sobota, 8 sierpnia 2020

Beskid Śląsko-Morawski: Kamenitý - Kolářova chata - Horní Lomná.

Dolina Łomnej (Údolí Lomné) i otaczające je góry to jeden z przyjemniejszych zakątków Beskidu Śląsko-Morawskiego, więc okolicę tę wybrałem jako cel kolejnego (a pierwszego w tym roku) wypadu z tatą w czeskie Beskidy. Tak po prawdzie to mamy już problem wyznaczyć szlaki na których nas jeszcze nie było, a które jednocześnie nie są pozbawione infrastruktury turystycznej typu schronisko czy restauracja. Tym razem postanowiliśmy połączyć odcinki już kiedyś przechodzone z czymś nowym.

Samochód zostawiamy przy wjeździe na leśną drogę prawie dokładnie na granicy Horní i Dolní Lomnej. Nieduży parking przy szlaku był już całkowicie zapełniony, a resztę wolnej przestrzeni zajął ciężki sprzęt do zrywki drewna, musieliśmy się więc cofnąć o kilkaset metrów.


Bezszlakowo omijamy asfalt, aby dojść do niebieskiej trasy prowadzącej w stronę grzbietu. Z przecinki możemy popatrzeć na stoki przeciwległej góry - Mionší vrchu. Częściowo zachował się tam pralas jodłowo-bukowy, który chroni rezerwat utworzony w 1933 roku.


Na szlaku witają nas dwie wiewiórki, która dokazują nad naszymi głowami. Udało się im zrobić jedno prowizoryczne zdjęcie, potem uciekły.


Dość szybko wychodzimy na rozległą i ciągnącą się przez kilometr polanę - to rzadkość w Beskidzie Śląsko-Morawskim. Kiedyś szliśmy tędy zimą, teraz towarzyszy nam letnie słońce.




Pojedyncze gospodarstwa należące do przysiółka Kamenitý (pol. Kamienity). A choć to dopiero połowa lipca, to sporo już kolorów przywodzących na myśl jesień.



Za nami dolina Łomnej i pasmo Wielkiego Połomu (Velký Polom). On sam jest słabo widoczny, ledwo wystaje znad szczytu po lewej.


Po około 40 minutach osiągamy pierwszy punkt postojowy - Chatę Kamenitý. Prywatne schronisko mieszczące się w budynku dawnej Polskiej Szkoły Ludowej uruchomionej w 1934 roku, a zamkniętej w 1973. Kilka lat temu je dość mocno remontowano, więc obecnie praktycznie nie przypomina pierwowzoru.



Zamawiamy czosnkową i cosik do picia, siadamy na dworze, w cieniu, z widokami na okolicę. Gospodarze, oprócz prowadzenia gastronomii i noclegów, hodują konie oraz kozy, pasące się na... studni 😛.




Na zegarku ledwo 10.30, lecz turystów kręci się tu już sporo, jednak tłumy dopiero nadciągają z dołu. Bliskość drogi (2 kilometry) oraz niedługi czas podejścia sprawia, że chata staje się celem wycieczek wieloosobowych rodzin, klapkowiczów, sandalarzy, wózkarzy i smartfonowców.


Po konsumpcji czas zebrać się w dalszą drogę. Na najbliższym rozdrożu skręcamy w lewo, na żółty szlak; to pasmo Ropicy w kierunku południowo-wschodnim, a jednocześnie odcinek długodystansowej Cyrilometodějské stezky. Tu nas jeszcze nie było. Mijamy kilka wycinek drewna, ale już frekwencja turystyczna znacznie spada.


Jeden z nielicznych widoków nie na dolinę Łomnej, lecz w inną stronę: na horyzoncie mamy Małą i Wielką Czantorię.


Idzie się dość przyjemnie, głównie lasem. Czasem trafi się polana stworzona niedawno przez drwali i wtedy pojawiają się już szersze panoramy.



Oprócz Beskidu Śląskiego (np. Girowa w samym środku) jest także Żywiecki. Na lewo widać Pilsko oddalone o 50 kilometrów, a na prawo m.in. Muńcuł i Wielką Rycerzową.


Pilsko jako główny aktor, na lewo od niego Romanka i pojawił się nawet kopiec Babiej Góry.


W pewnym momencie słyszymy za sobą samochód wydający dziwne odgłosy - okazało się, że jakaś kobieta jedzie na samej feldze! Machamy jej i pokazujemy, iż ma kapcia, a ta wyskakuje z wozu i tłumaczy, że wie, ale musi dojechać z zapasami. Na szczęście dla niej było już niedaleko, gdyż do drugiego schroniska dochodzimy mniej więcej po godzinie od opuszczenia poprzedniego. Kolářova chata Slavíč to budynek z dość ciekawą historią. Pierwszy obiekt turystyczny wystawiło w tym miejscu Beskidenverein w 1899 roku i nazwało Hadaszczok-Hütte. Patronem został Johann Hadaszczok, nauczyciel i działacz turystyczny z Ostrawy, przez krótki czas także prezes Beskidenvereinu. Uwielbiał góry do tego stopnia, że stracił przez nie życie - lekceważył swoje problemy zdrowotne, potrafił 36 razy (!) w ciągu roku wejść na Łysą Górę! Właśnie po takiej rekordowej wycieczce (a był to wrzesień, gdzie tam koniec roku?) zmarł w wieku ledwie 37 lat. Ówczesne schronisko zupełnie nie przypominało dzisiejszego, nie było nawet czynne przez cały rok. Po pewnym czasie dzierżawcą został niejaki Jan Kolář, morawski policjant. I od tego momentu są dwie różne wersje wydarzeń: jedna mówi, że Kolář wynajął Hadaszczok-Hütte po powstaniu Czechosłowacji, inna, że już w 1910. Prawdopodobnie obiekt spłonął około 1930 roku, a Czech wybudował nowe schronisko pod własną "marką" i współczesną nazwą. Niemcy odbudowali swój przybytek i przez pewien czas prawdopodobnie działały one oba, aż wreszcie stare schronisko przestało istnieć, choć znowu na ten temat są wykluczające się informacje: miało ono spłonąć w czasie wojny albo zostać rozebrane tuż po niej, a przyczyną mogły być... korniki.


Według internetu Kolářova chata to rekonstrukcja obiektu dokonana przez rodzinę Kolář po upadku komuny i zwróceniu im dawnego majątku. Czy to oznacza, że w czasach socjalizmu on nie istniał i trzeba go było rekonstruować czy tylko nie przyjmował turystów? Odpowiedzi na te pytanie nie znalazłem. W każdym razie obiekt wygląda jakby miał kilkadziesiąt lat, a o historii przypomina pamiątkowy kamień. Fundamenty Hadaszczok-Hütte podobno znajdują się powyżej pobliskiego boiska do gry, lecz nie udało mi się ich znaleźć.



Kolářovą chatę chciałem odwiedzić już od dawna, bowiem jest to jedno z ostatnich albo może nawet ostatnie schronisko Beskidu Śląsko-Morawskiego, w którym jeszcze mnie nie widziano. Szedłem więc tu z ciekawością, a powitał nas... smród wylewanego asfaltu i hałas ciężkiego sprzętu! Obok schroniska powstaje nowe konstrukcja, wypasiony obiekt świecący nowością i ktoś wpadł na pomysł, żeby poniżej położyć nowy asfalt!



Z powodu wirusa (albo wygody właścicieli) restauracja nie działa i konsumować można jedynie na zewnętrznym tarasie. Jedzenie zamawia się przez okienko w dość obskurnej ścianie, produkty podają na plastikach, piwo też. Mało fajnie 😑. Na szczęście jest w miarę jadalnie, a Radegast 12 smaczny, więc trochę ratuje to sytuację, ale wrażenia wyniosę niezbyt pozytywne. Dobrze, że chociaż kibel w środku był otwarty.



Spod chaty także rozciąga się ograniczona panorama.


Na zdjęciu poniżej bardzo słabo widoczne są Tatry Zachodnie, oddalone o 90 kilometrów. Znacznie lepiej, bo odległe o 35 kilometrów, odznaczają się szczyty Worka Raczańskiego z Przegibkiem, Bendoszką i Rycerzową.


Babia Góra (65 km), Romanka, Pilsko (zasłonięte drzewem).


Zza górki wyłania się Wielki Rozsutec. Dzieli nas od niego równe 50 kilometrów.


W identyfikowaniu niektórych szczytów bardzo przydała się nowo zakupiona lornetka, którą tata zabrał po raz pierwszy na wyjazd.


Strzelamy sobie jeszcze wspólną fotkę z faną 😊. Okazja była szczególna - tego dnia przypadał Dzień Śląskiej Flagi.


15 lipca 1920 roku polski Sejm przyjął konstytucję, w której znalazł się Statut Organiczny Województwa Śląskiego nadający mu autonomię. Przyszłe województwo nadal leżało jeszcze w większości w Niemczech, więc było to swoiste "oferowanie królowi szwedzkiemu Niderlandów". Pomysł świętowania tego dnia poprzez wywieszenie i prezentacje górnośląskiej flagi (bo flaga całego Śląska jest inna) wyszedł przed kilku laty od jednego z posłów i spotkał się z pozytywnym odzewem. Jak dla mnie jednak data ta jest niezbyt szczęśliwa. Po pierwsze de facto wspomina się polską, a nie śląską ustawę. Po drugie - autonomia województwa śląskiego po zamachu majowym została szybko ograniczona, a pod koniec lat 30. funkcjonowała praktycznie tylko na papierze, choć jej zniesienie przez komunistów po wojnie było nielegalne (de iure powinna istnieć do dnia dzisiejszego). Po trzecie i najważniejsze - Statut Organiczny nie ustanawiał żadnej górnośląskiej flagi, na terenie województwa korzystano wyłącznie z flagi polskiej. Zresztą żółto-niebieska fana nie pojawiła się dopiero w 1920, używano jej już w XIX wieku, natomiast w okresie międzywojennym oficjalnie przyjęła ją tylko niemiecka Provinz Oberschlesien. Bardziej właściwy byłby zatem 14 października, kiedy to w 1919 roku ustanowiono w Prusach odrębną Prowincję Górnośląską posługującą się flagą o takich właśnie barwach.

Data więc może niezbyt pasuje, ale pomysł szczytny 😏.

Opuszczamy schronisko i rozpoczynamy zejście - najpierw kawałek polaną, a następnie lasem. Podziwiamy ostatnie widoki na wschód, znowu na Pilsko.


Kilka dni wcześniej intensywnie lało i na leśnych ścieżkach było jeszcze sporo błota.


Drzewo z własnym mózgiem!


Przy szlaku spotykamy sporo historycznych słupków. Większość z nich to oczywiście granice Komory Cieszyńskiej (Teschener Kammer - TK) z różnych okresów - widoczne w polach numer 2 i 3. Kamienie w pierwszym i czwartym wyznaczały kres posiadłości państwa frydeckiego (Herrschaft Frideck - HF). Co ciekawe, państwo frydeckie wyodrębniono w XVI wieku z księstwa cieszyńskiego, a dwa stulecia później z powrotem włączono do Komory Cieszyńskiej, ale najwyraźniej nadal znakowano osobno. No chyba, że te słupki mają więcej niż 200 lat...


O ile przy Kolářovej chacie siedziało dość sporo osób, o tyle na ścieżkach znowu tłumów nie ma. Przecinamy przełęcz Lačnov i znowu zaczynamy piąć się w górę. Podczas zmiany koloru szlaku z czerwonego na niebieski pojawia się ukochany przez Czechów asfalt.


Plusem jest jeden z zakrętów, na którym po raz pierwszy i ostatni tego dnia widać Gigulę.



Na przełęczy pod Małym Połomem osiągamy najwyższą dzisiejszą wysokość (963 metry n.p.m.) i od tego momentu będziemy tylko schodzić. Zejście jest dość monotonne, więc z ulgą witamy zabudowania wioski Horní Lomná (Łomna Górna, Ober Lomna).


Dolina Łomnej długi czas była niezasiedlona, osadnictwo pojawiło się w niej dopiero pod koniec 17. stulecia. Az do 1890 roku nad rzeką istniała jedna miejscowość Łomna, potem podzielona na dwie osobne osady - Górną i Dolną (Dolní Lomná, Nieder Lomna). Dziś sporą część zabudowy stanowią domki letniskowe, jest też kilka obiektów dla turystów.


Pomnik pamięci prezydenta Masaryka przed domem dla seniorów.


Drewniana chałupa to urząd gminy - wygląda bardzo sympatycznie 😊. Po prawdzie jednak gminy są tu wielkości polskich sołectw, więc i urzędy mogą być skromne.


Neogotycki kościół z XIX wieku. Ponieważ Czesi na msze nie chodzą, to świątynia jest ostoją polskości, a właściwie śląskości, jeśli się przysłuchać rozmowom autochtonów.



Na zboczu pobliskiej góry zainstalowano polsko-czeską drogę krzyżową. Aby ją przejść trzeba się trochę nagimnastykować.


Do samochodu mogliśmy powrócić autobusem, ale ten jeździ tylko co godzinę, więc uznaliśmy, że szybciej dotrzemy z buta. Ruch przy drodze panował niewielki, spotykaliśmy głównie rowerzystów. Większość z dwukołowców była wspomagana napędem elektrycznym - takie małe oszustwo, aby się zbytnio nie zmęczyć. Widoki miejscami również cieszyły oko.



Przy aucie byliśmy... równo z mijającym nas autobusem 😏. Na zegarku stuknęło prawie 20 kilometrów, zatem trasa całkiem satysfakcjonująca.

Przy powrocie nadkładamy trochę drogi, aby tradycyjnie zatrzymać się w minibrowarze U Koníčka w Vojkovicach. Dziesiątki rowerzystów (elektrycznych), smaczne piwo, smaczne jedzenie i ten widok przez okno znad pisuaru 😏.



Na pożegnanie panorama Beskidu Śląsko-Morawskiego z lekko skrytą Gigulą z drogi w kierunku Czeskiego Cieszyna.


13 komentarzy:

  1. Wybacz wejście na bardziej osobiste wątki, ale pogratulować wypadałoby Tacie kondycji (werwy, sprawności), ale i Wam obu tak dobrych relacji wzajemnych, bo nie każdemu takie szczęście jest dane.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też się cieszę, że tak nam się układa :) Tata czasem trochę narzeka na kondycję, ale trzyma się świetnie :) Mam nadzieję, że w jego wieku też tak będę mógł :)

      Usuń
  2. Fajna wyprawa, pogoda dopisała, widoki przepiękne tylko pozazdrościć. Ja już nie wyśmiewam się z sandalarzy i tego typu turystów. Żona po operacji już nie pójdzie w taką trasę, więc jeśli chce chociaż odetchnąć górskim powietrzem to tylko wyciągiem lub w miejsca niedaleko drogi. A chodziliśmy kiedyś sporo po górach. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tam w sandałach można całkiem spokojnie podejść, choć to jednak jest trochę przewyższenia ;) Tu bardziej chodzi o całą otoczkę - idzie taka grupa w sandałach a hałas i krzyki jakby co najmniej Himalaje zdobywali :) Pozdrowienia!

      Usuń
    2. @wkraj - jako że właśnie wróciłam z Węgier, to żonie polecam prościutką acz urokliwą ceprostradę w Górach Bukowych z Szilvásvárad, doliną Szalajki. Inne trasy też są przyjemne, z ciut trudniejszymi ale krótkimi podejściami, bo i górki niewysokie.

      Usuń
    3. Zdaje mi się, że wkraj już tam był ;) Ale z tymi "ciut trudniejszymi" to bym nie minimalizował, Góry Bukowe są niskie ale mają miejscami spore podejścia, bo dość strome stoki są. Można się zmęczyć!

      Usuń
    4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
  3. Przedwojennej części Górnego Śląska, która przypadła Niemcom, nadano statut prowincji. Nadanie tego statutu w 1919 r. miało zachęcić Górnoślązaków do optowania za Niemcami. Prowincję tą zniesiono w 1938 r., włączając jej ziemie na powrót do Prowincji Śląskiej ze stolicą we Wrocławiu. Autonomia województwa śląskiego, fakt - często pogwałcana przez władze centralne, funkcjonowała jednak do końca II RP, czyli nikt jej nie zlikwidował, choć zakusy na to były. Z kolei w tej części Górnego Śląska, która pozostała przy Niemczech zorganizowano - obiecane przez władze niemieckie w okresie plebiscytu - referendum ws. utworzenia landu (odpowiednik "polskiej" autonomii). Wyniki były następujące 91% przeciw, a 9% za. Ze standardami demokratycznymi to referendum miało tyle wspólnego, że polskie organizacje je zbojkotowały wychodząc z założenia, że nie ma szans na uczciwą kampanię i zachęcanie do głosowania na "za". Tak czy owak najwięcej głosów opcja "za" uzyskała w powiatach, gdzie podczas plebiscytu licznie głosowano za przyłączeniem do Polski, tj. okolice Gliwic, Bytomia, Strzelec Opolskich.
    Myślę, że "Cysaroki" sami najlepiej wiedzą kim się czują. Dla wielu z nich poczucie śląskości, nie wyklucza bycia Polakiem i należałoby to uszanować. Z resztą potwierdzają to spisy narodowe. Poza tym, o ile mi wiadomo, to słysząc o narodowości śląskiej, czy też obserwując "proniemieckie" nastawienie u niektórych "Prusoków" zazwyczaj robią wielkie oczy. Wiadomo, ideologom narodowości śląskiej jest to nie na rękę i często takie postawy po prostu zbywają milczeniem. Z resztą niby Śląsk Cieszyński to też Górny Śląsk, ale jednak doświadczenia historyczne inne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prowincję górnośląską powołano dokładnie w takim samym celu jak województwo śląskie - dla propagandy. Patrząc na wyniki plebiscytu można wyciągnąć wnioski, która bardziej się sprawdziła.
      Nigdzie nie pisałem też, że sanacja zlikwidowała autonomię, natomiast w praktyce ograniczyła ją tak dalece, że z tej autonomii pozostała głównie nazwa. A jeśli chodzi o "robienie wielkich oczu", to w czeskiej części Śląska Cieszyńskiego jak najbardziej padają deklaracje narodowości śląskiej (jeszcze więcej na Śląsku Opawskim), nawet widać było ich lekki wzrost, za to od lat spadają deklaracje propolskie. Ponieważ jednocześnie liczba ludności nie spada w takim samym stopniu, oznacza to że czeskocieszyńscy Ślązacy zwyczajnie się czechizują - i to właśnie potwierdzają spisy narodowe w Republice Czeskiej.
      W sumie to ciekawa sprawa, że rejony, które 100 lat temu były centrami ruchu ślązakowskiego tak mocno wyparły to z pamięci.

      Usuń
  4. O trasa, która od kilku lat mi chodzi po głowie (po Łysej G.), ale ciągle, odkładam ją na kiedy indziej. Tradycyjnie fajnie opisana, widzę, że warto te rejony odwiedzić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od Ciebie to szybki dojazd, szybciej niż na Łysą.

      Usuń
    2. Noo, tylko co ja zrobię, że ostatnio ciągnie mnie dość daleko ( w Bystrzyckie jechałem 3,5h :D )

      Usuń
    3. Możesz jechać naokoło, np. przez Słowację :P

      Usuń