Góry Sowie wybrałem jako cel ostatniej wycieczki w 2020 roku.
Skoro
zacząłem ten sezon w Sudetach, to i w Sudetach skończę. Do auta
wsiadaliśmy z nadzieją, że uda nam się złapać chociaż trochę zimy i ładnej
pogody.
O ile podczas jazdy słońca jest sporo, o tyle śniegu na razie próżno
szukać. Ale w sumie czemu się dziwić, biały puch w grudniu na Śląsku i w
Polsce to towar tak samo deficytowy, jak uczciwy polityk. Dopiero już po
nabraniu wysokości, za przełęczą Walimską, pojawią się na poboczach
pierwsze ślady i trochę lodu.
Zdjęcie poniżej zrobiłem na drodze wojewódzkiej nr 383, niedaleko odbicia
w stronę przysiółka Siedlików (Zedlitzheide). Kiedyś w miejscu tym stało
schronisko Kleine Birkenfeldbaude, a obiekt po prawej to prawdopodobnie
dawne ujęcie wody. Z kolei na horyzoncie prezentują się najwyższe szczyty
Gór Wałbrzyskich z Borową i Chełmcem.
Zjeżdżamy do Walimia (Wüstewaltersdorf) i zostawiamy wóz na
parkingu między kościołem św. Jadwigi a terenem Zakładów Przemysłu
Lniarskiego. Ta potężna niegdyś fabryka, założona w XIX wieku jako
Websky, Hartmann & Wiesen, upadła po upadku komuny. Gdy byłem
ostatni (i jednocześnie pierwszy) raz w Walimiu, to oglądałem rozległe po
niej pozostałości, a teraz ostały się jedynie nędzne resztki, ogrodzone i
oznaczone groźnymi tablicami.
Walim to typowa, dość spora dolnośląska wieś: zabudowa wiekowa i
zabytkowa, ale w przeważającej większości mocno zaniedbana. Zanim ruszmy
na szlak idziemy się jeszcze po niej trochę pokręcić, aby zrobić zdjęcia i
zakupy.
Piękny "Dom pod Lipą" pochodzący z XVIII wieku. Wspomniana lipa określana
jest jako "drzewo z czasów piastowskich", ale w rzeczywistości ma
"jedynie" ponad 200 lat.
Parafialny kościół św. Barbary, pierwotnie z 16. stulecia, potem
przebudowany w stylu klasycystycznym.
Za potokiem Walimka niszczeje dwór (Villa Lüttwitz). Jakby ktoś był
chętny, to może go kupić.
Okazały budynek za sklepem to młyn wodny z XVII wieku. Sto lat temu
urządzono w nim ekspozycję muzealną, ale po 1945 roku wszystko zniszczono
i rozkradziono.
Uzupełniwszy zapasy zawracamy na południe, ponownie mijając kościół św.
Jadwigi, oryginalnie ewangelicki, a obecnie filialny.
Ruiny fabryki. Czas się tu zatrzymał i to pod wieloma względami - na
ścianie wisi plakat Trzaskowskiego 😏.
Z głównej drogi podchodzimy nieco wyżej na
cmentarz komunalny położony na zboczu Borsuczego Wzgórza
(Dachshübel). Ma dość sporą powierzchnię, ale połowa to trawa. Niemieckie
groby nowi mieszkańcy zniszczyli, ocalało tylko kilka, które zapewne z
powodu swej wielkości ciężko było usunąć.
Grób milicjanta. "Zginął śmiercią tragiczną".
Duży obszar zajmuje zbiorowa kwatera ofiar II wojny światowej - robotników
przymusowych i jeńców, którzy w okolicznych górach pracowali przy
projekcie Riese i innych. Na liście są głównie nazwiska rosyjskie i
ukraińskie, trochę prawdopodobnie polskich. Prawdopodobnie, ponieważ ktoś
poszedł na łatwiznę i podał wersję w transkrypcji niemieckiej, a więc mamy
np. Chischnjaka Dimitra, Jurtschenko Michaela czy Ljachowsky Petra.
Chociażby z szacunku dla zmarłych wypadałoby to przetłumaczyć, a nie
kopiować na żywca.
Szukamy jeszcze śladów po Pomniku Poległych. Zagaduję jednego faceta,
który przyszedł z kwiatami.
- Tu nie ma żadnego takiego - odpowiada. - Ale tam dalej są sztolnie.
- A tam są pomniki?
- Nie, tylko sztolnie - odpowiada zdezorientowany chłop.
No tak. Przecież każdy turysta w Walimiu odwiedza tylko kompleks Riese,
więc jak się pyta o coś innego, to i tak kieruje się go w tamto miejsce.
Pomnik oczywiście na cmentarzu był - betonowy sześcian ze znikającą listą
nazwisk oraz trochę dodatków. Kiedyś stał przy głównej drodze,
potem resztki wylądowały na cmentarzu. Jak widać mój rozmówca doskonale
się orientował w swej miejscowości.
Schodzimy do głównej drogi i po chwili ponownie odbijamy w bok, tym razem
na
żółty szlak. Naiwnie spodziewałem
się, że w środku tygodnia będziemy sami, ale już tu spotykamy pierwszych
turystów.
Wkrótce pojawia się trochę śniegu, a ścieżka z każdym kolejnym krokiem
robi się bardziej śliska.
Zmiany nastąpiły też w pogodzie - o ile w Walimiu dominowało słońce, to
teraz dostaliśmy się w strefę chmur. Czyli jak przez większość wypadów w
tym roku - pomyślałem. - Zabawa w kotka i myszkę, niby miało być
słonecznie, a tu szybko się zachmurzyło... Jak zwykle ktoś mi źle
życzy!
Na Jeleniej Polanie (Hirschplan) stoi wiata i widzimy coraz więcej
osób, które nadciągają z każdej możliwej strony. Bez postoju ciśniemy
dalej.
Mimo braku czystego nieba nie powiedziałbym, że nastała ponura atmosfera.
Lekko odbijamy ze szlaku aby stanąć pod tabliczką na szczycie
Małej Sowy (Kleine Eule, 972 metry n.p.m.). Zdjęcie i można
zawracać.
Widać już główny szczyt z dwoma wieżami, a dookoła nas robi się coraz
ładniej.
I nagle dzieje się rzecz niespodziewana - chmury zostają ucięte nożem i zalewa nas fala światła! Od razu zienia się klimat, a migawki
aparatów zaczynają pracować jak oszalałe.
Śniegu nie jest dużo, ledwie kilka centymetrów, ale w połączeniu ze słońcem
i lekkim mrozem klimat zrobił się prawdziwie zimowy.
Zostawiam Bastka, który walczy z obiektywem i jako pierwszy wpadam na polanę
szczytową Wielkiej Sowy (Hohe Eule).
Pierwsze reakcja to zdziwienie - na górze kręci się co najmniej
kilkadziesiąt osób! Kurde, czy ci ludzie nie chodzą do roboty? Do tego
pośrodku parkuje wóz GOPR-owców z włączonymi światłami - ktoś się wywrócił i
doznał obrażeń głowy, przyjechali po niego.
Tłum tłumem, lecz i tak i jest pięknie, więc uwieczniam oszronioną Wieżę
Bismarcka (obecnie formalnie Mieczysława Orłowicza).
Wieża należy do gminy Pieszyce i to może wiele tłumaczyć. Na przykład stan: co prawda zawalenie jej nie grozi, ale ewidentnie nie jest pierwszej
świeżości. Najważniejsze jednak, iż wieża jest zamknięta, ponieważ w sezonie
zimowym otwiera swe podwoje jedynie w weekendy. To nic, że dzisiaj frekwencja
byłaby znakomita i trochę kasy wpadłoby, przecież urzędnikom na takich
rzeczach nie zależy!
Wielka Sowa od dawna pełni funkcję górskiego jarmarku. Łatwy dostęp powoduje,
że walą tu całe tabuny ludzi, którzy niekoniecznie chodzenie po górach
uprawiają często. W takiej sytuacji rozwinęła się cała infrastruktura: jest
kiosk z pamiątkami-mini bar (zamknięty, ale dzień później już działał), różne
rzeźby, stragany, spora grupa szlakowskazów, a także trzy zabudowane wiaty z
paleniskami. Te ostatnie to akurat bardzo dobre rozwiązanie, ciągle ktoś tam
hajcuje.
Zabudowa nie byłaby jednak pełna, gdyby zabrakło najważniejszego - kaplicy! No
bo przecież bez niej albo przynajmniej krzyża góra w Polsce się nie liczy!
Obiekt taki wybudowano stosunkowo niedawno, bo w 2015 roku. Nosi wezwanie św.
Gwalberta - patrona leśników. Stylowo nawet nie jest specjalnie brzydka,
ale... po kiego grzyba tu ona? Czy naprawdę mało jest w kraju katedr, bazylik
i kościołów, że trzeba stawiać je wszędzie, gdzie tylko możliwe? Czy naprawdę
trzeba zachowywać się jak pies znaczący swój teren? A gdyby tak - jak ktoś
zauważył w internecie - swoje miejsce kultu chcieliby na Sowie umieścić także
ewangelicy, prawosławni, żydzi i muzułmanie? No bo czemu nie? Jacyś chętni na
pewno by się znaleźli...
Ciekawe czy na odprawianie mszy ksiądz dobrodziej dociera o własnych nogach
czy jest wwożony?
Wbijamy do jednej z wiat, gdzie akurat zwolniło się trochę miejsca. Wyciągam
kiełbaski oraz termos, prezent od Dzieciątka. Herbata jest ciepła, więc test
zdał 😏.
Gawędzimy sobie z innymi turystami (przynieśli drzewo do lasu i rozpalili
kominek), piekę kiełbaskę a Bastek rogalika. Wokół wiaty kręci się dużo innych
ludzi, którzy przypatrują nam się ze wzrokiem, w którym miesza się chęć i
strach. Bo na pewno z przyjemnością usiedliby osłonięci od wiatru, ale
przecież ten wirus, ta bliskość obcych... Nawet jeśli korona w końcu nas
opuści, to u wielu osób niepokój związany z kontaktem z drugim człowiekiem
zostanie długo, może do końca życia... Wystarczył rok, aby wykończyć więzy
społeczne.
Siedzimy pod dachem około pół godziny, zaczyna mi się robić chłodnawo, więc
dopinguję współwędrowca do ruszenia tyłka. Na odchodnym ostatnie zdjęcie
wieży.
W tym momencie zdaję sobie sprawę, że Wielka Sowa to mój pierwszy "tysięcznik"
od lipca. Bo później włóczyłem się głównie po niższych górkach, a tym razem
osiągam aż 1015 metrów 😏. No i dodatkowo jest to pierwsza wizyta w Górach
Sowich po dwunastu latach - zaiste, rok 2020 to czas powrotów!
Przez szczyt przebiega granica pomiędzy powiatem wałbrzyskim i kłodzkim, więc
także pomiędzy Dolnym Śląskiem i ziemią kłodzką.
Czerwonym szlakiem (GSS) wkraczamy do tej
drugiej krainy.
Ścieżka jest bardzo śliska, właściwie to lodowy tor. Dziwne, że rząd go
jeszcze nie zamknął. Okazałem się przewidujący i zabrałem z domu raczki
(właściwie: nakładki antypoślizgowe), założyłem i szło mi się całkiem nieźle.
Bastek raczków zapomniał, lecz on tego dnia był w ogóle jakiś zakręcony,
bowiem nie wziął z domu także czołówki, paska do spodni i piwa na drogę, więc
ciągle mi marudził 😛. Mimo, że nie "uzbroił" obuwia, to sunie do przodu
szybciej niż ja. Albo taki sprawny albo głupi 😏.
Większość osób próbuje mijać lodowisko bokiem, lecz i tam jest ślisko. Ludzie
prą wolno i mozolnie w obie strony, mam pełny przegląd mody górskiej: od
adidasów przez trampki, szmaciaki, coś z cekinami, po obcasy i gumofilce. U
jednej z par widziałem raczki, na moje patrzono trochę jak sprzęt z innej
planety.
Nagle znajduję... puchowego konika! Jakieś dziecko zgubiło, ale w którym
kierunku szło? Wybieram opcję w dół, bo trochę niżej zasuwała młoda mama z
dwójką potomstwa. Konik okazał się ich zgubą, szczęśliwie wrócił do
właściciela 😊.
Docieramy do schroniska "Sowa" (Eulenbaude), działającego od 1897
roku. Prosta bryła z elementami charakterystycznymi dla sudeckiej architektury
drewnianej.
W okienku kupuję grzańca, średnio smacznego. Ładujemy się pod wiatę, skąd
wychodzi jeden facet i pyta się właściciela (właśnie dojechał terenówką), czy
zwiezie na dół jego córkę, która uszkodziła sobie nogę. Przy tej ślizgawicy
urazów wśród turystów zapewne było więcej.
Pod wiatą siedzi także kot ze strasznie brzydką miną. Zupełnie jakby go
wykrzywiało na nasz widok!
Sierściuch ten to oszust i pijak! Najpierw udaje, że ma chorą łapkę, Bastek
nawet go przenosił, żeby się biedulek nie trudził. Po czym nagle bestia
przebiegła kilka metrów, sprężystym susem wskoczyła na ławkę i... wsadziła
pysk do mojego kubka z winem! Szybko go odciągnąłem, ale dziad nadal kręcił
się wokół grzańca.
Na dalszym odcinku szlaku lodowe tańce trwają nadal.
Obelisk ku czci Carla Wiesena, zasłużonego przewodniczącego
Eulengebirgsverein (Towarzystwa Sowiogórskiego). Fabrykat z Walimia
miał sporo pieniędzy, które inwestował m.in. w rozwój turystyki Gór Sowich.
Był jednym z inicjatorów budowy pierwszej drewnianej wieży na Wielkiej Sowie,
a także Eulenbaude.
Wkrótce pojawia się kolejne schronisko - "Orzeł" (Bismarckbaude). To
już inne czasy, więc i inna sylwetka z lat 30. ubiegłego wieku.
Tu kończy się zima, a zaczyna stonka. Dosłownie, bowiem pod schronisko można
podjechać każdym samochodem. W jednym z blogów nawet zachęcano, aby tak
zrobić, bo po co się męczyć w górach, skoro można skorzystać z wozu.
W przeciwieństwie do "Sowy" tu można wejść do środka, lecz teraz już nas to nie
interesuje. Różnic pomiędzy dwoma obiektami jest więcej - słońce ponownie
skryły chmury, ale za to stąd są widoki.
Po drugiej stronie góra Sokół (Neumanns Koppe) i kompleks wyciągów.
Właściciele byli przewidujący i nie zaczęli naśnieżać.
Horyzont zrobił się przyjemnie kolorowy.
Na samym końcu Śnieżnik z białą czapą targaną wiatrem.
Podążamy za tłumem w dół (choć w górę też jeszcze ktoś idzie). Tylko kurtkami
się nie wpasowaliśmy do reszty.
Schodzimy do przełęczy Sokolej (Falkenberger Pass). Gęsta od zabudowy,
a za Niemców było jeszcze gęściej, stała nawet skocznia narciarska. Teraz
wszystko zamknięte, przykryte strachem i hipokryzją.
Przełęcz pełni rozmaitą rolę. Przede wszystkim parkingu dla tych, którzy chcą
najkrócej dostać się na Wielką Sowę. Mniejsza rola to węzeł szlaków, co w
prosty i nieskomplikowany sposób pokazano na tabliczce.
Oczywiście nie mogło zabraknąć funkcji reklamowej, obwieszono wszystko, co
tylko się dało. Efekt bywa zaskakujący - na przykład sądziłem, że jest sporo
obiektów wykorzystujących nostalgię za PRL-em, a okazało się, że oberża tylko
jedna i to w Sokolcu.
Początkowo zakładałem, że z tego miejsca przejdziemy się w stronę Walimia
szlakami, lecz zaczyna robić się szarówka, więc postanowiliśmy, że odcinek ten
pokonamy drogą. Z ziemi kłodzkiej wracamy na Dolny Śląsk - o granicy świadczą
dawne niemieckie nazwy wiosek: po jednej stronie Schlesisch Falkenberg, po
drugiej Glätzisch Falkenberg.
A z boku dziesiątki ludzi korzystają z nędznych resztek śniegu, żeby
pozjeżdżać z dzieciakami na sankach. Jacyś nienormalni, powinni siedzieć w
czterech ścianach domu i być szczęśliwi.
Droga prowadzi przez wioskę Rzeczka (Dorfbach). Często się zastanawiam,
kto tak inteligentnie wybierał polskie nazwy? Tzn. oczywiście wiem, że działał
organ zwany Komisją Ustalania Nazw Miejscowości, ale efekty bywały przedziwne.
Tak na marginesie - pierwsza powojenna nazwa Walimia brzmiała "Łokietek".
Rzeczka to osada z rozrzuconą zabudową, od dawna służąca turystom do
wypoczynku. Podobno na jednym z tutejszych stoków działał pierwszy w
Polsce system sztucznego naśnieżania. Wiele z leciwych obiektów
noclegowych istnieje nadal, ale często są już opuszczone lub na takie
wyglądają, ewentualnie przekształciły się w prywatne domy.
Dom Wypoczynkowy "Warszawianka" (oryginalnie schronisko "Falkenbaude").
Nazwa nie zachęca, ale widać, że budynek stylowy.
Najstarszy dom w gminie - dawny zajazd "Pod Kukułką" z 1775 roku. Na
sprzedaż.
O zbawienie rzeczkowian dba kościół - kiedyś ewangelicki, dziś katolicki
pod wezwaniem Maksymiliana Kolbe, należący do parafii w Walimiu.
A to dawna szkoła ewangelicka; jakimś cudem uchował się napis nad
drzwiami.
Po chichu liczyłem, że asfaltowy odcinek uda się pokonać stopem.
Najpierw nic nie jechało w naszą stronę, potem odkręcił się samochodowy
kurek, ale nikt nie raczył się zatrzymać. Covid czy po prostu taki
"urlopowy" typ kierowców, co to nie chcą sobie pobrudzić siedzenia obcymi?
W sumie wyszło to na plus, gdyż spacer był dość przyjemny. Na końcu
Rzeczki z głównej drogi schodzimy na równoległą prowadzącą wzdłuż rzeczki
Walimki, gdzie za zakrętem wita nas stercząca w górę biało-czarna rakieta.
Stoimy przed wejściem do sztolni należących do kompleksu Riese.
Rakieta to V2 - co prawda nie ma żadnych dowodów, że takowe tu wytwarzano,
ale reklama rządzi się swoimi prawami. W ogóle do tej pory nie ma pewności
w jakim celu Riese powstawało, najbardziej prawdopodobna wydaje się teza,
iż miały to być wielkie schrony, do których można byłoby przenieść strategiczną produkcję. Inna teoria głosi, że to przyszłe
centrum "dowodzenia światem" - podziemna kwatera Hitlera, Himmlera i
naczelnych dowództw różnych rodzajów wojsk. Mimo włożenia w projekt
gigantycznych funduszy (w 1944 roku przeznaczono tyle surowców, ile na
budowę schronów dla ludności cywilnej w całej Rzeszy) oraz użycia co
najmniej kilkunastu tysięcy więźniów i jeńców nie było szans na jego
ukończenie przed wkroczeniem Armii Czerwonej.
Sztolnie zamknęła pandemia, więc na szybko oglądamy zewnętrzną ekspozycję.
Most "20-80", zwany też "mostem Baileya". Przenośna stalowa
konstrukcja zaprojektowana przez Donalda Baileya dla alianckich jednostek
inżynieryjnych w czasie II wojny światowej. Używany masowo przez żołnierzy
amerykańskich i brytyjskich, sprawny oddział potrafił taki rozłożyć w
ciągu pół godziny. Ten egzemplarz początkowo był używany w Afryce
północnej, potem po lądowaniu w Normandii we Francji, a następnie w
Holandii. Przekazany Polsce w ramach powojennej pomocy i przez długi czas
użytkowany przez saperów z Leszna, a w 1996 zainstalowany tutaj.
Tablica poświęcona więźniom przymusowym stanęła przed sztolniami już w
PRL-u, niedawno dodano krzyż łaciński i prawosławny. Pewnie zupełnie
przypadkowo zapomniano o symbolu religijnym najliczniejszej grupy ofiar.
Gdzieś w pobliżu podobno istnieje lapidarium Pomników Poległych z okolicy,
lecz go nie znaleźliśmy.
Mimo nazwy "Rzeczka" sztolnie leżą już na terenie Walimia i do centrum
stąd niedaleko. Na końcowym odcinku marszu znowu spotykamy ciekawy obiekt
- stojącą na skarpie nad drogą zamurowaną, zaniedbaną kaplicę. Wybudowana
w 1813 roku dla rodziny Klingberg. Górą wsunąłem aparat i sfotografowałem
zniszczone wnętrze: w dolnej części zieje otwór do podziemi, gdzie najpewniej
złożono trumny, do krypty można również... wpaść, jeśli nie będzie się
uważać obchodząc budynek, gdyż przy jednym rogu utworzyła się wcale
niemała dziura.
Zajazd "Hubert" - w nim stołowałem się w 2008 roku i było to wówczas
jedyne sympatyczne miejsce w całym Walimiu.
Ruiny fabryki to znak, że wróciliśmy do samochodu.
Ostatnia górska wycieczka w 2020 roku zakończona! Było trochę zimy, sporo
zabytków, całkiem dużo słońca. Nawet trochę mrozu. Na pewno całość należy
zapisać na plus. I jeszcze udało mi się zdążyć na kilka ostatnich skoków w
Turnieju Czterech Skoczni 😏.
Bardzo ciekawa opowieść. Znów mam wrażenie - być może zupełnie mylne, jakby Dolny Śląsk tak... hmmm... różnie wyszedł na przyłączeniu do Polski.
OdpowiedzUsuńKonstruktor wzmiankowanego mostu miał na imię Donald, a nie Daniel.
Dzięki za uwagę, Donald się ostatnio nienajlepiej kojarzy ;)
UsuńNie tylko Dolny Śląsk, ale i większość ziem poniemieckich po przyłączeniu do Polski straciła gospodarczo, ludnościowo i ogólnokulturalnie - bo przeciętny budynek sprzed 1945 jest w najlepszym razie zaniedbany, a w najgorszym nie istnieje. Są oczywiście wyjątki, ale potwierdzają regułę. Wystarczy choćby porównać dolnośląskie miasteczka z tymi z dawnego NRD albo czeskimi...
Wystarczy pojechać do Bytomia. Ech, dać małpie brzytwę... Z innej beczki, uczciwy polityk to dla mnie oksymoron. Takie coś nie istnieje w rzeczywistości - przynajmniej polskiej.
UsuńBytom to dodatkowo ma jeszcze szkody górnicze...
UsuńMógłbym wymienić kilku uczciwych polityków w Polsce, ale chyba wszyscy już nie żyją. Natomiast dodałbym kilku żyjących, których może nie określiłbym jako "uczciwych", ale na pewno "przyzwoitych" ;) Takie perełki wśród wieprzy :D
Fajny wpis! Tyle razy byłam na Wlk Sowie.... A tych pobocznych ciekawostek nie miałam okazji odkryć. Dzięki
OdpowiedzUsuńKot od grzańca wymiata :D W pełni go rozumiem, trzeba się rozgrzewać, gdy tak zimno ;)
OdpowiedzUsuńAle mógłby nie pić mojego :P
UsuńSwojego grzańca sobie nie zamówi, to musi się ratować cudzymi. ;-)
UsuńTo nie jest wytłumacznie, zwłaszcza, że udawał kalekę :P
UsuńNa razie tylko raz wypuściłem się w Góry Sowie, ale jakiś wypad w okolicy chyba muszę jeszcze zaplanować:) Śniegu tyle co kot napłakał.
OdpowiedzUsuńTeraz chyba jest już więcej, powoli powolutku przybywa :)
UsuńFajnie zakończyłeś sezon, tym bardziej, że pogoda dopisała. Wielka Sowa to już miejsce niemiłosiernie oblegane nawet w środku tygodnia. Jarmarczna atmosfera na górze też mało mnie bawi, ale na widoki z wieży przy dobrej pogodzie, narzekać nie można. Szkoda że tym razem było zabite na głucho. To "Sowa" cały czas egzystuje? Rozumiem więc, że Jacki pokonał przeciwności losu, skoro dalej prowadzi działalność. I dobrze. Co zaś się tyczy "Orła", to nie do końca przekonało mnie to schronisko (pewnie przez jego zbyt łatwą dostępność), choć widoki spod niego też bardzo mi się podobały. W "Hubercie" również stołowaliśmy się podczas pobytu. Było smacznie i nawet niedrogo. :)
OdpowiedzUsuńZejścia bez raczków po oblodzonych szlakach, to taki sposób na wzmożone wydzielenie adrenalinki? ;) Ja na miejscu Bastka chyba jednak bym nie ryzykował. :)
A co tam były za przeciwności losu?
OdpowiedzUsuńBastek mógł wziąć jednego mojego raczka albo iść bez. Wybrał bez :D
Ponoć miał zamykać interes w diabły bo popadł w długi, a przychody małe i w ogóle słabo to wszystko wyglądało. Nawet było coś o jakiejś zrzutce na ratunek "Sowy". Ale wygląda na to że się wyprostowało. :)
UsuńAle teraz z powodu covida czy w ogóle? Ten obiekt jest tak usytuowany i ma taki przemiał ludzi, że właściciel spokojnie powinien sobie móc odłożyć pieniążki na czarną godzinę. A z jedynego noclegu sprzed lat mam średnie wspomnienia, więc pewnie bym się nie dorzucił na ratunek :P
UsuńByliśmy na Wielkiej Sowie w któryś weekend majowy przed kilku laty i ludzi było zdecydowanie mniej niż na Twoich zdjęciach. Fajne zimowe widoki, my zazwyczaj po górach chodzimy w cieplejszych porach roku. Natomiast kot pijak i oszust - jednorazowy. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńWidzę, że kot robi za główną gwiazdę ;)
UsuńCiepłe pory roku mają swoje duże zalety, ale jednak nic nie przebije zimowego klimatu ze śniegiem i słońcem :)