poniedziałek, 23 listopada 2020

Chorwacki i węgierski interior - Baja, Hollókő i inne miejsca.

Po dwóch nocach spędzonych w Chorwacji pora wracać na Węgry. Oznacza to wiele kilometrów do przejechania. Co prawda dzień jest długi, ale i tak zacznie go brakować.

Pierwsze kilometry biegną w pobliżu Parku Przyrody Kopački rit, więc co jakiś czas przejeżdżamy przez jakieś kanaliki.


Ta okolica jest niemal kompletnie wyludniona. Mijamy wioskę Podunavlje (Подунавље, Dunai-puszta). Wioskę w cudzysłowie, gdyż pozostało po niej jedynie kilka pustych domów. Myślałem, że to efekt wojny, ale już przed nią mieszkały tu jedynie dwie osoby - jeden Chorwat i jeden Serb, jak donoszą statystyki. Dziś podobno nadal posiada jednego mieszkańca. Chyba nocuje w lesie...

Długa prosta z ciągnikiem na horyzoncie. 

Mirkovac (Мирковац, Keselyűs) wygląda znacznie okazalej, posiada 100 mieszkańców oraz spore, opuszczone budynki gospodarcze. Przypomina polskie miejscowości przy dawnych PGR-ach.


Tu również spotkamy opuszczone domostwa. Kusiło, aby przyjrzeć im się z bliska, lecz nie ma pewności czy teren ten nie był kiedyś zaminowany i czy wszystko usunięto.


Przemykamy przez Suzę (Csúza). To z kolei wioska madziarska. Kiedyś jechałem tędy w drugą stronę, do Batiny.


Robimy ostatnie chorwackie zakupy i pędem w kierunku granicy. W pewnym momencie zauważam coś interesującego między drzewami niedużego lasku i gwałtownie hamuję, zjeżdżając na pobliski przystanek autobusowy. Trzeba sprawdzić co tam jest!
Początkowo sądziłem, że na polanie stoi jakieś mauzoleum, ale okazało się ono serbską cerkwią prawosławną pod wezwaniem świętego Jerzego. Jej budowę zainicjował w 1929 roku sam król Aleksander. Ale dlaczego akurat w Kneževie?
 

Świątynia prezentuje styl neobizantyjski i jest nieco zaniedbana z zewnątrz.

Stąd do granicy mamy już rzut beretem. Przejście na drodze D7 (Duboševica - Udvar) to z jednej strony największa tego typu placówka w okolicy, a z drugiej i tak na tyle boczna, iż ruch tu znikomy. Przed nami jedynie ze trzy samochody, w tym jeden kamper. Po kilku minutach jesteśmy na węgierskiej stronie.

Mijamy wioskę Udvar przyklejoną do granicy (biegnie ona dosłownie zaraz za domami po wschodniej stronie drogi), ale potem jeszcze przez jakiś czas mamy widok na Chorwację. Na odcinku półtora kilometra wyznaczono ją wzdłuż drogi, więc obecnie ciągnie się tam płot antyimigrancki, a nawet wieże obserwacyjne jak za komuny (choć nie wiem, czy nadal używane). Początkowo taki płot wybudowano tylko na granicy z Serbią, ale jak migranci zaczęli kombinować i próbować przedzierać się przez Chorwację, to Węgrzy odgrodzili się i od tej strony. Smutno to wygląda, lecz całkowicie rozumiem intencję jego powstania.

Na zegarku już prawie trzynasta, a do przejechania pozostało jeszcze ponad 300 kilometrów. Korzystając z autostrad pokonalibyśmy ten odcinek w miarę szybko, ale nam to nie grozi: po pierwsze postanowiłem w czasie tegorocznych wakacji nie używać płatnych odcinków dróg, a po drugie chcemy jeszcze zobaczyć kilka miejsc, a nie sunąć dziko przed siebie.

Początkowo jedziemy drogą nr 56 - podobnie jak przejście jest ona niby ważna, a jednak ruch nieduży. Obwodnicą omijamy Mohacz, kiedyś już w przeszłości dwukrotnie go nawiedzaliśmy. Trasa prowadzi wzdłuż lewego brzegu Dunaju, który dawniej był licznie zamieszkiwany przez Niemców (Szwabów Naddunajskich), podobnie jak cała Baranja. Część z nich została do dzisiaj, co widoczne jest choćby w miejscowości Dunaszekcső (Seetsche).



Pod kościołem znajdują się cztery pomniki, z których najładniejszy jest pierwszowojenny.

Wąskie ulice między domami.
 

Na horyzoncie majaczy coś jakby góry. To niewielkie Wzgórza Zadunajskie (Wysoczyny Zadunajskie, Dunántúli-dombság), składające się z kilku różnych pasm, a ich wysokość może sięgać do prawie 700 metrów n.p.m.. To jeden z najcieplejszych regionów Węgier, więc intensywnie wykorzystywane są do ogrodnictwa oraz oczywiście winiarstwa.



Bátaszék (niem. Badeseck), kilkutysięczne miasto leżące tuż za granicą Baranji, w komitacie Tolna. Rzuciły mi się w oczy ruiny zabudowań obok neogotyckiego kościoła.

Wyeksponowano podmurówki średniowiecznego klasztoru cystersów. Nie można jednak do nich podejść, drogę zagradza krata z łańcuchem. Pozostaje mi spojrzeć przez płot, również na dwa Pomniki Poległych.

Towarzyszy mi czujny wzrok dwóch żulików degustujących w cieniu procentowe płyny. Nie przeszkadzam im i wracam do auta, fotografując jeszcze szyld pobliskiej garncarnio-winiarni o wymownej nazwie "HUY".


Prowadzi ją István Huy, co wyjaśnia reklamę. Przypomina mi to trochę historię pewnego kandydata na posła o nazwisku Fiutek. Postanowił on wykorzystać jego niebanalne brzmienie i na plakatach wyborczych pojawiło się hasło "Łukasz Fiutek. Kandydat z jajami" 😛. Genialnie w swojej prostocie, zapadające w pamięć. Niestety, po kilku dniach chyba ktoś zwrócił autorowi uwagę, że tak nie wypada, więc zmienił je na coś zupełnie nijakiego i do parlamentu się nie dostał.

W Bátaszék odbijamy na wschód i zmieniamy brzeg Dunaju na prawy; to również ostatnie spojrzenie na tę rzekę podczas wyjazdu.


Na drugim brzegu leży Baja (Frankenstadt), spore miasto jak na miejscowe warunki (ponad 30 tysięcy mieszkańców). To stolica węgierskiej części regionu Baczka, którego większość znajduje się w Serbii (z Nowym Sadem i Suboticą). Z racji swego położenia Baja słynie podobno z festiwalu zupy rybnej, ale tego ani nie potwierdzę, ani nie zaprzeczę. Mogę natomiast zauważyć, że sporo tu zieleni i kwiatów, co obecnie wcale nie jest takie oczywiste.


Rynek umiejscowiono na skarpie, z jednej strony zamiast zabudowy mamy rzekę. Główny plac służy jako wielki parking, a zdominował go potężny gmach ratusza.



Spacerujemy trochę ulicami, przy okazji wymieniając walutę i kupując lody. Zaglądamy także do dwóch kościołów z barokowymi wnętrzami.

Po przerwie koniecznej dla rozprostowania nóg i zresetowania mózgu znowu trzeba zasiąść za kierownicą. Czas biegnie nieubłaganie do przodu, więc postanawiam sobie, iż będę robił postoje tylko tam, gdzie zobaczę coś naprawdę ciekawego. Wytrzymuję do najbliższej wioski... Moją uwagę zwróciła rzeźba żołnierza z rodziną.


Na którymś odcinku spotykamy samochód... imprezowy. Ciężarówka marki Robur posiada na pace zadaszony bar! Świetny pomysł! Wlokę się za nią dłuższy kawałek, bo żal mi wyprzedzać tak zacny widok 😏.

Następne wioski z podwójnym nazewnictwem.
 
 
W tej pierwszej miejscowości zobaczymy dziesiątki sklepików winnych (zdjęcie lekko poruszone, bo, podobnie jak wiele z prezentowanych, zostało zrobione w ruchu).


O Orbánie można napisać dużo złego, ale trzeba przyznać, że powstała i powstająca infrastruktura rowerowa może budzić szacunek. Praktycznie wzdłuż każdej bardziej ruchliwej drogi biegnie wygodna ścieżka dla rowerzystów. Jednocześnie postawiono sporo zakazów dla ciężkiego sprzętu i traktorów, dzięki czemu obrazki znane z Polski, czyli długie sznury aut wlokących się kilometrami za rolnikiem, praktycznie nie występują.


Na rogatkach Kecskemét na środku ronda umieszczono wzbijającego się w niebo Miga-21. To nawiązanie do działającej w stolicy komitatu bazy lotniczej.


Coraz częściej spoglądam na zegarek: już 16.30... Do wieczora niby daleko, ale chciałbym na noclegu zameldować się o jakiejś ludzkiej porze. Trochę zmieniam plan jazdy (początkowo sądziłem, że uda mi się jeszcze zahaczyć o Szolnok), a w którymś momencie ze zdziwieniem spoglądam na rozpoczynającą się przede mną ekspresówkę, której... miało tu nie być! Tymczasem to nowo otwarty i jeszcze bezpłatny odcinek M44.


Po chwili znowu zaczynają się zwykłe drogi, z mniej lub bardziej zniszczonym asfaltem. Od lat powtarzam, że stan dróg u Madziarów jest przeważnie kiepski.


Chyba najczęściej występujący na Węgrzech znak - czarne cycki. Tyle, że zazwyczaj stawiają go co kilometr, oznaczenie pięciu kilometrów to wyjątek.
 

 Szynobus czający się za drzewami.


Różne dziwne konstrukcje rozpraszające kierowców.


To zdjęcie stanowi jedno z potwierdzeń hasła, iż "Polak Węgier dwa bratanki". Podobnie jak nad Wisłą także nad Dunajem obowiązuje zasada, że im więcej haseł reklamowych na metr kwadratowy tym lepiej 😏.


Na nocleg docieramy przed zmrokiem i kolejne dwa dni spędzamy w Tiszafüred, o czym napiszę w ostatnim poście dotyczącym wakacji. Następnie przychodzi pora na powrót do domu, który w tym roku wypadł nietypowo, bo w poniedziałek.

Trasa na Śląsk wiodła przez ładne okolice północnych Węgier z widokami na Mátrę - najwyższe pasmo kraju wraz z najwyższym szczytem Kékes.
 



Zza wzgórza wystają kominy elektrowni Mátra, największej klasycznej na Węgrzech (więcej energii produkuje tylko elektrownia jądrowa w Paks).


Jednym z nieplanowanych odkryć wyjazdu jest Gyöngyöspata. Miasteczko posiada kilka cennych zabytków, w tym kamienny most z figurą Nepomucena.


Jeszcze cenniejszy obiekt stoi na wzgórzu - katolicki kościół parafialny. Jego początki sięgają XII wieku, w kolejnym stuleciu dołożono wieżę, a ostateczny wygląd zewnętrzny uzyskał w 16. stuleciu. Możemy w nim wyróżnić elementy romańskie, gotyckie i trochę barokowych dodatków. Jednym słowem: perełka. Szkoda, że zamknięta.


Spojrzenie na górskie okolice...


Wymyśliłem, że końcowym akcentem może być jakaś bardziej znana atrakcja - w tym przypadku wioska Hollókő, wpisana na listę dziedzictwa UNESCO. Po takiej informacji można się spodziewać czegoś wyjątkowego, choć rzeczywistość często weryfikuje oczekiwania.


Jedyną możliwością legalnego pozostawienia samochodu jest płatny parking w nowej części wioski. Czas parkowania jest ograniczony, więc bez zbędnych ceregieli ruszamy na szlak. Tak, szlak, gdyż Hollókő leży w dolinie otoczonej górami pasma Czehrat (Cserhát-hegység). Rozpoznanie miejscowości zaczynamy od krótkiej przechadzki górskim szlakiem, są standardowe znaki i tablice, zatem mógłbym ten kilometrowy spacer zaliczyć do statystyki górskich wycieczek 2020 roku 😊.

Z polany nad rozwidleniem jest świetny widok na położony trochę niżej zamek. Powstał on w XIII wieku po najeździe tatarskim. Od niego wzięła nazwę wieś, zapewne pełniąca pierwotnie funkcje służebne. W czasie inwazji tureckiej zamek zajęto bez walki i pozostawał w rękach Osmanów do 1683 roku, kiedy to polsko-litewskie wojska wracające spod Wiednia "przy okazji" go wyzwoliły.
 
 
Twierdza była wówczas w kiepskim stanie i w 1711 zdecydowano o rozbiórce, ale na szczęście nie przeprowadzono jej do końca. Kilkaset lat później podjęto dokładnie odwrotną decyzję i w okresie gulaszowego komunizmu częściowo go zrekonstruowano (ostatnie takie prace zakończono dopiero kilka lat temu). Z bliska sprawia wrażenie potężnej fortecy, choć w rzeczywistości zawsze był to mało istotny posterunek.

Zamek można zwiedzać, ale zapłaciłem jedynie za godzinę parkowania (parkometr "widzi" tylko pełne godziny, nie można wybrać opcji np. półtorej), więc schodzimy do wioski, sycąc jeszcze widoki górskimi panoramami.



Hollókő wpisano na listę UNESCO jako "przykład niezmienionego wiejskiego trybu życia sprzed XX wieku". Fakt, osada powstała przed kilkoma wiekami, lecz obecny jej wygląd to zasługa pożaru, który wybuchł w 1909 roku. Drewniana i dość prymitywna zabudowa (brak kominów i fundamentów) spłonęła, nowe domy postawiono z trwałych materiałów w jednolitym stylu. Te budynki mają "ledwo" 111 lat.




Przyznaję: jest tu ładnie, fotogenicznie, trochę sielsko. Trochę, bo to jednak miejsce skomercjalizowane - wioska to nie skansen, a normalnie zamieszkała osada, więc właściciele domów starają się zarobić na turystach, za co trudno ich winić. W starej części nie ma ani jednego współczesnego klocka, to niewątpliwie rzadkość. Ale bądźmy szczerzy: takich miejsc jest w Europie sporo. Lista UNESCO ma z założenia promować przypadki absolutnie wyjątkowe, natomiast Hollókő - moim zdaniem - takiego absolutu nie prezentuje.

Przyznaję zatem, że nie wiem czym kierowano się w 1987 roku wpisując Hollókő na listę dziedzictwa. Jako pierwszy - obok Budapesztu - punkt na Węgrzech i ponoć pierwszą wieś na świecie! No cóż, słynna lista jest tak samo subiektywna jak każda inna lista czegoś "naj", mimo, że teoretycznie zajmują się nią eksperci. Tutaj nauka miesza się z polityką i innymi dziedzinami i nie pierwszy raz czuję lekki zawód, gdy odwiedzam jej kolejne podpunkty.

Lekki zawód, gdyż wspominałem, iż wioska jest naprawdę miła dla oka, zwłaszcza jeśli przybędziemy tu poza weekendem (albo w trakcie pandemii 😏).


Ochroną objęto 56 obiektów. Domy (część nadal użytkowana, inne przekształcone w lokale i punkty handlowe/gastronomiczne), budynki gospodarcze oraz skromny kościół. Wybudowany w 1889 roku, ale podobnie jak cała reszta spłonął dwadzieścia lat później i postawiono go na nowo.



Na tym domu obok flagi węgierskiej wisi bandera Szeklerów. Mieszkają oni w Siedmiogrodzie, ale ich symbole można często spotkać na Węgrzech właściwych. To symbol pamięci o rodakach za granicą, natomiast przy tej okazji warto wspomnieć, że w Hollókő do dzisiaj bytują ostatni przedstawiciele Połowców. Ten ałtajski lud przybył nad Dunaj w 13. stuleciu, uciekając przed Mongołami, a Węgrzy pozwolili im się osiedlić między sobą. Połowcy zasymilowali się z Madziarami, lecz tutaj zachowały się jeszcze elementy ich kultury, gwary i tym podobnych. Możliwe, że to był jeden z powodów docenienia wioski przez komitet UNESCO.


Kolory niektórych drzew zrobiły się jesienne, a to znak, że wszystko, co dobre kiedyś się kończy i musimy się zbierać.


Jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, zakupy w markecie i most na Słowację. 
 
Postscriptum do wakacyjnego wyjazdu dopisała polityka. W niecały tydzień po opuszczeniu przez nas Węgier Orbán ogłosił, że od 1 września ponownie zamyka granice. Każdy autokrata potrzebuje wrogów i kozłów ofiarnych, Victor tym razem mianował nimi cudzoziemców oraz własnych obywateli przebywających poza krajem ("mniej Adriatyku, więcej Balatonu" - apelował). W lipcu i sierpniu turyści byli w porządku, od września stali się źli, bo przynosili zarazę i śmierć. Takie słowa oczywiście nie padły wprost, ale łatwo można było zrozumieć o co chodzi. A co na to wirus? Pod koniec sierpnia rzeczywiście zaczęła się zwiększać liczba wykrytych przypadków, ale po zamknięciu granic, gdy pozbyto się wreszcie wrażych obcych, a kosmopolitycznych obywateli zamknięto na kwarantannach, krzywa zakażeń wyskoczyła w górę jak armata, bijąc kolejne rekordy! Najwyraźniej corona nie zrozumiała intencji węgierskiego premiera i zamiast posłusznie się uspokoić, to sobie pofolgowała jak cholera.


Węgierskie granice są zamknięte do dzisiaj, liczba zakażeń nadal bardzo wysoka, ale winnych znaleziono. Nie wiadomo, czy się śmiać czy płakać... Pozostaje się cieszyć, że dany mu wakacyjny czas człowiek dobrze wykorzystał.

11 komentarzy:

  1. Ale ten węgierski to jakiś niechrześcijański język - z niczym się te teksty nie kojarzą. ;-) Za to widoczki ładne. No i Baja schludna. Ach, węgierska zupa rybna! w naszej rodzinie do dziś z rozczuleniem wspominamy konserwy z takąż właśnie zawartością, konsumowane z niezrównanym smakiem lat temu dobrze ponad czterdzieści i nigdy już potem niespotkane [wciąż mam przed oczami wygląd puszki tych delicji! :-( ].

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ugrofińskie języki tak mają ;) Choć węgierski posiada pewną ilość zapożyczeń z języków słowiańskich, przejęli je po podbiciu tych ziem.

      A te konserwy to były z Węgier??

      Usuń
    2. Tak! Pyszności! Gęsta, papryczna, palce lizać!

      Usuń
    3. Gdyby jeszcze nie ta ryba w środku :P

      Usuń
  2. Po zdjęciach to Hollókő wygląda bardzo klimatycznie, aż nie chce się wierzyć, że takie "nowe" :) Z takich UNESCO-wych wiosek to widziałam dotąd tylko Vlkolínec na Słowacji - też niby ładny i klimatyczny, a jednak wystarczy szybko obejść i można jechać dalej... Więc to UNESCO to czasem chyba tylko środek na zbieranie pieniędzy ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Vlkolínec to dokładnie ten sam przykład - ładne, ale żeby jakoś super wyjątkowe? Możliwe, że w skali danego kraju owszem, ale całego kontynentu lub świata?

      Usuń
    2. Przy czym Vlkolínec ma nawet starszą zabudowę, bo przeważnie z XIX wieku.

      Usuń
  3. Ciekawie zakończyłeś swoje wakacyjne wojaże. Bardzo mi się spodobała ta cerkiew przed granicą. Zamek też bardzo malowniczo położony. No i jeszcze ta wioska z listy UNESCO. Szału może nie ma, ale jak zauważyłeś, miła dla oka. Z powodu tego zamknięcia granicy węgierskiej zrezygnowaliśmy z urlopu w Puli, nie do końca było wiadomo, czy w ślad za Węgrami nie pójdą inne kraje.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zakończyłem trochę niechronologicznie, bo jeszcze będzie wpis o "wodach" ;)

      Te zamykanie granicy potrafiło nieźle namieszać. Pierwszy raz w życiu wziąłem na wyjazd laptopa, aby co jakiś czas sprawdzać sytuację. Na szczęście tranzytu nikt nie zakazał do tej pory (z wyjątkiem Słowacji na czas testowania populacji), więc do miejsca docelowy szło dojechać. Ale niepewność była cały czas. Oby ten zły czas dla turystyki w przyszłym roku w końcu się skończył, choć nie jestem ku temu takim optymistą jak jeszcze przed kilkoma miesiącami...

      Pozdrawiam również.

      Usuń
  4. Tłumaczenia języka chorwackiego i węgierskiego mogą wydawać się bardzo podobne, jednak mocno się różnią. To tak jakby porownywać język polski i czeski. Niby bratnie sobie języki, jednak mają sporo różnic. Nie mniej jednak język chorwacki oraz węgierski są bardzo dźwięczne i warto poduczyć się ich zanim wybierzemy się na wycieczkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chorwacki i węgierski bratnimi językami?? Oj, spamerstwo z automatu bywa takie zabawne :D

      Usuń