Žulovská pahorkatina to czeska część Przedgórza Paczkowskiego, choć granice tej jednostki nie pokrywają się z polskim podziałem. Nie ma to jednak większego znaczenia - teren wokół Žulovej to pofałdowane, interesujące pod względem turystycznym okolice. Bywałem tam wielokrotnie, ale zazwyczaj przejazdem, bez dokładniejszego zwiedzania mniej oczywistych miejsc. Kiedy pod koniec czerwca Czesi otwarli granicę, postanowiliśmy z Bastkiem skoczyć właśnie w ten rejon. Z rowerami, aby móc kontemplować zabytki oraz spotykane lokale 😏.
Parkujemy w "stolicy", czyli wspomnianej Žulovej (do 1948 roku nosiła nazwę Frýdberk, od niemieckiego Friedberg). Liczące nieco ponad tysiąc mieszkańców miasteczko z rynkiem, sporą grupą starej zabudowy oraz górującą nad nim górką - o której jednak będzie później. Tam też wyciągamy dwukołowce i zostawiamy samochód.
Kamienna ławka przy Słupie Maryjnym z wyrytym napisem P.L.WIEN (?) oraz latami 1939-1942. Ciekawe.
Najważniejszym zabytkiem miejscowości jest kościół św. Józefa. Został wybudowany na ruinach zamku Friedberg, który w większości rozebrano w 1810 roku - zachowano wieżę, służącą dziś jako główne wejście i dzwonnica. Na murach świątyni przyczepiono liczne niemieckie epitafia i tablice, wśród grobów również dominują wykonane w tym języku.
Kościół ze świecką zabudową łączy most, tak jak kiedyś zamek.
Spod kościoła zjeżdżamy w dół, mijając kilka starych domów, a potem pędzimy wzdłuż rzeczki Vidnavki (Weidenauer Wasser, pol. Widna). Obok nas prowadzi także linia kolejowa, zatem co jakiś czas pojawia się przerzucony nad wodą most.
Dwa kilometry dalej wracamy na lewy brzeg i po krótkim, ale męczącym podjeździe stajemy wśród ukwieconych łąk z widokami na Rychleby. Pięknie!
Docieramy do główniejszej drogi. Główniejszej, bo to szosa bez żadnego oficjalnego numeru i ruch na niej znikomy. Trudno się dziwić, mamy niedzielne przedpołudnie i mieszkańcy Republiki Czeskiej mają o tej porze lepsze rzeczy do roboty niż włóczenie się samochodami. Prędzej już spotkamy rowerzystę...
W Tomíkovicach (Domsdorf; formalnie to część Žulovej) fotografuję Pomnik Poległych. Z oryginału została tylko sylwetka.
Następną wioską jest Kobylá nad Vidnavkou (Jungferndorf). Nie sposób przeoczyć cmentarza z piękną, odnowioną kaplicą rodziny von Skal. Wśród grobów znowu większość jest niemiecka, zresztą według spisu nadal około 10% mieszkańców stanowią Niemcy.
Wmurowana w ścianę tablica z nazwiskami strażaków poległych w Wielkiej Wojnie.
Kościół św. Joachima leży po drugiej stronie rzeki.
Nieśpiesznie suniemy do przodu co chwilę się zatrzymując, aby uwiecznić przydrożną kapliczkę albo przejazd kolejowy z zabudowaniami gospodarczymi.
Velká Kraš (Groß Krosse) i czechosłowacki słup graniczny, przypominający wydarzenia z 1938 roku: przed konferencją monachijską pogranicze czechosłowacko-niemieckie było w stanie wrzenia. We wrześniu momentami toczyły się regularne walki pomiędzy czechosłowackimi pogranicznikami, a oddziałami Niemców sudeckich, można wręcz pisać o wybuchu powstania. Tutejszą linią kolejową odjeżdżały pociągi ewakuujące z Vidnavy czeskich urzędników i ich rodziny (ludności czeskiej niezwiązanej z funkcjami państwowymi prawie tam nie było). Niejaki Viktor Dadák był rolnikiem spod Ołomuńca, przyjechał w te okolice ze swoim synem, który pracował jako celnik. 22 września pomagał wydostać się stąd synowej i zginął w zasadzce na pociąg urządzonej przez Freikorps. Obok drzewa stoi pomnik mu poświęcony, zwieńczony podpisem: "Naród czechosłowacki nigdy nie zapomni". No cóż, takiego narodu nigdy nie było, więc z pamięcią może być krucho...
Kawałek dalej odbijamy w głąb wioski i spotykamy... pole kamieni! To ekspozycja głazów narzutowych.
Mija nas kilka osób z ręcznikami w rękach - w pobliżu działa kąpielisko, mają nawet przy nim niewielki kemping. My planujemy wymoczyć się później, na razie pedałujemy przed siebie. W pewnym momencie zostajemy wyprzedzeni przez lśniącą Škodę Felicię!
Na obrzeżach Vidnavy (Weidenau) rozsypuje się wielki zakład przemysłowy. Od lat 60. XIX wieku wytwarzano w niej szamot. Fabryka posiadała własną kolejkę wąskotorową, którą transportowano materiały z kamieniołomów położonych w lesie. Fragment torowiska widać na moście, a po kilkuset metrach wśród drzew znajdziemy wlot do tunelu wąskotorówki.
Dziura jest zablokowana solidną kratą, a kanapa świadczy, że ktoś tu czasem przebywa. Próbowaliśmy podejść, żeby spojrzeć w otchłań tunelu, lecz prawie utonęliśmy w mokrym piachu, więc cofnęliśmy się z powrotem.
Dawne wyrobiska pełnią dziś zupełnie inną rolę - rekreacyjną. Służą do kąpieli, zazwyczaj najzupełniej legalnie. Jednym z bardziej znanych jest lom Štachlovice - w przeszłości kamieniołom granitu. Ciekawy, otoczony skalistymi ścianami. W sezonie podobno działa nawet niewielki bufet i toalety, dziś są zamknięte, ale i tak baraszkuje tu sporo osób. Atrakcję stanowi tyrolka, dzięki której można zjeżdżać z impetem do wody, jednak nieustannie się ona psuje.
Dla nas to nadal nie jest czas kąpieli, więc po kilku chwilach odpoczynku wracamy do Vidnavy. Wracamy, gdyż aby dostać się do tunelu i lomu przejechaliśmy już raz przez centrum.
Vidnava, podobnie jak Žulová, liczy nieco ponad tysiąc mieszkańców i chwile swojej świetności ma już za sobą. Jeszcze w okresie międzywojennym liczba obywateli była o połowę wyższa, działało w niej m.in. seminarium założone przez biskupów wrocławskich i zakon sióstr boromeuszek. Pociągiem można było dojechać aż do Nysy. Po wojnie miejsce wypędzonych Niemców zajęli częściowo Słowacy oraz greccy komuniści, a miejscowość została zdegradowana do roli zaniedbanej wioski przygranicznej. Prawa miejskie odzyskała dopiero w 2006 roku.
Budynek dawnego seminarium w czasie wojny służył jako obóz jeniecki dla Polaków, Francuzów i Anglików.
Kościół Katarzyny Aleksandryjskiej, gotycki z późniejszymi dobudówkami. Po lewej zamek.
Gdybyśmy cofnęli się w czasie kilkadziesiąt lat to na zdjęciu poniżej zobaczylibyśmy z prawej strony słupki graniczne, gdyż widoczną tu drogą biegła granica pomiędzy Czechosłowacją a Niemcami, później Polską. Za nią, tam gdzie teraz znajduje się płot i stadion lekkoatletyczny, rozciągał się Krasov (Schubertskrosse, Krasów), nieduży przysiółek. Dawno temu był jedną z części wioski Velká Kraš, lecz po wojnach śląskich przypadł Prusom.
Granicę wytyczono tu bardzo dziwnie, pruskie terytorium podchodziło pod starówkę Vidnavy i miało kiepskie połączenie z resztą kraju. W okresie komunistycznym zaczęło to bratnim narodom przeszkadzać i w 1959 roku dokonano wymiany terytoriów - Polska oddała Krasów Czechosłowakom, w zamian za co otrzymała Skowronków w pobliżu Zlatych Hor. W tym momencie w Krasowie stało kilkanaście domów i gospoda - większość ówczesnych polskich mieszkańców wyprowadziła się, ale 6 rodzin wolało zostać pod władzą Pragi. Chyba dobrze zrobili...
Chałupy za koszami na śmieci to współczesna zabudowa Krasova, a granica biegnie dziś pół kilometra dalej na wschód.
Vidnavski rynek jest miły dla oka, w większości otaczają go zabytkowe kamienice. Ratusz wybudowano w XIX wieku.
Pomarańczowy dom mieszczański z barokową fasadą, postawiony w XVIII wieku na średniowiecznych fundamentach. Urodził się w nim chirurg-ortopeda Adolf Lorenz, ojciec Konrada Lorenza, laureata Nagrody Nobla.
Kręcimy się wyludnionymi ulicami. Pomijając kilku nawiedzonych motocyklistów panuje przyjemna cisza.
Inny barokowy dom, wybudowany około 1800 roku.
Ślady po napisie niemieckim i czeskim. W tej drugiej wersji widniało: Mlékárna.
Zamek od strony głównej fasady. To gotycka twierdza przebudowana w stylu renesansu, obecnie funkcjonuje w niej szkoła artystyczna.
Obok zamku umieszczono ciekawy kamień: wystawiony z okazji 735 lecia istnienia Vidnavy i 10-lecia współpracy partnerskiej z niemieckim miastem, opisany w dwóch językach, a jego nawierzchnia to model Žulovskej pahorkatiny!
Niedawno minęło południe, żar leje się z nieba, więc najwyższa pora przyczaić się w jakimś lokalu. Niedaleko rynku działa przyjemna restauracja z ogródkiem, tam kierujemy swe koła. Jestem tak podekscytowany możliwością wypicia pierwszego czeskiego lanego piwa od zimy, iż... wylewam prawie cały kufel 😛! Tak kończą się głupie zabawy z aparatem! Na szczęście ceny są tu niskie (w ciągu całego dnia płaciliśmy za różne piwa od 22 do 27 koron), więc zamawiam kolejne. Barman trochę się zdziwił, że tak szybko mi poszło, lecz po chwili na stole ląduje drugie szkło.
Napojeni i schłodzeni możemy ruszać dalej. Opuszczamy Vidnavę kierując się na zachód.
Zaraz za polami ciągną się dachy polskich wiosek, w tym przypadku Kałkowa (Kalkau). Wkrótce pojawiają się także słupki graniczne i przez niecałe dwa kilometry jedziemy na styku dwóch państw.
Przy okazji zmieniliśmy także mazoregion - skończyła się Žulovská pahorkatina, a zaczęła Vidnavská nížina. Wyróżniają ją tylko Czesi, według polskiego podziału wszystko to jest jednym Przedgórzem Paczkowskim.
Przystanek kolejowy Horní Heřmanice (Ober Hermsdorf). Pociągi jeżdżą tędy od 1896 roku.
Droga, którą jedziemy, posiada już numer (457) i odczuwamy to od razu po zwiększonym ruchu. Bardzo dużo, może nawet połowa, to samochody na polskich blachach. Również w restauracji w Vidnavie sporo osób mówiło po polsku. Widać ludzie stęsknili się do sąsiadów. Czyżby nie wierzyli, że zza granicy przychodzi tylko sodoma i gomora?
Bernartice (Barzdorf) liczyły kiedyś tyle samo mieszkańców co Vidnava, obecnie zaludnia je mniej niż tysiąc osób. Do 1945 roku posiadały nawet kilka zakładów przemysłowych, w tym jedną z pierwszych na austriackim Śląsku cukrowni. Po wojnie zostało tylko rolnictwo.
Pedałujemy na wzgórze, gdzie stoi biały kościół Piotra i Pawła. Jego początki sięgają XIII wieku, co widać w detalach. Bardzo ładna jest także fara.
Okazała brama prowadząca na teren kościelny.
Za to Pomnik Poległych - podobnie jak ten w Tomikovicach - został oczyszczony z niemczyzny.
Przy drodze wznosi się okazały budynek hostinca, w jego ogródku siedzi dwóch chłopów i już myślimy, że także przeczyścimy gardło, ale okazuje się, iż knajpa nie działa w niedzielę, a panowie przynieśli swoje zapasy z pobliskiego sklepu. Trudno, jedziemy dalej.
Za Bernarticami skręcamy w boczną, spokojniejszą szosę, gdzie trawa zaczyna wdzierać się na asfalt.
Najbliższy cel to Uhelná (do 1948 roku Serksdorf, niem. Sörgsdorf). W tych okolicach dość często zmieniano po wojnie nazwy, które nie brzmiały wystarczająco czesko. W Uhelnej piwa napijemy się na pewno, gdyż funkcjonuje tam sympatyczna knajpka z ogrodem. Wśród zieleni stoi kilka przyczep kempingowych, chyba można je wynająć.
Jeszcze większa atrakcja czeka za płotem - kolejne wyrobisko (prawdopodobnie dawna kopalnia odkrywkowa) przeznaczone do kąpieli. Lom Pelnář nie jest tak spektakularny jak poprzedni, brzegi są przeważnie trawiaste, a w kilku miejscach piaszczyste.
Wskakuję do wody! Cudna! Bastek nie ma zachwyconej miny.
- Tu się nikt nie kąpie! - woła.
- Przed chwilą była tu cała cygańska rodzina!
Niezbyt go to przekonało, ale w końcu wskoczył. Człowiek poczuł się jako nowo narodzony!
Po takim odświeżeniu powrót na siodełko stanowi czystą przyjemność. Okazało się, że przy skrzyżowaniu mają drugą otwartą knajpę, ale dzielnie ją ignorujemy. Podczas gdy ja fotografowałem tutejszy Pomnik Poległych (znów po czechizacji) pojawiło się nagle półnagie Cyganiątko. Przywitało się, zlustrowało nasze rowery i poszło gdzieś dalej.
Od tego momentu zaczęliśmy wracać w kierunku Žulovej, ale jeszcze nie bezpośrednio. Na drugim zdjęciu widać dwie bliskie górki: po lewej Kaní hora, a po prawej Boží hora. Wydaje się niższa, ale w rzeczywistości przewyższa tę pierwszą o ponad 50 metrów. Właśnie tam - nad Žulovą - będziemy dziś spali.
We Vlčicach (Wildschütz) ponownie znaleźliśmy się w Žulovskej pahorkatinie i faktycznie pojawiły się podjazdy. W wiosce zaglądamy pod kościół z XVII wieku. Przy murze czwarty już dzisiaj Pomnik Poległych - ocalały m.in. elementy z Krzyżem Żelaznym po bokach.
Skromny pałacyk nad stawem.
Kilka przyjemnych ujęć: z klasyczną Škodą 742 oraz z Boží horą z kościołem. Liczy ona 527 metrów i jest najwyższym szczytem całego przedgórza, zatem będzie można zaliczyć nowy punkt z Korony Gór Czeskich.
Na Lánským vrchu wybudowano ogromny stół i krzesła "dla olbrzymów". Lokalna atrakcja. Niestety, teraz został tylko sam stół, więc nawet nie wdrapujemy się na górę.
Kościół w Skorošicach (Gurschdorf), a na lewo - niespodzianka - wyłoniła się pradziadowa wieża.
Skręcamy właśnie do Skorošic. Obok świątyni oglądamy dwa cmentarze ze starymi nagrobkami.
A teraz wypadałoby coś zjeść. W centrum wioski znajdujemy knajpę dzielącą jeden budynek z urzędem gminy. To jednak tylko spelunka bez kuchni, więc zjeżdżamy kilkaset metrów niżej i tam działa sympatyczna restauracyjka. Menu nie jest zbyt długie, ale ser zjadliwy i w dobrej cenie. Zastanawiam się ile takich lokali spotkalibyśmy podczas analogicznej objazdówki po polskiej stronie, odwiedzając małe miejscowości? Podejrzewam, że żadnej, ewentualnie jakiś kebab lub pseudopizzerię.
Pozostał nam już tylko szybki i krótki zjazd do Žulovej. Przy okazji niebo zafundowało nam niespodziankę, bo... zaczęło siąpić! Co prawda już od jakiejś godziny nadciągały chmury, ale opady zapowiadano dopiero na noc. Na szczęście deszcz jest ciepły i drobny, a po kwadransie ustaje...
Odstawiamy rowery do auta i zaglądamy jeszcze do knajpki w samej Žulovej, gdzie do piwa zamawiamy utopenca. Posiedzenie na balkonie z widokiem na miasteczko mija nam bardzo przyjemnie.
To nie koniec wysiłku fizycznego, gdyż kolejnym etapem będzie założenie plecaków, z którymi przy zapadającym zmroku wchodzimy na wspominaną Boží horę (Gotthausberg). Niebieski szlak najpierw prowadzi obok kościoła, a potem przez las, po kamiennym chodniku i schodach wzdłuż drogi krzyżowej. Wędrówka trwa około pół godziny.
Boží hora, oprócz tego, że jest najwyższym punktem Przedgórza Paczkowskiego, pełni też funkcję regionalnego centrum pielgrzymkowego. W średniowieczu miał się na niej objawić obraz NMP, pierwszy kościółek wybudowano w XVIII wieku, a obecną neogotycką świątynię wzniesiono w 1880 roku.
Spod kościoła rozpościera się ograniczona panorama w kierunku zachodnim. Pod względem turystycznym góra jest świetnie przygotowana - stoi tam duża wiata z ławami, mniejsza z paleniskiem, a nawet drewniany wychodek. Kiedyś działało nawet schronisko "Georgshaus" (nazwane - podobnie jak obiekt na Šeráku - na cześć wrocławskiego biskupa Georga Koppa), ale po wojnie zostało ono zniszczone.
Nocna atmosfera na szczycie jest jakaś taka lekko niepokojąca. Bezskutecznie próbujemy rozpalić ognisko - suche drewno szybko gaśnie przy każdej próbie. Nawet świeczki i znicze nie chcą się palić. Moja czołówka, która dotychczas działała bez problemów, głupieje i co rusz się wyłącza. Najwyraźniej mamy siedzieć bez własnego światła, choć ciemno i tak nie jest, gdyż reflektory doświetlają kościół.
Mieliśmy ze sobą namioty, lecz nawet ich nie rozstawialiśmy, bo położyliśmy się pod większą wiatą. Spało się dość przyjemnie, ale około 5 rano coś mnie obudziło... Spoglądam w dal i widzę scenę jak z filmów katastroficznych: wielka chmura szybko zbliża się do nas, połykając wszystko po drodze...
Po minucie, może dwóch, okolicę opanowała gęsta mgła i zaczęło lać, tym razem solidnie. Trzeba było przenieść swoje legowisko, gdyż po bokach wiaty deszcz wlewał się do środka. Następnie odwróciłem się na drugi bok i spałem dalej.
Nie spieszyło nam się do wstawania, zwłaszcza, że pogoda storpedowała ewentualne plany poniedziałkowego zwiedzania. Spakowaliśmy się dopiero po 11-tej, kiedy nadal ostro lało. W takiej aurze pożegnaliśmy szczyt.
Podczas schodzenia mijaliśmy... płaczące drzewa. Wiele ich było. A ścieżka w dolnym odcinku była tak ponura, że człowiek poruszał się z gęsią skórką.
Na szczęście las nas wypuścił, choć zdążył mocno zmoczyć... Samochód także stał na swoim miejscu parkingowym, można było rozpocząć powrót do domów.
Kamienna ławka przy Słupie Maryjnym z wyrytym napisem P.L.WIEN (?) oraz latami 1939-1942. Ciekawe.
Najważniejszym zabytkiem miejscowości jest kościół św. Józefa. Został wybudowany na ruinach zamku Friedberg, który w większości rozebrano w 1810 roku - zachowano wieżę, służącą dziś jako główne wejście i dzwonnica. Na murach świątyni przyczepiono liczne niemieckie epitafia i tablice, wśród grobów również dominują wykonane w tym języku.
Kościół ze świecką zabudową łączy most, tak jak kiedyś zamek.
Spod kościoła zjeżdżamy w dół, mijając kilka starych domów, a potem pędzimy wzdłuż rzeczki Vidnavki (Weidenauer Wasser, pol. Widna). Obok nas prowadzi także linia kolejowa, zatem co jakiś czas pojawia się przerzucony nad wodą most.
Dwa kilometry dalej wracamy na lewy brzeg i po krótkim, ale męczącym podjeździe stajemy wśród ukwieconych łąk z widokami na Rychleby. Pięknie!
Docieramy do główniejszej drogi. Główniejszej, bo to szosa bez żadnego oficjalnego numeru i ruch na niej znikomy. Trudno się dziwić, mamy niedzielne przedpołudnie i mieszkańcy Republiki Czeskiej mają o tej porze lepsze rzeczy do roboty niż włóczenie się samochodami. Prędzej już spotkamy rowerzystę...
W Tomíkovicach (Domsdorf; formalnie to część Žulovej) fotografuję Pomnik Poległych. Z oryginału została tylko sylwetka.
Następną wioską jest Kobylá nad Vidnavkou (Jungferndorf). Nie sposób przeoczyć cmentarza z piękną, odnowioną kaplicą rodziny von Skal. Wśród grobów znowu większość jest niemiecka, zresztą według spisu nadal około 10% mieszkańców stanowią Niemcy.
Wmurowana w ścianę tablica z nazwiskami strażaków poległych w Wielkiej Wojnie.
Kościół św. Joachima leży po drugiej stronie rzeki.
Nieśpiesznie suniemy do przodu co chwilę się zatrzymując, aby uwiecznić przydrożną kapliczkę albo przejazd kolejowy z zabudowaniami gospodarczymi.
Velká Kraš (Groß Krosse) i czechosłowacki słup graniczny, przypominający wydarzenia z 1938 roku: przed konferencją monachijską pogranicze czechosłowacko-niemieckie było w stanie wrzenia. We wrześniu momentami toczyły się regularne walki pomiędzy czechosłowackimi pogranicznikami, a oddziałami Niemców sudeckich, można wręcz pisać o wybuchu powstania. Tutejszą linią kolejową odjeżdżały pociągi ewakuujące z Vidnavy czeskich urzędników i ich rodziny (ludności czeskiej niezwiązanej z funkcjami państwowymi prawie tam nie było). Niejaki Viktor Dadák był rolnikiem spod Ołomuńca, przyjechał w te okolice ze swoim synem, który pracował jako celnik. 22 września pomagał wydostać się stąd synowej i zginął w zasadzce na pociąg urządzonej przez Freikorps. Obok drzewa stoi pomnik mu poświęcony, zwieńczony podpisem: "Naród czechosłowacki nigdy nie zapomni". No cóż, takiego narodu nigdy nie było, więc z pamięcią może być krucho...
Kawałek dalej odbijamy w głąb wioski i spotykamy... pole kamieni! To ekspozycja głazów narzutowych.
Mija nas kilka osób z ręcznikami w rękach - w pobliżu działa kąpielisko, mają nawet przy nim niewielki kemping. My planujemy wymoczyć się później, na razie pedałujemy przed siebie. W pewnym momencie zostajemy wyprzedzeni przez lśniącą Škodę Felicię!
Na obrzeżach Vidnavy (Weidenau) rozsypuje się wielki zakład przemysłowy. Od lat 60. XIX wieku wytwarzano w niej szamot. Fabryka posiadała własną kolejkę wąskotorową, którą transportowano materiały z kamieniołomów położonych w lesie. Fragment torowiska widać na moście, a po kilkuset metrach wśród drzew znajdziemy wlot do tunelu wąskotorówki.
Dziura jest zablokowana solidną kratą, a kanapa świadczy, że ktoś tu czasem przebywa. Próbowaliśmy podejść, żeby spojrzeć w otchłań tunelu, lecz prawie utonęliśmy w mokrym piachu, więc cofnęliśmy się z powrotem.
Dawne wyrobiska pełnią dziś zupełnie inną rolę - rekreacyjną. Służą do kąpieli, zazwyczaj najzupełniej legalnie. Jednym z bardziej znanych jest lom Štachlovice - w przeszłości kamieniołom granitu. Ciekawy, otoczony skalistymi ścianami. W sezonie podobno działa nawet niewielki bufet i toalety, dziś są zamknięte, ale i tak baraszkuje tu sporo osób. Atrakcję stanowi tyrolka, dzięki której można zjeżdżać z impetem do wody, jednak nieustannie się ona psuje.
Dla nas to nadal nie jest czas kąpieli, więc po kilku chwilach odpoczynku wracamy do Vidnavy. Wracamy, gdyż aby dostać się do tunelu i lomu przejechaliśmy już raz przez centrum.
Vidnava, podobnie jak Žulová, liczy nieco ponad tysiąc mieszkańców i chwile swojej świetności ma już za sobą. Jeszcze w okresie międzywojennym liczba obywateli była o połowę wyższa, działało w niej m.in. seminarium założone przez biskupów wrocławskich i zakon sióstr boromeuszek. Pociągiem można było dojechać aż do Nysy. Po wojnie miejsce wypędzonych Niemców zajęli częściowo Słowacy oraz greccy komuniści, a miejscowość została zdegradowana do roli zaniedbanej wioski przygranicznej. Prawa miejskie odzyskała dopiero w 2006 roku.
Budynek dawnego seminarium w czasie wojny służył jako obóz jeniecki dla Polaków, Francuzów i Anglików.
Kościół Katarzyny Aleksandryjskiej, gotycki z późniejszymi dobudówkami. Po lewej zamek.
Gdybyśmy cofnęli się w czasie kilkadziesiąt lat to na zdjęciu poniżej zobaczylibyśmy z prawej strony słupki graniczne, gdyż widoczną tu drogą biegła granica pomiędzy Czechosłowacją a Niemcami, później Polską. Za nią, tam gdzie teraz znajduje się płot i stadion lekkoatletyczny, rozciągał się Krasov (Schubertskrosse, Krasów), nieduży przysiółek. Dawno temu był jedną z części wioski Velká Kraš, lecz po wojnach śląskich przypadł Prusom.
Granicę wytyczono tu bardzo dziwnie, pruskie terytorium podchodziło pod starówkę Vidnavy i miało kiepskie połączenie z resztą kraju. W okresie komunistycznym zaczęło to bratnim narodom przeszkadzać i w 1959 roku dokonano wymiany terytoriów - Polska oddała Krasów Czechosłowakom, w zamian za co otrzymała Skowronków w pobliżu Zlatych Hor. W tym momencie w Krasowie stało kilkanaście domów i gospoda - większość ówczesnych polskich mieszkańców wyprowadziła się, ale 6 rodzin wolało zostać pod władzą Pragi. Chyba dobrze zrobili...
Chałupy za koszami na śmieci to współczesna zabudowa Krasova, a granica biegnie dziś pół kilometra dalej na wschód.
Vidnavski rynek jest miły dla oka, w większości otaczają go zabytkowe kamienice. Ratusz wybudowano w XIX wieku.
Pomarańczowy dom mieszczański z barokową fasadą, postawiony w XVIII wieku na średniowiecznych fundamentach. Urodził się w nim chirurg-ortopeda Adolf Lorenz, ojciec Konrada Lorenza, laureata Nagrody Nobla.
Kręcimy się wyludnionymi ulicami. Pomijając kilku nawiedzonych motocyklistów panuje przyjemna cisza.
Inny barokowy dom, wybudowany około 1800 roku.
Ślady po napisie niemieckim i czeskim. W tej drugiej wersji widniało: Mlékárna.
Zamek od strony głównej fasady. To gotycka twierdza przebudowana w stylu renesansu, obecnie funkcjonuje w niej szkoła artystyczna.
Obok zamku umieszczono ciekawy kamień: wystawiony z okazji 735 lecia istnienia Vidnavy i 10-lecia współpracy partnerskiej z niemieckim miastem, opisany w dwóch językach, a jego nawierzchnia to model Žulovskej pahorkatiny!
Niedawno minęło południe, żar leje się z nieba, więc najwyższa pora przyczaić się w jakimś lokalu. Niedaleko rynku działa przyjemna restauracja z ogródkiem, tam kierujemy swe koła. Jestem tak podekscytowany możliwością wypicia pierwszego czeskiego lanego piwa od zimy, iż... wylewam prawie cały kufel 😛! Tak kończą się głupie zabawy z aparatem! Na szczęście ceny są tu niskie (w ciągu całego dnia płaciliśmy za różne piwa od 22 do 27 koron), więc zamawiam kolejne. Barman trochę się zdziwił, że tak szybko mi poszło, lecz po chwili na stole ląduje drugie szkło.
Napojeni i schłodzeni możemy ruszać dalej. Opuszczamy Vidnavę kierując się na zachód.
Zaraz za polami ciągną się dachy polskich wiosek, w tym przypadku Kałkowa (Kalkau). Wkrótce pojawiają się także słupki graniczne i przez niecałe dwa kilometry jedziemy na styku dwóch państw.
Przy okazji zmieniliśmy także mazoregion - skończyła się Žulovská pahorkatina, a zaczęła Vidnavská nížina. Wyróżniają ją tylko Czesi, według polskiego podziału wszystko to jest jednym Przedgórzem Paczkowskim.
Przystanek kolejowy Horní Heřmanice (Ober Hermsdorf). Pociągi jeżdżą tędy od 1896 roku.
Droga, którą jedziemy, posiada już numer (457) i odczuwamy to od razu po zwiększonym ruchu. Bardzo dużo, może nawet połowa, to samochody na polskich blachach. Również w restauracji w Vidnavie sporo osób mówiło po polsku. Widać ludzie stęsknili się do sąsiadów. Czyżby nie wierzyli, że zza granicy przychodzi tylko sodoma i gomora?
Bernartice (Barzdorf) liczyły kiedyś tyle samo mieszkańców co Vidnava, obecnie zaludnia je mniej niż tysiąc osób. Do 1945 roku posiadały nawet kilka zakładów przemysłowych, w tym jedną z pierwszych na austriackim Śląsku cukrowni. Po wojnie zostało tylko rolnictwo.
Pedałujemy na wzgórze, gdzie stoi biały kościół Piotra i Pawła. Jego początki sięgają XIII wieku, co widać w detalach. Bardzo ładna jest także fara.
Okazała brama prowadząca na teren kościelny.
Za to Pomnik Poległych - podobnie jak ten w Tomikovicach - został oczyszczony z niemczyzny.
Przy drodze wznosi się okazały budynek hostinca, w jego ogródku siedzi dwóch chłopów i już myślimy, że także przeczyścimy gardło, ale okazuje się, iż knajpa nie działa w niedzielę, a panowie przynieśli swoje zapasy z pobliskiego sklepu. Trudno, jedziemy dalej.
Za Bernarticami skręcamy w boczną, spokojniejszą szosę, gdzie trawa zaczyna wdzierać się na asfalt.
Najbliższy cel to Uhelná (do 1948 roku Serksdorf, niem. Sörgsdorf). W tych okolicach dość często zmieniano po wojnie nazwy, które nie brzmiały wystarczająco czesko. W Uhelnej piwa napijemy się na pewno, gdyż funkcjonuje tam sympatyczna knajpka z ogrodem. Wśród zieleni stoi kilka przyczep kempingowych, chyba można je wynająć.
Jeszcze większa atrakcja czeka za płotem - kolejne wyrobisko (prawdopodobnie dawna kopalnia odkrywkowa) przeznaczone do kąpieli. Lom Pelnář nie jest tak spektakularny jak poprzedni, brzegi są przeważnie trawiaste, a w kilku miejscach piaszczyste.
Wskakuję do wody! Cudna! Bastek nie ma zachwyconej miny.
- Tu się nikt nie kąpie! - woła.
- Przed chwilą była tu cała cygańska rodzina!
Niezbyt go to przekonało, ale w końcu wskoczył. Człowiek poczuł się jako nowo narodzony!
Po takim odświeżeniu powrót na siodełko stanowi czystą przyjemność. Okazało się, że przy skrzyżowaniu mają drugą otwartą knajpę, ale dzielnie ją ignorujemy. Podczas gdy ja fotografowałem tutejszy Pomnik Poległych (znów po czechizacji) pojawiło się nagle półnagie Cyganiątko. Przywitało się, zlustrowało nasze rowery i poszło gdzieś dalej.
Od tego momentu zaczęliśmy wracać w kierunku Žulovej, ale jeszcze nie bezpośrednio. Na drugim zdjęciu widać dwie bliskie górki: po lewej Kaní hora, a po prawej Boží hora. Wydaje się niższa, ale w rzeczywistości przewyższa tę pierwszą o ponad 50 metrów. Właśnie tam - nad Žulovą - będziemy dziś spali.
We Vlčicach (Wildschütz) ponownie znaleźliśmy się w Žulovskej pahorkatinie i faktycznie pojawiły się podjazdy. W wiosce zaglądamy pod kościół z XVII wieku. Przy murze czwarty już dzisiaj Pomnik Poległych - ocalały m.in. elementy z Krzyżem Żelaznym po bokach.
Skromny pałacyk nad stawem.
Kilka przyjemnych ujęć: z klasyczną Škodą 742 oraz z Boží horą z kościołem. Liczy ona 527 metrów i jest najwyższym szczytem całego przedgórza, zatem będzie można zaliczyć nowy punkt z Korony Gór Czeskich.
Na Lánským vrchu wybudowano ogromny stół i krzesła "dla olbrzymów". Lokalna atrakcja. Niestety, teraz został tylko sam stół, więc nawet nie wdrapujemy się na górę.
Kościół w Skorošicach (Gurschdorf), a na lewo - niespodzianka - wyłoniła się pradziadowa wieża.
Skręcamy właśnie do Skorošic. Obok świątyni oglądamy dwa cmentarze ze starymi nagrobkami.
A teraz wypadałoby coś zjeść. W centrum wioski znajdujemy knajpę dzielącą jeden budynek z urzędem gminy. To jednak tylko spelunka bez kuchni, więc zjeżdżamy kilkaset metrów niżej i tam działa sympatyczna restauracyjka. Menu nie jest zbyt długie, ale ser zjadliwy i w dobrej cenie. Zastanawiam się ile takich lokali spotkalibyśmy podczas analogicznej objazdówki po polskiej stronie, odwiedzając małe miejscowości? Podejrzewam, że żadnej, ewentualnie jakiś kebab lub pseudopizzerię.
Pozostał nam już tylko szybki i krótki zjazd do Žulovej. Przy okazji niebo zafundowało nam niespodziankę, bo... zaczęło siąpić! Co prawda już od jakiejś godziny nadciągały chmury, ale opady zapowiadano dopiero na noc. Na szczęście deszcz jest ciepły i drobny, a po kwadransie ustaje...
Odstawiamy rowery do auta i zaglądamy jeszcze do knajpki w samej Žulovej, gdzie do piwa zamawiamy utopenca. Posiedzenie na balkonie z widokiem na miasteczko mija nam bardzo przyjemnie.
To nie koniec wysiłku fizycznego, gdyż kolejnym etapem będzie założenie plecaków, z którymi przy zapadającym zmroku wchodzimy na wspominaną Boží horę (Gotthausberg). Niebieski szlak najpierw prowadzi obok kościoła, a potem przez las, po kamiennym chodniku i schodach wzdłuż drogi krzyżowej. Wędrówka trwa około pół godziny.
Boží hora, oprócz tego, że jest najwyższym punktem Przedgórza Paczkowskiego, pełni też funkcję regionalnego centrum pielgrzymkowego. W średniowieczu miał się na niej objawić obraz NMP, pierwszy kościółek wybudowano w XVIII wieku, a obecną neogotycką świątynię wzniesiono w 1880 roku.
Spod kościoła rozpościera się ograniczona panorama w kierunku zachodnim. Pod względem turystycznym góra jest świetnie przygotowana - stoi tam duża wiata z ławami, mniejsza z paleniskiem, a nawet drewniany wychodek. Kiedyś działało nawet schronisko "Georgshaus" (nazwane - podobnie jak obiekt na Šeráku - na cześć wrocławskiego biskupa Georga Koppa), ale po wojnie zostało ono zniszczone.
Nocna atmosfera na szczycie jest jakaś taka lekko niepokojąca. Bezskutecznie próbujemy rozpalić ognisko - suche drewno szybko gaśnie przy każdej próbie. Nawet świeczki i znicze nie chcą się palić. Moja czołówka, która dotychczas działała bez problemów, głupieje i co rusz się wyłącza. Najwyraźniej mamy siedzieć bez własnego światła, choć ciemno i tak nie jest, gdyż reflektory doświetlają kościół.
Mieliśmy ze sobą namioty, lecz nawet ich nie rozstawialiśmy, bo położyliśmy się pod większą wiatą. Spało się dość przyjemnie, ale około 5 rano coś mnie obudziło... Spoglądam w dal i widzę scenę jak z filmów katastroficznych: wielka chmura szybko zbliża się do nas, połykając wszystko po drodze...
Po minucie, może dwóch, okolicę opanowała gęsta mgła i zaczęło lać, tym razem solidnie. Trzeba było przenieść swoje legowisko, gdyż po bokach wiaty deszcz wlewał się do środka. Następnie odwróciłem się na drugi bok i spałem dalej.
Nie spieszyło nam się do wstawania, zwłaszcza, że pogoda storpedowała ewentualne plany poniedziałkowego zwiedzania. Spakowaliśmy się dopiero po 11-tej, kiedy nadal ostro lało. W takiej aurze pożegnaliśmy szczyt.
Podczas schodzenia mijaliśmy... płaczące drzewa. Wiele ich było. A ścieżka w dolnym odcinku była tak ponura, że człowiek poruszał się z gęsią skórką.
Na szczęście las nas wypuścił, choć zdążył mocno zmoczyć... Samochód także stał na swoim miejscu parkingowym, można było rozpocząć powrót do domów.
Co rzuca mnie się w oczy, to nocleg. W końcu śpisz jak normalny biały człowiek :)) Zdjęcie "z wielką chmurą" wyborne.
OdpowiedzUsuńZazwyczaj nie chce mi się targać namiotu, bo plecak i tak jest naładowany. Do tego lubię wieczorem integrować się z innymi turystami, a nocleg w dziczy tego nie gwarantuje ;) Tym razem jednak tak planowaliśmy, aby móc pod koniec dnia pójść do knajpy i potem rozbić się gdzieś blisko.
Usuńświetna relacja, dziękuję :)
OdpowiedzUsuńMam wrażenie, że sporo Polaków, którzy chcieliby w tym roku "za granicę", a jednak obawiają się dalekich wyjazdów, postawiło na Czechy :) Sama byłam zaskoczona, ilu naszych było w Mikulovie, a to już przecież prawie Austria :D
OdpowiedzUsuńW tym przypadku to raczej były krótkie, niedzielne wypady (rejestracje dolnośląskie i opolskie), ale na pewno Czechy na obywatelach RP zarobią. Blisko, tanio, swojsko i fajnie. Mikulov, Znojmo i okolice są od dawna dość popularne wśród ludzi z Polski, sam tam kiedyś się kręciłem ;) Choć z drugiej strony podejrzewam, że ten ruch turystyczny znad Wisły i tak skoncentruje się na kilku najbardziej znanych miejscach, czeski interior jak zawsze pozostanie spokojny ;)
Usuń