramy do schroniska "Sowa" (Eulenbaude), działającego od 1897 roku. Prosta bryła z elementami charakterystycznymi dla sudeckiej architektury drewnianej. 


W okienku kupuję grzańca, średnio smacznego. Ładujemy się pod wiatę, skąd wychodzi jeden facet i pyta się właściciela (właśnie dojechał terenówką), czy zwiezie na dół jego córkę, która uszkodziła sobie nogę. Przy tej ślizgawicy urazów wśród turystów zapewne było więcej.

Pod wiatą siedzi także kot ze strasznie brzydką miną. Zupełnie jakby go wykrzywiało na nasz widok!

Sierściuch ten to oszust i pijak! Najpierw udaje, że ma chorą łapkę, Bastek nawet go przenosił, żeby się biedulek nie trudził. Po czym nagle bestia przebiegła kilka metrów, sprężystym susem wskoczyła na ławkę i... wsadziła pysk do mojego kubka z winem! Szybko go odciągnąłem, ale dziad nadal kręcił się wokół grzańca.

Na dalszym odcinku szlaku lodowe tańce trwają nadal.

Obelisk ku czci Carla Wiesena, zasłużonego przewodniczącego Eulengebirgsverein (Towarzystwa Sowiogórskiego). Fabrykat z Walimia miał sporo pieniędzy, które inwestował m.in. w rozwój turystyki Gór Sowich. Był jednym z inicjatorów budowy pierwszej drewnianej wieży na Wielkiej Sowie, a także Eulenbaude.

Wkrótce pojawia się kolejne schronisko - "Orzeł" (Bismarckbaude). To już inne czasy, więc i inna sylwetka z lat 30. ubiegłego wieku.

Tu kończy się zima, a zaczyna stonka. Dosłownie, bowiem pod schronisko można podjechać każdym samochodem. W jednym z blogów nawet zachęcano, aby tak zrobić, bo po co się męczyć w górach, skoro można skorzystać z wozu.

W przeciwieństwie do "Sowy" tu można wejść do środka, lecz teraz już nas to nie interesuje. Różnic pomiędzy dwoma obiektami jest więcej - słońce ponownie skryły chmury, ale za to stąd są widoki.

Po drugiej stronie góra Sokół (Neumanns Koppe) i kompleks wyciągów. Właściciele byli przewidujący i nie zaczęli naśnieżać.

Horyzont zrobił się przyjemnie kolorowy.


Na samym końcu Śnieżnik z białą czapą targaną wiatrem.


Podążamy za tłumem w dół (choć w górę też jeszcze ktoś idzie). Tylko kurtkami się nie wpasowaliśmy do reszty.

Schodzimy do przełęczy Sokolej (Falkenberger Pass). Gęsta od zabudowy, a za Niemców było jeszcze gęściej, stała nawet skocznia narciarska. Teraz wszystko zamknięte, przykryte strachem i hipokryzją.

Przełęcz pełni rozmaitą rolę. Przede wszystkim parkingu dla tych, którzy chcą najkrócej dostać się na Wielką Sowę. Mniejsza rola to węzeł szlaków, co w prosty i nieskomplikowany sposób pokazano na tabliczce.

Oczywiście nie mogło zabraknąć funkcji reklamowej, obwieszono wszystko, co tylko się dało. Efekt bywa zaskakujący - na przykład sądziłem, że jest sporo obiektów wykorzystujących nostalgię za PRL-em, a okazało się, że oberża tylko jedna i to w Sokolcu.

Początkowo zakładałem, że z tego miejsca przejdziemy się w stronę Walimia szlakami, lecz zaczyna robić się szarówka, więc postanowiliśmy, że odcinek ten pokonamy drogą. Z ziemi kłodzkiej wracamy na Dolny Śląsk - o granicy świadczą dawne niemieckie nazwy wiosek: po jednej stronie Schlesisch Falkenberg, po drugiej Glätzisch Falkenberg.

A z boku dziesiątki ludzi korzystają z nędznych resztek śniegu, żeby pozjeżdżać z dzieciakami na sankach. Jacyś nienormalni, powinni siedzieć w czterech ścianach domu i być szczęśliwi.

Droga prowadzi przez wioskę Rzeczka (Dorfbach). Często się zastanawiam, kto tak inteligentnie wybierał polskie nazwy? Tzn. oczywiście wiem, że działał organ zwany Komisją Ustalania Nazw Miejscowości, ale efekty bywały przedziwne. Tak na marginesie - pierwsza powojenna nazwa Walimia brzmiała "Łokietek".

Rzeczka to osada z rozrzuconą zabudową, od dawna służąca turystom do wypoczynku. Podobno na jednym z tutejszych stoków działał pierwszy w Polsce system sztucznego naśnieżania. Wiele z leciwych obiektów noclegowych istnieje nadal, ale często są już opuszczone lub na takie wyglądają, ewentualnie przekształciły się w prywatne domy.

 
Dom Wypoczynkowy "Warszawianka" (oryginalnie schronisko "Falkenbaude"). Nazwa nie zachęca, ale widać, że budynek stylowy.

 
Najstarszy dom w gminie - dawny zajazd "Pod Kukułką" z 1775 roku. Na sprzedaż.


 
O zbawienie rzeczkowian dba kościół - kiedyś ewangelicki, dziś katolicki pod wezwaniem Maksymiliana Kolbe, należący do parafii w Walimiu.
 
 
A to dawna szkoła ewangelicka; jakimś cudem uchował się napis nad drzwiami.


Po chichu liczyłem, że asfaltowy odcinek uda się pokonać stopem. Najpierw nic nie jechało w naszą stronę, potem odkręcił się samochodowy kurek, ale nikt nie raczył się zatrzymać. Covid czy po prostu taki "urlopowy" typ kierowców, co to nie chcą sobie pobrudzić siedzenia obcymi?

W sumie wyszło to na plus, gdyż spacer był dość przyjemny. Na końcu Rzeczki z głównej drogi schodzimy na równoległą prowadzącą wzdłuż rzeczki Walimki, gdzie za zakrętem wita nas stercząca w górę biało-czarna rakieta.


Stoimy przed wejściem do sztolni należących do kompleksu Riese. Rakieta to V2 - co prawda nie ma żadnych dowodów, że takowe tu wytwarzano, ale reklama rządzi się swoimi prawami. W ogóle do tej pory nie ma pewności w jakim celu Riese powstawało, najbardziej prawdopodobna wydaje się teza, iż miały to być wielkie schrony, do których można byłoby przenieść strategiczną produkcję. Inna teoria głosi, że to przyszłe centrum "dowodzenia światem" - podziemna kwatera Hitlera, Himmlera i naczelnych dowództw różnych rodzajów wojsk. Mimo włożenia w projekt gigantycznych funduszy (w 1944 roku przeznaczono tyle surowców, ile na budowę schronów dla ludności cywilnej w całej Rzeszy) oraz użycia co najmniej kilkunastu tysięcy więźniów i jeńców nie było szans na jego ukończenie przed wkroczeniem Armii Czerwonej. 
 
Sztolnie zamknęła pandemia, więc na szybko oglądamy zewnętrzną ekspozycję.
 


Most "20-80", zwany też "mostem Baileya". Przenośna stalowa konstrukcja zaprojektowana przez Donalda Baileya dla alianckich jednostek inżynieryjnych w czasie II wojny światowej. Używany masowo przez żołnierzy amerykańskich i brytyjskich, sprawny oddział potrafił taki rozłożyć w ciągu pół godziny. Ten egzemplarz początkowo był używany w Afryce północnej, potem po lądowaniu w Normandii we Francji, a następnie w Holandii. Przekazany Polsce w ramach powojennej pomocy i przez długi czas użytkowany przez saperów z Leszna, a w 1996 zainstalowany tutaj.


Tablica poświęcona więźniom przymusowym stanęła przed sztolniami już w PRL-u, niedawno dodano krzyż łaciński i prawosławny. Pewnie zupełnie przypadkowo zapomniano o symbolu religijnym najliczniejszej grupy ofiar.


Gdzieś w pobliżu podobno istnieje lapidarium Pomników Poległych z okolicy, lecz go nie znaleźliśmy.

Mimo nazwy "Rzeczka" sztolnie leżą już na terenie Walimia i do centrum stąd niedaleko. Na końcowym odcinku marszu znowu spotykamy ciekawy obiekt - stojącą na skarpie nad drogą zamurowaną, zaniedbaną kaplicę. Wybudowana w 1813 roku dla rodziny Klingberg. Górą wsunąłem aparat i sfotografowałem zniszczone wnętrze: w dolnej części zieje otwór do podziemi, gdzie najpewniej złożono trumny, do krypty można również... wpaść, jeśli nie będzie się uważać obchodząc budynek, gdyż przy jednym rogu utworzyła się wcale niemała dziura.



Zajazd "Hubert" - w nim stołowałem się w 2008 roku i było to wówczas jedyne sympatyczne miejsce w całym Walimiu.

 
Ruiny fabryki to znak, że wróciliśmy do samochodu.


Ostatnia górska wycieczka w 2020 roku zakończona! Było trochę zimy, sporo zabytków, całkiem dużo słońca. Nawet trochę mrozu. Na pewno całość należy zapisać na plus. I jeszcze udało mi się zdążyć na kilka ostatnich skoków w Turnieju Czterech Skoczni 😏.

17 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawa opowieść. Znów mam wrażenie - być może zupełnie mylne, jakby Dolny Śląsk tak... hmmm... różnie wyszedł na przyłączeniu do Polski.

    Konstruktor wzmiankowanego mostu miał na imię Donald, a nie Daniel.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za uwagę, Donald się ostatnio nienajlepiej kojarzy ;)

      Nie tylko Dolny Śląsk, ale i większość ziem poniemieckich po przyłączeniu do Polski straciła gospodarczo, ludnościowo i ogólnokulturalnie - bo przeciętny budynek sprzed 1945 jest w najlepszym razie zaniedbany, a w najgorszym nie istnieje. Są oczywiście wyjątki, ale potwierdzają regułę. Wystarczy choćby porównać dolnośląskie miasteczka z tymi z dawnego NRD albo czeskimi...

      Usuń
    2. Wystarczy pojechać do Bytomia. Ech, dać małpie brzytwę... Z innej beczki, uczciwy polityk to dla mnie oksymoron. Takie coś nie istnieje w rzeczywistości - przynajmniej polskiej.

      Usuń
    3. Bytom to dodatkowo ma jeszcze szkody górnicze...

      Mógłbym wymienić kilku uczciwych polityków w Polsce, ale chyba wszyscy już nie żyją. Natomiast dodałbym kilku żyjących, których może nie określiłbym jako "uczciwych", ale na pewno "przyzwoitych" ;) Takie perełki wśród wieprzy :D

      Usuń
  2. Fajny wpis! Tyle razy byłam na Wlk Sowie.... A tych pobocznych ciekawostek nie miałam okazji odkryć. Dzięki

    OdpowiedzUsuń
  3. Kot od grzańca wymiata :D W pełni go rozumiem, trzeba się rozgrzewać, gdy tak zimno ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Swojego grzańca sobie nie zamówi, to musi się ratować cudzymi. ;-)

      Usuń
    2. To nie jest wytłumacznie, zwłaszcza, że udawał kalekę :P

      Usuń
  4. Na razie tylko raz wypuściłem się w Góry Sowie, ale jakiś wypad w okolicy chyba muszę jeszcze zaplanować:) Śniegu tyle co kot napłakał.

    OdpowiedzUsuń
  5. Fajnie zakończyłeś sezon, tym bardziej, że pogoda dopisała. Wielka Sowa to już miejsce niemiłosiernie oblegane nawet w środku tygodnia. Jarmarczna atmosfera na górze też mało mnie bawi, ale na widoki z wieży przy dobrej pogodzie, narzekać nie można. Szkoda że tym razem było zabite na głucho. To "Sowa" cały czas egzystuje? Rozumiem więc, że Jacki pokonał przeciwności losu, skoro dalej prowadzi działalność. I dobrze. Co zaś się tyczy "Orła", to nie do końca przekonało mnie to schronisko (pewnie przez jego zbyt łatwą dostępność), choć widoki spod niego też bardzo mi się podobały. W "Hubercie" również stołowaliśmy się podczas pobytu. Było smacznie i nawet niedrogo. :)

    Zejścia bez raczków po oblodzonych szlakach, to taki sposób na wzmożone wydzielenie adrenalinki? ;) Ja na miejscu Bastka chyba jednak bym nie ryzykował. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. A co tam były za przeciwności losu?

    Bastek mógł wziąć jednego mojego raczka albo iść bez. Wybrał bez :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ponoć miał zamykać interes w diabły bo popadł w długi, a przychody małe i w ogóle słabo to wszystko wyglądało. Nawet było coś o jakiejś zrzutce na ratunek "Sowy". Ale wygląda na to że się wyprostowało. :)

      Usuń
    2. Ale teraz z powodu covida czy w ogóle? Ten obiekt jest tak usytuowany i ma taki przemiał ludzi, że właściciel spokojnie powinien sobie móc odłożyć pieniążki na czarną godzinę. A z jedynego noclegu sprzed lat mam średnie wspomnienia, więc pewnie bym się nie dorzucił na ratunek :P

      Usuń
  7. Byliśmy na Wielkiej Sowie w któryś weekend majowy przed kilku laty i ludzi było zdecydowanie mniej niż na Twoich zdjęciach. Fajne zimowe widoki, my zazwyczaj po górach chodzimy w cieplejszych porach roku. Natomiast kot pijak i oszust - jednorazowy. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzę, że kot robi za główną gwiazdę ;)

      Ciepłe pory roku mają swoje duże zalety, ale jednak nic nie przebije zimowego klimatu ze śniegiem i słońcem :)

      Usuń