Pierwszy raz zawitałem do Macedonii Północnej. Do tej pory zawsze była to po prostu Macedonia czy ściślej Republika Macedonii.
Na początku tego roku zakończył się trwający prawie trzy dekady idiotyczny spór grecko-macedoński o nazwę i symbolikę. Oficjalnie kompromisem, w rzeczywistości to Macedończycy dali od siebie znacznie więcej. W zamian za ustępstwa ze strony Skopje Grecy zgodzili się nie blokować dłużej integracji Macedonii z Unią oraz z NATO. Mieszkańcy byłej jugosłowiańskiej republiki mocno się podzielili w opiniach co do tego porozumienia, ale ostatecznie wszystko miała załagodzić świetlana przyszłość.
Jak zwykle okazało się, że polityka szybko odziera ze złudzeń. Podczas jesiennych rozmów przywódców EU Francja zatrzymała rozpoczęcie rokowań akcesyjnych z Macedonią Północną. I choć ewentualne przyjęcie kraju to i tak byłaby bardzo odległa przyszłość, to owa decyzja praktycznie całkowicie je uniemożliwia na całe lata świetlne. Efekt? Władimir otworzył szampana, proeuropejski rząd podał się do dymisji, a do głosu doszła ta strona, która twierdzi, że bliżej im do Moskwy niż Brukseli. Oj, nie wróży to dobrze spokojowi w tej części kontynentu...
W lipcu jeszcze nic o tym nie wiedziano; w kraju trwały wymiany tablic na aktualną nazwę państwa. Pojawiają się także zmienione tablice rejestracyjne - zamiast MK wchodzi NMK.
Zanim udamy się na nocleg zajeżdżamy do wioski Radožda (Радожда). Położona ona jest nad Jeziorem Ochrydzkim tuż przy granicy z Albanią. Żeby jednak do niej dotrzeć należy najpierw dojechać prawie pod Strugę i potem cofać się wzdłuż brzegu - na mapie wygląda to tak, jakbyśmy nagle stęsknili się za Albańczykami i zaczęli wracać 😛.
Szosa jest dość wąska i występują problemy z mijaniem się, tym bardziej, że całkiem spory tam ruch. Na szczęście przed nami jedzie busik wypełniony pasażerami z którym nikt z naprzeciwka nie próbuje się siłować, więc służy jako taran: pcha się do przodu, a my za nim!
Niemal na końcu wioski widzę interesujący mnie drogowskaz.
Rzymskie drogi to jeden z największych wynalazków starożytnego Imperium. Na Bałkanach jedną z głównych tras była Via Egnatia - prowadziła z Dyrrachium (Durrës) do Bizancjum, będąc przedłużeniem italskiej Via Appia. Jej fragmenty istnieją do dzisiaj, jeden z nich - kilkadziesiąt metrów - znajduje się w lesie nad zabudowaniami.
Takie spotkania z historią lubię najbardziej: intymny, nie zakłócany przez nic kontakt. Trudno uwierzyć, że chodzi się po tych samych kamieniach, co ludzie 2 tysiące lat temu (początki budowy Via Egnatia to I wiek przed naszą erą).
Widok na jezioro znad najbliższych domostw.
Inną atrakcją miejscowości jest skalna cerkiew (choć rozmiarowo to bardziej kaplica) pod wezwaniem Michała Archanioła. O tym obiekcie dowiedziałem się akurat od Bałkańskiej Rudej. Z drogi jest ona dość słabo widoczna, a prowadzi do niej 200 schodów.
Cerkiew wykuto w XIII lub w XIV wieku. Podobno w środku są cenne freski, ale drzwi zastaję zamknięte, więc pozostaje mi uwierzyć na słowo. Z góry rozciąga się ładna panorama Ochrydzkiego.
Ochryda (Охрид) i twierdza cara Samuela na drugim brzegu, oddalonym o około 12 kilometrów.
Radožda jest specyficzną wioską biorąc pod uwagę jej skład etniczny: 806 Macedończyków i jeden Serb. Żadnego Albańczyka! W tej części Macedonii to rzadki przypadek. Może kiedyś tu mieszkali, ale wywieziono ich spod samej granicy jako element niepewny?
Przy schodach prowadzących do świątyni działa restauracja serwująca ryby. Przyciąga do siebie cały tłum klientów z wielu krajów, ciężko tam nawet zaparkować. Ponieważ nie jestem kulinarnym sympatykiem stworzeń z łuskami, więc możemy ją sobie odpuścić.
Nocleg planowałem na obozie pionierów - ośrodku na obrzeżach Ochrydu, dobrze nam znanym, gdzie spaliśmy już kilka razy. W tym roku miałem jednak jakieś złe przeczucia, które potwierdziła niezwykle duża ilość samochodów stojących przed bramą. Po jej przekroczeniu było jeszcze gorzej: masa ludzi, nie widziana tutaj do tej pory! Recepcja zamknięta, wisi tylko kartka z numerem telefonu, którego zresztą nikt nie odbiera. Idziemy w stronę baru szukać obsługi i znajdujemy kobietę w wieku około trzydziestki, spędzającą przyjemnie czas na paleniu i rozmowie z przyjaciółmi. Wyraźnie jej przeszkodziliśmy i ledwie maskuje niechęć...
Miejsc w domkach, przyczepach i innych nie ma żadnych. Podobno, choć wydawało nam się, że nie do końca. Możemy rozbić się namiotem. Problem w tym, że pod tym względem jest tu kiepsko: namioty rozstawia się jedynie na trawniku między knajpą a ścieżkami prowadzącymi na plażę. W efekcie prawie przez całą dobę mamy hałas i tłumy przechodzących obok nas wczasowiczów. Do tego teren jest tak pofałdowany, jakby urzędowały na nim całe bandy kretów. Nie przez przypadek widzimy jedynie kilka namiotów, w tym jeden wygląda na koczowisko bezdomnego: rozszarpany, dookoła leżą śmieci i plastikowe butelki...
Krótka chwila do namysłu i decyzja: spadamy stąd! Niestety, często tak bywa, że wracając w okolicę, skąd mamy dobre wspomnienia, czeka nas duże rozczarowanie.
Podjeżdżamy do centrum Ochrydu na zakupy: tam też przewala się ludzkie morze... Najwyraźniej w Macedonii lipiec to znacznie bardziej turystyczny miesiąc niż sierpień.
Mamy opcję awaryjną: na zachodnim brzegu jeziora Ochrydzkiego działa kilka niewielkich kempingów. Co prawda to oznacza kolejne kilkanaście kilometrów do przejechania, ale trudno...
Mijamy rozbawioną i zatłoczoną Strugę (Струга) i docieramy do miejscowości Kališta (Калишта, alb. Kalisht), wioski położonej obok odwiedzonej wcześniej Radoždy. Jest już po 20-tej, gdy wpadamy na sympatycznie wyglądający kemping. Zaraz pojawia się właściciel, który wita nas z uśmiechem. Miejsca wolnego jest od cholery, zmieścimy się.
Patrzę na wiszący z boku szyld i zagaduję:
- A wolne pokoje macie?
- Mamy, lecz to kosztuje dużo więcej niż namiot.
- A ile?
- No, 20 euro...
Tyle samo zapłacilibyśmy na obozie pionierów, a to i tak podobno jedna z niższych stawek w okolicy. Oczywiście, że bierzemy!
Czasem początkowy minus wychodzi na późniejszy plus, więc już wkrótce zrzucamy bagaże w wygodnym pokoju na piętrze, a sami schodzimy do baru, na powitalny kieliszek domowej rakii 😏.
Fajnie tutaj. Nasz dom oddziela od kempingu tylko droga (notabene poprowadzona w śladzie Via Egnatii). Sam kemping dzieli się na dwie części: w jednej znajduje się restauracja i plac dla kamperów, w drugiej pole na namioty i plaża.
Widok ze wspólnego balkonu, a niżej zdjęcie zrobione z naszego okna w drugą stronę.
Pewnym kłopotem jest sąsiedztwo: obok mieszka wujek właściciela kempingu, który właśnie wyprawia... wesele. Wujek, podobnie jak 90% mieszkańców Kališty, to Albańczyk, więc i impreza odbywa się w tym klimacie, a to oznacza, że musi być głośno! Muzykę zapewne słychać w całej wiosce, a my mamy do głośników najbliżej 😛. Zabawa wygląda trochę inaczej niż nad Wisłą, bo kobiety i mężczyźni działają osobno, przynajmniej na zewnątrz. Panowie siedzą pod parasolami i dyskutują, panie pląsają w kółeczku w rytm swojego tańca. Na początku przyglądałem mu się z zainteresowaniem, lecz dość szybko mnie znudził, bo wyglądał cały czas tak samo: trzy kroki w prawo, jeden w lewo, trzy kroki w prawo, jeden w lewo. Wszystkie trzymają się za ręce uniesione w górę. Pierwsza i ostatnia osoba macha chusteczką, po czym co jakiś czas następuje zmiana prowadzącego. Niezależnie od lecącej muzyki, choć trzeba przyznać, iż każda puszczana piosenka była na to samo kopyto...
Młode, ładne Albanki ubrane po europejskiemu, żadnych chust czy koców. Ale alkoholu brak. Może pito w środku, gdzie Allah nie widział?
Larmo ucichło dokładnie o północy. Cisza trwała 8 godzin, po czym jeden z biesiadników zaserwował nam pobudkę przystępując z zapałem do koszenia trawy 😛. W kolejny wieczór wesele trwało nadal, lecz tym razem byłem już zahartowany...
Jak już wspomniałem, miejscowość - w przeciwieństwie do Radoždy - zdominowana jest przez Albańczyków. Widać to na każdym kroku: na skrzyżowaniu w centrum powiewa albańska flaga, stoi pomnik upamiętniający albańskich partyzantów. Kawałek dalej wznosi się meczet. Na niektórych domach także łopoczą czerwono-czarne fany i napisy. Również w domu weselnym wisi baner. Myślałem, że może jakieś wezwanie do dżihadu, a to tylko "Witamy na weselu" 😛.
Ulicami przewalają się wypasione sportowe auta na blachach włoskich, niemieckich, szwajcarskich i austriackich; Macedończycy takimi nie jeżdżą.
Zabudowa w wiosce jest zróżnicowana: niektóre domy są wypicowane (choć często tylko z jednej strony), inne wyglądają, jakby zaraz miały się rozpaść.
Często budulec stanowił kamień, a ten budynek zdecydowanie mnie zachwycił!
Piękno i brzydota w jednym ujęciu.
W południowej części wioski prawdopodobnie zamieszkuje mniejszość macedońska. Pojawia się kilka wyblakłych flag na słupach i podwórzach, stoi także skromna cerkiew.
Na grobach wykute jest tylko jedno nazwisko. Czyżby wszyscy Macedończycy należeli do rodziny Tanaskoski??
Przy drodze działa niewielki sklepik. Zachodzę i kupuję piwo, po czym zagaduję sprzedawcę, czy mogę je wypić przy zadaszonym wejściu.
- Kein problem! - rozkłada w uśmiechu ręce.
Przyjechaliśmy tu głównie na wypoczynek, zatem większość poniedziałku mija na lenieniu się... Zejście do jeziora jest trochę strome, szybko robi się głęboko do pasa, co niektórych turystów razi. Większość się nie kąpie, tylko chodzi po kamienistej plaży i medytuje. Niektórzy bawią się w smarkanie do wody, inni rzucają kamienie, ktoś łowi ryby. Dominują goście z zachodniej Europy, Słowian brak, pomijając motocyklistę z Pszczyny, który wpadł na chwilę na obiad.
Doświadczamy spotkań z miejscową fauną: obok ciągle pływają kaczki, mniej barwne niż na Śląsku. W nieodległych szuwarach siedzi jakieś ptaszysko i suszy pióra.
Najwięcej emocji budzą węże wodne. Pojawiają się w różnych miejscach, grzeją się w słońcu, czasem widać jak suną tuż pod powierzchnią wody, potrafią wyskoczyć blisko człowieka. Nie mam zamiaru sprawdzać, czy są jadowite, więc trzymamy się od nich na odległość.
Na jeziorze ciągły ruch - w oddali płyną statki wycieczkowe, bliżej różne pontony i łodzie samosterujące.
Cały czas dobrze widać stąd Ochrydę, lecz już nam nie żalu, iż tam nie spaliśmy. Jeszcze bliżej ciągną się zabudowania Strugi - wielki meczet i restauracja w kształcie namiotu.
A propos restauracji, to nie sposób zapomnieć o tej na kempingu: krótkie menu, ale jedzenie znakomite i obfite porcje. Wspaniała zwłaszcza była "domowa pizza", która okazała się wypasioną wersją byrka z serem i szpinakiem. Po prostu niebo w gębie! A jeśli dodamy do tego swojskie wino i rakiję (której, jak się okazało, nie doliczano nam do rachunku 😏) to można napisać, że byliśmy w kulinarnym raju.
Jezioro po zmierzchu oświetlone światłami z lokalu. W tle po lewej Struga, po prawej Ochryda.
Wystraszony tambylec i znajoma marka traktora.
Po dniu odpoczynku przyszła pora na dalszą drogę, ale zanim to nastąpi, to odwiedzimy jeszcze monastyr znajdujący się na obrzeżu wioski. Nosi on ogólne wezwanie Wniebowzięcia NMP i składają się na niego trzy cerkwie.
Najstarsza jest skalna świątynia Narodzenia Pańskiego (choć pojawiają się też informacje, że to cerkiew Bogurodzicy). Wykuto ją w XIII wieku i - jeśli wierzyć internetom - do dnia dzisiejszego nie przechodziła żadnych przekształceń. Z zewnątrz obłożona jest budynkiem, w środku możemy obejrzeć surowe cele mnichów oraz salę z ołtarzem ozdobioną średniowiecznymi freskami.
Jesteśmy sami, nikt nam nie przeszkadza w delektowaniu się szczegółami. Jedyny minus to opłata za wstęp: niestety, Macedończycy są na tyle łasi na pieniądze, że wejście do praktycznie każdego zabytkowego kościoła wymaga sięgnięcia do portfela.
Pozostałe cerkwie są współczesne: centralną wybudowano w 1977 roku w miejscu wcześniejszej. Szczególną czcią otaczana jest ikona widoczna w lewym boku z czarnoskórą Maryją i Jezusem.
Skromna cerkiew św. Piotra i Pawła to już rok 1990. Stoi przy południowej bramie wjazdowej, którą z daleka także można wziąć za świątynię.
Oprócz obiektów przeznaczonych dla kultu są tu także budynki gospodarcze i noclegowe dla mnichów/mniszek. Podobno jest to także letnia siedziba metropolity Macedońskiego Kościoła Prawosławnego. Mercedesy i tutaj cieszą się powodzeniem 😏.
Okolica klasztoru jest bardzo fotogeniczna. Z jednej strony mamy sielski krajobraz wybrzeża z szuwarami, skałami i rozsypującym się gospodarstwem...
Z drugiej strony - od Kališty - kompleks hotelowy z rozległym, pustym parkingiem. Widziałem tam tylko jeden autokar, na polskich rejestracjach. Obok niego znajduje się też plaża - nadzwyczaj skromna, lecz dzień wcześniej wracała z niej duża grupa nastolatków i najwyraźniej była zadowolona.
W lipcu jeszcze nic o tym nie wiedziano; w kraju trwały wymiany tablic na aktualną nazwę państwa. Pojawiają się także zmienione tablice rejestracyjne - zamiast MK wchodzi NMK.
Zanim udamy się na nocleg zajeżdżamy do wioski Radožda (Радожда). Położona ona jest nad Jeziorem Ochrydzkim tuż przy granicy z Albanią. Żeby jednak do niej dotrzeć należy najpierw dojechać prawie pod Strugę i potem cofać się wzdłuż brzegu - na mapie wygląda to tak, jakbyśmy nagle stęsknili się za Albańczykami i zaczęli wracać 😛.
Szosa jest dość wąska i występują problemy z mijaniem się, tym bardziej, że całkiem spory tam ruch. Na szczęście przed nami jedzie busik wypełniony pasażerami z którym nikt z naprzeciwka nie próbuje się siłować, więc służy jako taran: pcha się do przodu, a my za nim!
Niemal na końcu wioski widzę interesujący mnie drogowskaz.
Rzymskie drogi to jeden z największych wynalazków starożytnego Imperium. Na Bałkanach jedną z głównych tras była Via Egnatia - prowadziła z Dyrrachium (Durrës) do Bizancjum, będąc przedłużeniem italskiej Via Appia. Jej fragmenty istnieją do dzisiaj, jeden z nich - kilkadziesiąt metrów - znajduje się w lesie nad zabudowaniami.
Takie spotkania z historią lubię najbardziej: intymny, nie zakłócany przez nic kontakt. Trudno uwierzyć, że chodzi się po tych samych kamieniach, co ludzie 2 tysiące lat temu (początki budowy Via Egnatia to I wiek przed naszą erą).
Widok na jezioro znad najbliższych domostw.
Inną atrakcją miejscowości jest skalna cerkiew (choć rozmiarowo to bardziej kaplica) pod wezwaniem Michała Archanioła. O tym obiekcie dowiedziałem się akurat od Bałkańskiej Rudej. Z drogi jest ona dość słabo widoczna, a prowadzi do niej 200 schodów.
Cerkiew wykuto w XIII lub w XIV wieku. Podobno w środku są cenne freski, ale drzwi zastaję zamknięte, więc pozostaje mi uwierzyć na słowo. Z góry rozciąga się ładna panorama Ochrydzkiego.
Ochryda (Охрид) i twierdza cara Samuela na drugim brzegu, oddalonym o około 12 kilometrów.
Radožda jest specyficzną wioską biorąc pod uwagę jej skład etniczny: 806 Macedończyków i jeden Serb. Żadnego Albańczyka! W tej części Macedonii to rzadki przypadek. Może kiedyś tu mieszkali, ale wywieziono ich spod samej granicy jako element niepewny?
Przy schodach prowadzących do świątyni działa restauracja serwująca ryby. Przyciąga do siebie cały tłum klientów z wielu krajów, ciężko tam nawet zaparkować. Ponieważ nie jestem kulinarnym sympatykiem stworzeń z łuskami, więc możemy ją sobie odpuścić.
Nocleg planowałem na obozie pionierów - ośrodku na obrzeżach Ochrydu, dobrze nam znanym, gdzie spaliśmy już kilka razy. W tym roku miałem jednak jakieś złe przeczucia, które potwierdziła niezwykle duża ilość samochodów stojących przed bramą. Po jej przekroczeniu było jeszcze gorzej: masa ludzi, nie widziana tutaj do tej pory! Recepcja zamknięta, wisi tylko kartka z numerem telefonu, którego zresztą nikt nie odbiera. Idziemy w stronę baru szukać obsługi i znajdujemy kobietę w wieku około trzydziestki, spędzającą przyjemnie czas na paleniu i rozmowie z przyjaciółmi. Wyraźnie jej przeszkodziliśmy i ledwie maskuje niechęć...
Miejsc w domkach, przyczepach i innych nie ma żadnych. Podobno, choć wydawało nam się, że nie do końca. Możemy rozbić się namiotem. Problem w tym, że pod tym względem jest tu kiepsko: namioty rozstawia się jedynie na trawniku między knajpą a ścieżkami prowadzącymi na plażę. W efekcie prawie przez całą dobę mamy hałas i tłumy przechodzących obok nas wczasowiczów. Do tego teren jest tak pofałdowany, jakby urzędowały na nim całe bandy kretów. Nie przez przypadek widzimy jedynie kilka namiotów, w tym jeden wygląda na koczowisko bezdomnego: rozszarpany, dookoła leżą śmieci i plastikowe butelki...
Krótka chwila do namysłu i decyzja: spadamy stąd! Niestety, często tak bywa, że wracając w okolicę, skąd mamy dobre wspomnienia, czeka nas duże rozczarowanie.
Podjeżdżamy do centrum Ochrydu na zakupy: tam też przewala się ludzkie morze... Najwyraźniej w Macedonii lipiec to znacznie bardziej turystyczny miesiąc niż sierpień.
Mamy opcję awaryjną: na zachodnim brzegu jeziora Ochrydzkiego działa kilka niewielkich kempingów. Co prawda to oznacza kolejne kilkanaście kilometrów do przejechania, ale trudno...
Mijamy rozbawioną i zatłoczoną Strugę (Струга) i docieramy do miejscowości Kališta (Калишта, alb. Kalisht), wioski położonej obok odwiedzonej wcześniej Radoždy. Jest już po 20-tej, gdy wpadamy na sympatycznie wyglądający kemping. Zaraz pojawia się właściciel, który wita nas z uśmiechem. Miejsca wolnego jest od cholery, zmieścimy się.
Patrzę na wiszący z boku szyld i zagaduję:
- A wolne pokoje macie?
- Mamy, lecz to kosztuje dużo więcej niż namiot.
- A ile?
- No, 20 euro...
Tyle samo zapłacilibyśmy na obozie pionierów, a to i tak podobno jedna z niższych stawek w okolicy. Oczywiście, że bierzemy!
Czasem początkowy minus wychodzi na późniejszy plus, więc już wkrótce zrzucamy bagaże w wygodnym pokoju na piętrze, a sami schodzimy do baru, na powitalny kieliszek domowej rakii 😏.
Fajnie tutaj. Nasz dom oddziela od kempingu tylko droga (notabene poprowadzona w śladzie Via Egnatii). Sam kemping dzieli się na dwie części: w jednej znajduje się restauracja i plac dla kamperów, w drugiej pole na namioty i plaża.
Widok ze wspólnego balkonu, a niżej zdjęcie zrobione z naszego okna w drugą stronę.
Pewnym kłopotem jest sąsiedztwo: obok mieszka wujek właściciela kempingu, który właśnie wyprawia... wesele. Wujek, podobnie jak 90% mieszkańców Kališty, to Albańczyk, więc i impreza odbywa się w tym klimacie, a to oznacza, że musi być głośno! Muzykę zapewne słychać w całej wiosce, a my mamy do głośników najbliżej 😛. Zabawa wygląda trochę inaczej niż nad Wisłą, bo kobiety i mężczyźni działają osobno, przynajmniej na zewnątrz. Panowie siedzą pod parasolami i dyskutują, panie pląsają w kółeczku w rytm swojego tańca. Na początku przyglądałem mu się z zainteresowaniem, lecz dość szybko mnie znudził, bo wyglądał cały czas tak samo: trzy kroki w prawo, jeden w lewo, trzy kroki w prawo, jeden w lewo. Wszystkie trzymają się za ręce uniesione w górę. Pierwsza i ostatnia osoba macha chusteczką, po czym co jakiś czas następuje zmiana prowadzącego. Niezależnie od lecącej muzyki, choć trzeba przyznać, iż każda puszczana piosenka była na to samo kopyto...
Młode, ładne Albanki ubrane po europejskiemu, żadnych chust czy koców. Ale alkoholu brak. Może pito w środku, gdzie Allah nie widział?
Larmo ucichło dokładnie o północy. Cisza trwała 8 godzin, po czym jeden z biesiadników zaserwował nam pobudkę przystępując z zapałem do koszenia trawy 😛. W kolejny wieczór wesele trwało nadal, lecz tym razem byłem już zahartowany...
Jak już wspomniałem, miejscowość - w przeciwieństwie do Radoždy - zdominowana jest przez Albańczyków. Widać to na każdym kroku: na skrzyżowaniu w centrum powiewa albańska flaga, stoi pomnik upamiętniający albańskich partyzantów. Kawałek dalej wznosi się meczet. Na niektórych domach także łopoczą czerwono-czarne fany i napisy. Również w domu weselnym wisi baner. Myślałem, że może jakieś wezwanie do dżihadu, a to tylko "Witamy na weselu" 😛.
Ulicami przewalają się wypasione sportowe auta na blachach włoskich, niemieckich, szwajcarskich i austriackich; Macedończycy takimi nie jeżdżą.
Zabudowa w wiosce jest zróżnicowana: niektóre domy są wypicowane (choć często tylko z jednej strony), inne wyglądają, jakby zaraz miały się rozpaść.
Często budulec stanowił kamień, a ten budynek zdecydowanie mnie zachwycił!
Piękno i brzydota w jednym ujęciu.
W południowej części wioski prawdopodobnie zamieszkuje mniejszość macedońska. Pojawia się kilka wyblakłych flag na słupach i podwórzach, stoi także skromna cerkiew.
Na grobach wykute jest tylko jedno nazwisko. Czyżby wszyscy Macedończycy należeli do rodziny Tanaskoski??
Przy drodze działa niewielki sklepik. Zachodzę i kupuję piwo, po czym zagaduję sprzedawcę, czy mogę je wypić przy zadaszonym wejściu.
- Kein problem! - rozkłada w uśmiechu ręce.
Przyjechaliśmy tu głównie na wypoczynek, zatem większość poniedziałku mija na lenieniu się... Zejście do jeziora jest trochę strome, szybko robi się głęboko do pasa, co niektórych turystów razi. Większość się nie kąpie, tylko chodzi po kamienistej plaży i medytuje. Niektórzy bawią się w smarkanie do wody, inni rzucają kamienie, ktoś łowi ryby. Dominują goście z zachodniej Europy, Słowian brak, pomijając motocyklistę z Pszczyny, który wpadł na chwilę na obiad.
Najwięcej emocji budzą węże wodne. Pojawiają się w różnych miejscach, grzeją się w słońcu, czasem widać jak suną tuż pod powierzchnią wody, potrafią wyskoczyć blisko człowieka. Nie mam zamiaru sprawdzać, czy są jadowite, więc trzymamy się od nich na odległość.
Na jeziorze ciągły ruch - w oddali płyną statki wycieczkowe, bliżej różne pontony i łodzie samosterujące.
Cały czas dobrze widać stąd Ochrydę, lecz już nam nie żalu, iż tam nie spaliśmy. Jeszcze bliżej ciągną się zabudowania Strugi - wielki meczet i restauracja w kształcie namiotu.
A propos restauracji, to nie sposób zapomnieć o tej na kempingu: krótkie menu, ale jedzenie znakomite i obfite porcje. Wspaniała zwłaszcza była "domowa pizza", która okazała się wypasioną wersją byrka z serem i szpinakiem. Po prostu niebo w gębie! A jeśli dodamy do tego swojskie wino i rakiję (której, jak się okazało, nie doliczano nam do rachunku 😏) to można napisać, że byliśmy w kulinarnym raju.
Jezioro po zmierzchu oświetlone światłami z lokalu. W tle po lewej Struga, po prawej Ochryda.
Wystraszony tambylec i znajoma marka traktora.
Po dniu odpoczynku przyszła pora na dalszą drogę, ale zanim to nastąpi, to odwiedzimy jeszcze monastyr znajdujący się na obrzeżu wioski. Nosi on ogólne wezwanie Wniebowzięcia NMP i składają się na niego trzy cerkwie.
Najstarsza jest skalna świątynia Narodzenia Pańskiego (choć pojawiają się też informacje, że to cerkiew Bogurodzicy). Wykuto ją w XIII wieku i - jeśli wierzyć internetom - do dnia dzisiejszego nie przechodziła żadnych przekształceń. Z zewnątrz obłożona jest budynkiem, w środku możemy obejrzeć surowe cele mnichów oraz salę z ołtarzem ozdobioną średniowiecznymi freskami.
Jesteśmy sami, nikt nam nie przeszkadza w delektowaniu się szczegółami. Jedyny minus to opłata za wstęp: niestety, Macedończycy są na tyle łasi na pieniądze, że wejście do praktycznie każdego zabytkowego kościoła wymaga sięgnięcia do portfela.
Pozostałe cerkwie są współczesne: centralną wybudowano w 1977 roku w miejscu wcześniejszej. Szczególną czcią otaczana jest ikona widoczna w lewym boku z czarnoskórą Maryją i Jezusem.
Skromna cerkiew św. Piotra i Pawła to już rok 1990. Stoi przy południowej bramie wjazdowej, którą z daleka także można wziąć za świątynię.
Oprócz obiektów przeznaczonych dla kultu są tu także budynki gospodarcze i noclegowe dla mnichów/mniszek. Podobno jest to także letnia siedziba metropolity Macedońskiego Kościoła Prawosławnego. Mercedesy i tutaj cieszą się powodzeniem 😏.
Okolica klasztoru jest bardzo fotogeniczna. Z jednej strony mamy sielski krajobraz wybrzeża z szuwarami, skałami i rozsypującym się gospodarstwem...
Z drugiej strony - od Kališty - kompleks hotelowy z rozległym, pustym parkingiem. Widziałem tam tylko jeden autokar, na polskich rejestracjach. Obok niego znajduje się też plaża - nadzwyczaj skromna, lecz dzień wcześniej wracała z niej duża grupa nastolatków i najwyraźniej była zadowolona.
O tych kilkunastu kilometrach do pokonania napisałeś jakbyś miał je pokonać co najmniej rowerem :D
OdpowiedzUsuńAle okolica jeziora ciekawa ! Tym bardziej, że nie znam tej Macedońskiej części.
Rowerem byłoby nawet przyjemnie, bo płasko ;)
UsuńA tak było już blisko wieczora, człowiek zmęczony, chciałby już odpocząć, a musi się jeszcze przebijać na drugą stronę jeziora. W efekcie byliśmy na noclegu chyba najpóźniej podczas całego wyjazdu.
Oglądam z zainteresowaniem, wszak w Macedonii byliśmy ale w Ochrydzie.Oglądam dalej a tu niespodzianka, bo w tej cerkwi kutej w skale i tej nowej obok też byliśmy - o wiele bardziej podobała nam się ta Narodzenia Pańskiego. Fajnie zobaczyć u Ciebie ja jeszcze nie robiłem posta z Ochrydy. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńNa pewno Twój wpis o Ochyrdzie to będzie znowu cała masa pięknych zdjęć :) Pozdrawiam :)
UsuńCo spojrzę w tę notkę i zobaczę Jezioro Ochrydzkie, to mi się prezes Ochódzki z "Misia" przypomina. Cóż za idiotyzmy skojarzeń. ;-/
OdpowiedzUsuńWasserwęże - Okropność! :-(((
Niektórym wszystko się z nagą kobietą kojarzy, a innym z Ochódzkim :P
UsuńTakie węże widziałem też kiedyś w jeziorze Szkoderskim, a nawet w Balatonie. Jak przepłynie blisko to można dostać zawału :D
Zaraz tam - "wszystko"! Pyfff! Nie wszystko, tylko to paskudne wężowe jezioro. :-P
UsuńJaki kraj, takie kaczki
OdpowiedzUsuńczytelniczka85