poniedziałek, 26 października 2020

Węgierski i chorwacki interior - Nagycenk, Ják, Somogyvámos i inne miejsca.

Węgry traktuję w wakacje jako kraj tranzytowy. Owszem, zazwyczaj tam nocuję, moczę się na basenach termalnych i w Balatonie, ale zawsze główny cel jest w innym państwie. W tym roku zmuszony byłem nieco pozmieniać plany i wyszło, że Madziary są państwem w którym spędzimy najwięcej czasu. Dzięki temu pojawiła się okazja, aby trochę więcej niż zwykle powłóczyć się mniej uczęszczanymi trasami i zajrzeć w interior.

Zaczynamy od Nagycenk (Zinkendorf), wioski w pobliżu Sopronu. Jako ciekawostkę podam, iż podczas plebiscytu w 1920 roku, mającym zdecydować o przynależności tego rejonu do Austrii lub Węgier, w Nagycenk 99,5% głosów padło za Węgrami. Była to więcej najbardziej pro-węgierska miejscowość obszaru plebiscytowego.
Nie ten fakt nas jednak przyciągnął, a barokowy kompleks pałacowy położony przy głównej drodze.


Wybudowała go w XVIII wieku rodzina Széchenyi, a jego najznamienitszym lokatorem był István Széchenyi. Hrabia ten, urodzony w Wiedniu, to ścisła czołówka najważniejszych Węgrów w historii. Był pisarzem, przedsiębiorcą, z jego inicjatywy założono Węgierską Akademię Nauk oraz przerzucono nad Dunajem pierwszy stały most łączący Budę i Peszt (zwany dziś Mostem Łańcuchowym lub po prostu Mostem Széchenyiego). Był także politykiem, ale w przeciwieństwie do Kossutha liberalnym oraz antynacjonalistycznym, chciał łączyć, a nie dzielić. Takie postawy są zwykle mniej popularne i dziś Kossuth jest numerem jeden, a Széchenyi stoi w jego cieniu.

Z bliska widać, że pałac jest nieco zaniedbany.

Naprzeciwko głównej osi ciągnie się długa na ponad dwa kilometry aleja, na końcu której znajdziemy rodzinne mauzoleum.

Inna atrakcja Nagycenk to kolejka wąskotorowa. Specyficzna, bo powstała w latach 70. ubiegłego wieku w celu zachowania taboru z różnych innych linii kolejowych, więc nie posiada długiej historii. Jeden ze składów czeka za parkingiem na pasażerów.


Jedziemy dalej. Na zdjęciu ładne, zabytkowe domy w Fertőszéplak (Schlippach am See), składające się na Muzeum Wsi.

Po obejrzeniu perełki Eszterhazych w Fertőd kierujemy się na południe drogą bez numeru (a właściwie bez widocznego numeru, ponieważ na mapach oznacza się ją jako 8627). Przyjemna trasa z niewielkim ruchem, blisko austriackiej granicy. Otaczają nas głównie pola oraz nieduże, zalesione wzniesienia.

Mało przy niej również miejscowości - jedna z ledwie kilku nazywa się Horvátzsidány (Hrvatski Židan, niem. Siegersdorf). Podobnie jak w Burgenlandzie, który zaczyna się zaledwie dwa kilometry stąd, mieszkają tu Słowianie, a konkretnie Chorwaci. Ostatni spis wykazał, że deklaruje się nimi ponad połowa z niecałego tysiąca mieszkańców, ale ponieważ można było wskazać więcej narodowości naraz, więc 90% obywateli na wszelki wypadek określiło się także jako Węgrzy 😏.


Większy ośrodek to Kőszeg (chor. Kiseg, niem. Güns), leżący właściwie na granicy i u podnóża Alp. Tu byłoby co zwiedzać, lecz z braku czasu ograniczam się do rozprostowania nóg na rogatkach.


Głównym miastem tej części Węgier jest Szombathely (Sambotel, Steinamanger). Ruch się od razu zwiększa, pojawia się sporo ciężarówek jadących na Bałkany. Na szczęście Szombathely otacza obwodnica, więc co chwilę wjeżdżamy i wyjeżdżamy z granic administracyjnych. Po raz pierwszy na tym urlopie spotykamy wozy na polskich blachach - w tym rejonie biegnie droga nr 86, uznawana za najszybszą (i bezpłatną) trasę do wymarzonej Chorwacji.


 
Położona niedaleko wioska Ják posiada u siebie niezwykłą perełkę architektoniczną: romańską, monumentalną bazylikę z XIII wieku. Wzniesiono ją przy nieistniejącym już klasztorze benedyktynów; świetnie zachowany kościół pod wezwaniem św. Jerzego uznaje się za jedną z najcenniejszych średniowiecznych pamiątek na Węgrzech. Ostrzyłem sobie zęby na jego zwiedzanie, lecz spotkał mnie srogi zawód... świątynia akurat przechodzi kompleksowy remont połączony z pracami archeologicznymi! Remont zaczął się dosłownie tydzień wcześniej i potrwa do zimy przyszłego roku. Nie mogli poczekać do końca sezonu turystycznego albo chociaż wakacji, tak bardzo im się spieszyło??


Może pójdzie jakoś obejść mur i płot i uda się zajrzeć do środka? Nic z tego: wykopy, kudłaci ludzie i rudy strażnik, który patrzy się podejrzliwie...




Widząc mnie nerwowo się kręcącego jakiś facet z pobliskiej knajpy rzuca życzliwe "Szczęść Boże". Po polsku! Grzecznie odpowiadam, ale humoru mi to nie poprawia. Cóż, trudno, zawsze zdarza się coś zamkniętego...

W Harasztifalu mają Pomnik Poległych. W sumie prawie każda mieścina ma swój pomnik, więc staram się uwieczniać tylko te ciekawsze, inaczej musiałbym spędzać u Węgrów większość swojego życia 😏.


Oddalamy się od granicy i kierujemy w głąb kraju. Drogi stają się bardziej główne, ale nie przekłada się to na wzrost ruchu.

Nagle zauważam odbicie na... Kutasa! I to nie byle jakiego, bo Nagykutasa! A ponieważ po węgiersku "nagy" znaczy "duży", więc sami rozumiecie, że to poważna sprawa! Na Węgrzech znajdziemy kilka Kutasów, ale chyba tylko jednego dużego. Co ciekawe, zaraz obok jest Kiskutas, czyli... mały 😛.


W Zalaegerszeg przegapiam skrzyżowanie i nie chce mi się zawracać, więc nadkładam trochę kilometrów. Nie szkodzi - dzięki temu zatrzymuję się w miasteczku Pacsa. Przy ukwieconym skrzyżowaniu stoi kościół oraz trzy pomniki, w tym dwa wojenne. Na jednym prezentuje się wąsaty żołnierz w otoczeniu stylizowanego cmentarza, drugi ozdobiono herbem, a trzeci - skromny i czarny - dotyczy rewolucji z 1848 roku.





Na poboczach wypatruję za słonecznikami, moim symbolem Węgier. Ale w tym roku z nimi coś słabo: albo ich nie ma, albo są już mocno przyschnięte. Dominuje kukurydza i jakieś zielska.



Po dwóch dniach pogodowej ruletki nad Balatonem znów ruszamy w drogę i znów na południe. W Somogyvár chciałem odwiedzić ruiny benedyktyńskiego opactwa, lecz zatrzymuje nas facet z babką i tłumaczą, że zamknięte. Nie umieliśmy się dogadać z jakiego powodu (widziałem za szybą siedzącą przy stolikach grupę emerytów), ale trochę to dziwne, zwłaszcza, że następnego dnia Węgrzy obchodzą Dzień Świętego Stefana.

Próbowałem jeszcze zaatakować ruiny z drugiej strony, lecz zastałem tam zarośniętą i zablokowaną bramę. Druga porażka po Ják. W ramach pocieszenia staję w centrum, gdzie nad okolicą góruje kościół z 1842 roku. Obok niego - co oczywiste - pomnik: szary żołnierz wznosi rękę, choć nie wiem czy to gest triumfu, czy może daje znak towarzyszom do ataku? W pobliskim zagajniku ukryta jest kolorowa droga krzyżowa, a każda stacja ma wypisanego fundatora.




Po sąsiedzku mamy Somogyvámos. Nieduża osada połączona z resztą świata tylko jedną dziurawą drogą. Sporo tu Cyganów i... krisznowców. W latach 90. wybrali sobie to miejsce na siedzibę swojego centrum i wielkiej świątyni. Żadnego jednak nie spotkaliśmy na ulicy...
Jadę za ostatnie zabudowania i parkuję na skraju lasu. Najbliższe domy wyglądały na romską dzielnicę, więc Teresa ma pewne obawy odnośnie samochodu, ale uspokajam, że opony są bezpieczne, bo za daleko, aby po nie pójść 😛.

No dobra, ale po co ja tu właściwie przyjechałem? Otóż, znowu do kościoła 😛. 
W średniowieczu istniała w pobliżu wioska Csopak, która została zniszczona w czasie okupacji tureckiej. Pozostała po niej jedynie ruina gotyckiego kościoła, stercząca samotnie pośród pól. Po zobaczeniu zdjęcia na Wikipedii wiedziałem, że muszę tu zajrzeć!

Do ruin prowadzi ziemna droga wśród kukurydzy i słoneczników. Gęba mi się cieszy, gdy widzę żółte kwiatki 😊.

 
Kościół w tym otoczeniu wygląda niesamowicie! Czasem określa się go jako "kościół z puszty" (Pusztatemplom), ale tej już tu dawno nie ma - wyparło ją rolnictwo.
 
 

 
Zastanawiam się, czy wieża też przetrwała w oryginalnym stanie kilka długich wieków, czy też w jakiś sposób ją dodatkowo konserwowano?



Przy kościele byliśmy sami, ale idąc do niego i z powrotem mijamy innych zainteresowanych zabytkiem. A więc ludzie o nim wiedzą i tu przybywają, mimo, że próżno szukać obiektu w przewodnikach, z kolei oznakowanie prowadzące do niego jest fatalne (właściwie go nie ma).

Opony samochodu ciągle były na swoim miejscu, zatem bez przeszkód można połykać kolejne kilometry. Nie wiem czy w Kadarkút mają kadarkę, ale na pewno posiadają kamiennego lwa - kolejny pomnik powstania z 1848 roku.

Przecinamy lasy. Czasem mignie wśród nich samotne gospodarstwo. 

Barcs leży na granicy. To nie przypadek, tym razem mam zamiar ją przekroczyć. Najpierw jednak chcę wymienić euro na forinty, aby wracając za dwa dni nie musieć szukać kantoru. Po dokonaniu transakcji kręcę się po parku, gdzie słońce odbija się w pomniku trianonskim. Pomnik jest świeżutki - w tym roku mija 100 lat od największej węgierskiej tragedii ostatnich wieków, więc postawiono wiele nowych konstrukcji ją upamiętniających.

W pobliskim budynku swoją siedzibę ma Fidesz, węgierski PiS. Na tablicy widnieje także trójkolorowy symbol z krzyżem: to emblemat KDNP, Chrześcijańsko-Społecznej Partii Ludowej, satelity Fideszu. No cóż, w Polsce komuniści też mieli swoje religijne przystawki...

Chyba mnie pokarało za zrobienie tego zdjęcia, bo wsadzając rękę do kieszeni poczułem dreszcze - okazała się pusta. Kolejna również. A gdzie forinty z wymiany??! Coraz bardziej spanikowany klepię się po wszystkich dziurach ubrania, ale znajduję tylko śmieci... Noż k...a mać, 100 euro przepadło??!! Spocony z nerwów siadam na parkowej ławce i po krótkiej chwili zauważam leżące w trawie zawiniątko. Jest, są! Miałem cholerne szczęście, bo musiały mi wypaść dobrych kilka minut temu, a nikt ich nie przygarnął!


Jak pisałem chwilę wcześniej - Barcs to miejscowość graniczna. Na południe od niego płynie Drawa (Dráva), a za nią zaczyna się Chorwacja. W ogóle nie planowałem odwiedzin tego państwa w tym roku, lecz pandemia zmusiła mnie do poważnych korekcji trasy. Choć Węgry były głównym celem wyjazdu, to postanowiłem dołożyć do nich odrobinę sąsiadów - Austria poszła na początek, teraz pora na Chorwatów. Oczywiście nie zamierzałem jechać nad zatłoczone, hałaśliwe i drogie morze, lecz w znacznie mniej popularne tereny Slawonii, Baranji i Sremu

Na granicy jesteśmy sami. Historie o wielogodzinnych korkach przy wjeździe do Chorwacji znam tylko z opowieści, w tych rejonach to się nie zdarza. Węgier zachowuje się bardzo pedantycznie, ogląda dokładnie wszystkie dokumenty, ale nie zagląda do bagażnika. Chorwat nie jest aż tak zainteresowany... Sprawdza jedynie jaką miejscowość wpisałem do Enter Croatia (formularz, który musiał wypełnić każdy turysta - albo online, albo na miejscu) i tyle. Przejeżdżamy nad Drawą i już znajome tablice...


Pierwsza większa miejscowość po chorwackiej stronie to Virovitica. Zaglądamy tam nieco z przypadku, ale spodobał mi się ładny pałac rodziny Pejačević z początku XIX wieku.

Tymczasem niebo mocno ciemnieje. Deszczowe chmury, które czaiły się jeszcze po węgierskiej stronie, zaczęły nas ścigać.


Próbuję im uciec, co nie jest łatwe na chorwackich drogach... Bardzo dużo bezsensownych obszarów zabudowanych, nieustannie ograniczenia oraz ciężarówki, zostawiające za sobą podmuchy nawozu i chmielu. Czasem trafi się także potwór, którego naprawdę ciężko minąć!


Niebo nie odpuszcza, chmury układają się w coraz dziwniejsze kształty. Przemknęło mi przez myśl, czy czasem ktoś nie rozpętał wojny atomowej, a ja widzę grzyba po bombie spuszczonej gdzieś daleko?


Frontowi deszczowemu udaje się uciec dopiero w okolicach Osijeku, gdzie zaczyna się krótki odcinek ekspresówki. 

Sam Osijek, mimo, że czwarty pod względem liczby mieszkańców w kraju, przejeżdża się zaskakująco dobrze. Najdłużej stoję nie na skrzyżowaniach, ale na przejeździe kolejowym, po którym wolno i dostojnie toczy się spalinowy zespół trakcyjny serii 7121, produkcja rodzima z lat 80. (to informacja dla fanów pociągów 😏).


I to właściwie koniec włóczenia się w tym odcinku, gdyż kawałek za miastem znajduje się wioska, będąca bazą noclegową na najbliższe dwa dni.

13 komentarzy:

  1. Widzę, że nie tylko mój Chłop ma obsesję na punkcie kościołów ;-) A propos Chorwacji, będzie Osijek?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chorwację nadmorską mamy mocno niedooglądaną, bo tam gdzie walą tłumy, to my omijamy. Jak jeszcze pandemia trochę potrwa, to może przyjdzie czas i na tamte okolice.

      Usuń
    2. Chorwacja nadmorska jest długa, coś mniej zatłumionego na pewno się znajdzie. Jak się okaże, że kolejne lata będą zamknięte granice do bardziej egzotycznych krajów, to może się okazać, że to będzie jedno z niewielu miejsc do odwiedzenia, tym bardziej, że Chorwaci muszą mieć otwarte, aby przeżyć.

      Usuń
  2. Szkoda, że do bazyliki się nie udało zajrzeć, z zewnątrz wygląda ciekawie :) Podglądam sobie te mniejsze miejscowości na Węgrzech - może w przyszłym roku się uda skoczyć tam na jakąś objazdówkę, to fajnie wiedzieć, co jest po drodze ;)
    Umarłam przy Nagy- i Kiskutas :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trochę żałuję, że nie odbiłem w bok i nie zrobiłem sobie zdjęcia przy tablicy wjazdowej. No i mogłem zobaczyć jak wygląda w środku ten Nagykutas :D

      Usuń
  3. Zaskoczyłeś mnie tą romańską bazyliką. Ma przepiękny portal i sądzę, że wnętrze równie ciekawe. A ruiny kościoła w polu robią wrażenie. Żeby nie było tak kościelnie to nazwy niektórych miejscowości wywołują dość jednoznaczne skojarzenia. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będziesz miał kolejne potencjalne miejsca do odwiedzenia :) Ja planowałem zajrzeć w jedną lokalizację, którą znalazłem u Ciebie, ale czasu już zabrakło...

      Usuń
  4. Ale w odróżnieniu od Pudelka "zawsze zdarza się coś zamkniętego..." - nie jest powodem do rezygnacji z prób oglądania. "Kto walczy może przegrać lub wygrać, kto nie walczy - już przegrał." ;-)
    Tu nas wyrzucali: https://www.eryniawtrasie.eu/38713
    a tu się udało: https://www.eryniawtrasie.eu/38787

    OdpowiedzUsuń
  5. Na Węgrzech byłem ponad 20 lat temu na warsztatach studenckich w Bogacs koło Egeru. Udało mi się wtedy zwiedzić Eger i Budapeszt.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bogacs jest fajny, klimatyczne miasteczko winne. Eger i Budapeszt to oczywiście klasa sama w sobie :)

      Usuń