Góry Strażowskie (Strážovské vrchy) na majówkę - oto co wymyśliłem w tym roku. Tradycyjnie miała być Słowacja, więc tym razem wybrałem pasmo położone w jej zachodniej części. Dlaczego?
Powinienem napisać, że po pierwsze dlatego, iż tam jeszcze nie byłem, lecz byłaby to nieprawda: kilka lat temu podczas pobytu nad jednym z okolicznych zbiorników wodnych wyskoczyłem na pobliski szczyt. Trudno to jednak nazwać dokładnym zwiedzaniem, więc nadal te góry były dla mnie terenem do odkrycia.
Po drugie bardzo podoba mi się ich charakter - są niemal w całości zalesione, natomiast wiele szczytów to doskonałe punkty widokowe.
Po trzecie liczyłem, iż znowu nie będzie w nich zbyt tłoczno - oczywiście nie zakładałem niemal kompletnego braku turystów jak rok temu w Wołowskich albo jeszcze wcześniej w Weporskich, ale wiedziałem, że zalew z Polski nam nie grozi.
Po czwarte - w ten rejon mogliśmy w miarę sprawnie dotrzeć komunikacją publiczną także w polski dzień świąteczny.
Cały wyjazd zaczął się jednak od ataku licha - to stara świecka tradycja. Pojawiam się rano na dworcu i czekam grzecznie na pociąg pospieszny do Katowic. Na wyświetlaczu wszystko było w porządku i gdzieś minutę przed planowanym odjazdem facet stojący obok mówi patrząc w swój smartfon:
- K...a, on jeszcze nie wyjechał z Wrocławia!
Zaraz potem pojawiła się informacja o opóźnieniu... 50 minut!
Po peronie przetoczyły się bluzgi. Obsługa dworca od dawna wiedziała, że pociąg jest w czarnej d..e, ale nie raczyła nas o tym poinformować, uniemożliwiając wielu osobom skorzystanie z wolniejszych, lecz punktualnych połączeń osobowych. Ta instytucja jest niereformowalna, chyba tylko zaorać i zasadzić od nowa!
Dwoma pociągami regio pędzę do celu nerwowo zaglądając na zegarek. W Gliwicach... dościga mnie mój pośpiech! W Katowicach mam ponad godzinę spóźnienia, co jeszcze nie jest tragedią, ale... Spotykam się z Agą i Maxem, którzy pierwszy raz jadą na taką wyprawę. Jeśli chodzi o tegoroczny skład to, cytując klasyka: zmiany, zmiany, zmiany.
Ciasnym i syfiatem busem "bratniej" firmy transportujemy się w zaduchu do Cieszyna, gdzie chwilę wcześniej dotarła Neska. Jesteśmy w komplecie 😊. Przy okazji możemy obejrzeć świeżo wyremontowany c.k. dworzec z... bezpłatnymi toaletami! Można?
Na czeską stronę musimy przejść z buta. Z racji 3 maja wali tam prawdziwy polskojęzyczny tłum: na ulicach gęsto od ludzi, Czechów praktycznie nie widać, jakby chowali się przed stonką. To samo w markecie, w którym można zrobić zakupy, gdyż po drugiej stronie Olzy wszystkie zamknięte. Dopiero na czeskocieszyńskim banhofie zrobiło się luźniej.
Express do Żyliny także ma lekkie opóźnienie. Czekamy obserwując nieodległy Beskid Śląsko-Morawski - tam pewnie też będzie tłoczno.
Do Żyliny docieramy w niecałą godzinę za śmiesznie niską stawkę jak na międzynarodowe połączenia. Na dzień dobry ucieka nam pierwsza przesiadka, więc mamy trochę czasu, który wykorzystujemy w znanej mi dworcowej spelunce 😏.
Kolejny etap pokonujemy osobówką. Stare wagony przedziałowe posiadają charakterystyczne oparcia do których człowiek od razu się przylepia, co bardzo nie podoba się dziewczynom 😏. Mnie to tam zwisa, zwłaszcza, że za oknem mijają malutkie stacyjki, a w tle Jaworniki, a potem Białe Karpaty.
Fotogeniczny zbiornik Nosice na Wagu z zabudową uzdrowiska.
W Ilavie (niem. Illau, węg. Illava) mamy niecałe dziesięć minut na następną przesiadkę, a tymczasem gdzieś znów łapiemy kilka minut opóźnienia. Pojawia się nerwówka czy zdążymy? Daliśmy radę, bowiem przystanek autobusowy zlokalizowano prawie pod dworcem... Choć Ilava to miasto powiatowe, to okolica kolejowa przypomina raczej wieś, nie licząc dawnego zamku, który obecnie służy jako więzienie. Warunki chyba mają tam ciężkie...
Autobus zawozi nas do Hornej Poruby (Oberporub, Felsőtölgyes), położonej w dolinie otoczonej Strážovskimi.
Na dworze upał, temperatury letnie. To miał być najcieplejszy dzień wyjazdu. Prognozy zapowiadały też wieczorne burze. Potwierdzili to Czesi w swojej telewizji, na którą zerknąłem w Czeskim Cieszynie: mocne wyładowania i gwałtowne opady do 30 mm na metr kwadratowy. Co prawda miały one przechodzić raczej na zachód od nas, ale w górskim rejonie wszystko szybko się zmienia. Z tego powodu Neska proponuje, aby od razu zarzucić plecaki i ruszyć na szczyt wyprzedzając zmianę pogody. Wysiedliśmy jednak przy dwóch knajpach i grzechem byłoby nie wstąpić na coś zimnego. Liczyliśmy też na coś do jedzenia, ale to jednak nie ta kategoria...
Około 17.30 zaczynamy wędrówkę. Najpierw przez wioskę.
Nasz dzisiejszy cel już widać - Vápeč, mierzący całe 956 metrów. Kompleks wapiennych skałek wychylających się z lasu.
Strážovské vrchy mają taki "urok", że odległości do przejścia są tu często krótkie, ale przy dużych zmianach wysokości. Na szczyt w linii prostej ledwie ze 2 kilometry, niebieskim szlakiem nieco więcej, ale za to ponad 500 metrów podejścia. To widać i czuć na naszych plecach.
Po minięciu ostatnich zabudowań zaczynają się polanki - przynajmniej według mapy, bo w rzeczywistości wyglądają one tak:
Ścieżka robi się coraz bardziej stroma. Dziewczyny zostają z tyłu, zwłaszcza na Agę trzeba uważać, ale po początkowym kryzysie daje sobie radę. Po wejściu na teren rezerwatu przyrody nachylenie jeszcze bardziej się zwiększa...
Pocieszamy się, że to już rzut beretem. Na osłodę pojawiają się pierwsze widoczki.
A szczyt rzeczywiście tuż przed nami.
Bajka!
Na przełęczy Palúch zostawiamy plecaki. Max z Agą mają początkowo pewne obawy, ale uspokajam ich, że mało prawdopodobne, aby przechodzili tędy jacyś inni wędrowcy, a jeszcze mniej, żeby ktoś się połakomił na cztery ciężkie toboły.
Bez obciążenia na najwyższą skałę docieramy w kilka minut.
Vápeč jest świetnym punktem widokowym, panorama nie jest ograniczona z żadnej strony!
Najpierw spoglądam w kierunku południowo-zachodnim. W dolne zabudowania Hornej Poruby, z której wyszliśmy. W środku podłużne ramię szczytów Peršová i Baske, pod którymi leży Dolná Poruba. Horyzont zamyka Inovec (oddalony o 28 kilometrów), najwyższa góra kolejnego pasma jakim są Góry Inowieckie (Považský Inovec).
Na zachodzie słońce szykuje się już do ukrycia. Ciągnąca się w dolinie Porubá, szeroka dolina Wagu oraz graniczne Białe Karpaty z dość słabo zarysowanymi kolejnymi szczytami.
Na północ widać niższe partie Strážovskich, Białe Karpaty i zakryte w większości chmurami Jaworniki.
Ogólnie to w tamtych rejonach zaczyna się robić ciemnawo... W kierunku wschodnim dominuje Strážov (10 kilometrów w linii prostej od nas), na który pójdziemy jutro. Podobnie jak Vápeč jest to zgrupowanie skał wystające nad zalesioną okolicą.
Wszyscy szykują się już na spektakl kończącego się dnia. Aparaty w gotowości!
No dobra, chwila przerwy na grupówkę pod krzyżem 😏. Plus sesje indywidualne.
Zaczyna się...
Dziura w chmurach.
Ostatnie chwile...
I zaszło. Jednocześnie północ nabiera coraz ciemniejszych barw, słychać także gniewne pomruki. Zapowiadana burza postanowiła jednak się pojawić, lecz wiatr wieje w taki sposób, że raczej nas minie.
Towarzystwo postanawia jak najszybciej zejść i udać się na miejsce noclegowe. Plecaki stoją spokojnie na przełęczy, więc wkrótce ruszamy w dół. W lesie szybko znikają resztki dnia i konieczne stają się czołówki.
Do przejścia mamy niewiele, ale czas się dłuży, tym bardziej, iż granice rezerwatu pomyliliśmy z parkiem krajobrazowym. Co jakiś czas niebo przeszywają błyski, ale to nadal dość daleko od nas.
W końcu trafiamy na polanę Srvátkova lúka, gdzie znajduje się leśne pole biwakowe. Szeroka łąka, zadaszona wiata i miejsce na ognisko. Brakuje tylko wody i wychodka (a przynajmniej takowego nie widzieliśmy).
Mamy pewne problemy z rozstawieniem namiotu Neski, bo to jego terenowy debiut, a wiadomo jak to jest z tymi dziewicami... Ostatecznie walka z kijkami kończy się sukcesem i można rozpalić ogień.
Na kolację są wuszty, kartofle i pieczarki, a także zapiekanki "z kamienia". Z drewnem nie ma problemu, pełno go w okolicy, w dodatku jest suche, więc pali się znakomicie. Z racji konieczności odciążenia plecaków w ruch idą też różne napitki 😛.
Sobotni poranek jest bardzo ciepły, a budzimy się tak długo, że niepostrzeżenie przechodzi w przedpołudnie.
Na śniadanie znów wędzimy się przy ognisku, co również jest majówkową tradycją. Potem pora wreszcie się spakować i opuścić sympatyczną miejscówkę.
Większość dzisiejszego odcinka to kilkanaście kilometrów czerwoną Cestą hrdinov SNP - najdłuższym słowackim szlakiem ciągnącym się przez całe państwo. Wielokrotnie pokonywałem różne jego fragmenty, ale całości chyba nie dałbym rady na raz, bowiem liczy on ponad 700 kilometrów (razem z Štefánikovą magistrálą).
Pierwsze półtorej godziny nie obfituje w nadzwyczajnie ciekawe miejsca: przechodzimy obok jakiejś zamkniętej chatki, a oprócz tego las i las. Natomiast jest w miarę płasko, bowiem wszystkie górki trawersujemy, zatem łykamy odległość dość szybko.
Temperatura rośnie w górę i zaczyna ubywać wody. Niby są jakieś strumyczki, ale albo wyschnięte albo niezbyt czyste.
W pewnym momencie pojawia się odkryty teren z zabudowaniami - niewielki przysiółek Lapšovci. Ładnie położony, ale mieszkać bym tu nie chciał.
Przechodząc nad potokiem widzimy w dole Maxa, który tak popędził do przodu, iż spodziewaliśmy się, że spotkamy go dopiero w najbliższej wiosce siedzącego na piwie. Ten tymczasem postanowił urządzić sobie kąpiel, z czego (prawie) wszyscy także korzystamy 😊.
W słońcu wszystko szybko schnie, ale po ruszeniu w dalszą drogę człowiek znowu się poci, zwłaszcza, że mamy trochę krótkiego podejścia.
Na niewielkiej przełęczy chwilowy postój, po którym okazuje się, iż... nie mam kapelusza! Jeszcze chwilę wcześniej nosiłem go na głowie, potem ściągnąłem i zniknął 😩!
Pozostało nam zejście w dół do kolejnej doliny. Szlak jest tu słabo oznaczony, czasem wręcz znaczków nie ma wcale! Idziemy na wyczucie, miejscami jako ścieżka służy kawałek zaoranego pola.
Z boku wyrastają poszarpane grzbiety, na które będziemy wspinać się za jakiś czas. Nie ma dnia bez "ściany płaczu". Podejście musi być ostre, bo w końcu to sam Strážov.
Po prawej ładny wąwozik z drogą asfaltową.
Plan majówki ułożyłem taki, aby każdego dnia mieć na trasie co najmniej jedną miejscowość, w której można sobie usiąść w knajpie i/lub uzupełnić zapasy. Dzisiaj przechodzimy przez Zliechov (niem. Glashütte, węg. Zsolt), wioskę w całości otoczoną górami.
Spotykamy jegomościa, który kombinuje coś z ogrodzeniem przy szlaku. Próbuję wypytać się o "atrakcje" Zliechova, ale mamy pecha, bowiem trafiamy na pijanego jąkałę. Co prawda potwierdził, że mają tu sklep i restaurację, lecz godziny otwarcia mu się mieszały.
Pierwsze zabudowania wioski wyglądają bardzo biednie... Sypiące się chałupy, cygańskie domki, wreszcie gospodarstwo z wynędzniałymi owcami, a Aga stwierdziła, że widziała wśród nich także dwie martwe.
Tablica z poprzedniego systemu.
Centrum Zliechova: skrzyżowanie, przystanek i kościół św. Wawrzyńca, pierwotnie gotycki.
Pomnik Poległych - mężczyźni w austriackich mundurach.
Biegające dzieciaki wybijają nas z błędu: nie ma tu restauracji, co najwyżej knajpka. No cóż, lepsze to niż nic.
W środku chłodek i milcząca grupa stałych bywalców zaskoczona widokiem obcych. Facet, który przyjechał na motocyklu, wypija szybkim haustem piwo i poprawia kielonkiem. Widać, że odpowiedzialny człowiek, w końcu mógł się uwalić do nieprzytomności.
Sklep, otwarty do 17-tej, położony jest po drugiej stronie ulicy, zatem udaje nam się zrobić zakupy.
Siedzi się przyjemnie, ale niektórzy sugerują, że można podążać dalej, zwłaszcza, iż na zewnątrz niepokojąco gromadzą się ciemniejsze chmury właśnie tam, gdzie mamy iść.
Przed wyjściem napełniamy jeszcze butelki wodą - chcieliśmy kranówę z kibla, ale pani z obsługi sama zaproponowała swój kranik na zapleczu 😊.
No więc komu w drogę, temu...
Powinienem napisać, że po pierwsze dlatego, iż tam jeszcze nie byłem, lecz byłaby to nieprawda: kilka lat temu podczas pobytu nad jednym z okolicznych zbiorników wodnych wyskoczyłem na pobliski szczyt. Trudno to jednak nazwać dokładnym zwiedzaniem, więc nadal te góry były dla mnie terenem do odkrycia.
Po drugie bardzo podoba mi się ich charakter - są niemal w całości zalesione, natomiast wiele szczytów to doskonałe punkty widokowe.
Po trzecie liczyłem, iż znowu nie będzie w nich zbyt tłoczno - oczywiście nie zakładałem niemal kompletnego braku turystów jak rok temu w Wołowskich albo jeszcze wcześniej w Weporskich, ale wiedziałem, że zalew z Polski nam nie grozi.
Po czwarte - w ten rejon mogliśmy w miarę sprawnie dotrzeć komunikacją publiczną także w polski dzień świąteczny.
Cały wyjazd zaczął się jednak od ataku licha - to stara świecka tradycja. Pojawiam się rano na dworcu i czekam grzecznie na pociąg pospieszny do Katowic. Na wyświetlaczu wszystko było w porządku i gdzieś minutę przed planowanym odjazdem facet stojący obok mówi patrząc w swój smartfon:
- K...a, on jeszcze nie wyjechał z Wrocławia!
Zaraz potem pojawiła się informacja o opóźnieniu... 50 minut!
Po peronie przetoczyły się bluzgi. Obsługa dworca od dawna wiedziała, że pociąg jest w czarnej d..e, ale nie raczyła nas o tym poinformować, uniemożliwiając wielu osobom skorzystanie z wolniejszych, lecz punktualnych połączeń osobowych. Ta instytucja jest niereformowalna, chyba tylko zaorać i zasadzić od nowa!
Dwoma pociągami regio pędzę do celu nerwowo zaglądając na zegarek. W Gliwicach... dościga mnie mój pośpiech! W Katowicach mam ponad godzinę spóźnienia, co jeszcze nie jest tragedią, ale... Spotykam się z Agą i Maxem, którzy pierwszy raz jadą na taką wyprawę. Jeśli chodzi o tegoroczny skład to, cytując klasyka: zmiany, zmiany, zmiany.
Ciasnym i syfiatem busem "bratniej" firmy transportujemy się w zaduchu do Cieszyna, gdzie chwilę wcześniej dotarła Neska. Jesteśmy w komplecie 😊. Przy okazji możemy obejrzeć świeżo wyremontowany c.k. dworzec z... bezpłatnymi toaletami! Można?
Na czeską stronę musimy przejść z buta. Z racji 3 maja wali tam prawdziwy polskojęzyczny tłum: na ulicach gęsto od ludzi, Czechów praktycznie nie widać, jakby chowali się przed stonką. To samo w markecie, w którym można zrobić zakupy, gdyż po drugiej stronie Olzy wszystkie zamknięte. Dopiero na czeskocieszyńskim banhofie zrobiło się luźniej.
Express do Żyliny także ma lekkie opóźnienie. Czekamy obserwując nieodległy Beskid Śląsko-Morawski - tam pewnie też będzie tłoczno.
Do Żyliny docieramy w niecałą godzinę za śmiesznie niską stawkę jak na międzynarodowe połączenia. Na dzień dobry ucieka nam pierwsza przesiadka, więc mamy trochę czasu, który wykorzystujemy w znanej mi dworcowej spelunce 😏.
Kolejny etap pokonujemy osobówką. Stare wagony przedziałowe posiadają charakterystyczne oparcia do których człowiek od razu się przylepia, co bardzo nie podoba się dziewczynom 😏. Mnie to tam zwisa, zwłaszcza, że za oknem mijają malutkie stacyjki, a w tle Jaworniki, a potem Białe Karpaty.
Fotogeniczny zbiornik Nosice na Wagu z zabudową uzdrowiska.
W Ilavie (niem. Illau, węg. Illava) mamy niecałe dziesięć minut na następną przesiadkę, a tymczasem gdzieś znów łapiemy kilka minut opóźnienia. Pojawia się nerwówka czy zdążymy? Daliśmy radę, bowiem przystanek autobusowy zlokalizowano prawie pod dworcem... Choć Ilava to miasto powiatowe, to okolica kolejowa przypomina raczej wieś, nie licząc dawnego zamku, który obecnie służy jako więzienie. Warunki chyba mają tam ciężkie...
Autobus zawozi nas do Hornej Poruby (Oberporub, Felsőtölgyes), położonej w dolinie otoczonej Strážovskimi.
Na dworze upał, temperatury letnie. To miał być najcieplejszy dzień wyjazdu. Prognozy zapowiadały też wieczorne burze. Potwierdzili to Czesi w swojej telewizji, na którą zerknąłem w Czeskim Cieszynie: mocne wyładowania i gwałtowne opady do 30 mm na metr kwadratowy. Co prawda miały one przechodzić raczej na zachód od nas, ale w górskim rejonie wszystko szybko się zmienia. Z tego powodu Neska proponuje, aby od razu zarzucić plecaki i ruszyć na szczyt wyprzedzając zmianę pogody. Wysiedliśmy jednak przy dwóch knajpach i grzechem byłoby nie wstąpić na coś zimnego. Liczyliśmy też na coś do jedzenia, ale to jednak nie ta kategoria...
Około 17.30 zaczynamy wędrówkę. Najpierw przez wioskę.
Nasz dzisiejszy cel już widać - Vápeč, mierzący całe 956 metrów. Kompleks wapiennych skałek wychylających się z lasu.
Strážovské vrchy mają taki "urok", że odległości do przejścia są tu często krótkie, ale przy dużych zmianach wysokości. Na szczyt w linii prostej ledwie ze 2 kilometry, niebieskim szlakiem nieco więcej, ale za to ponad 500 metrów podejścia. To widać i czuć na naszych plecach.
Po minięciu ostatnich zabudowań zaczynają się polanki - przynajmniej według mapy, bo w rzeczywistości wyglądają one tak:
Ścieżka robi się coraz bardziej stroma. Dziewczyny zostają z tyłu, zwłaszcza na Agę trzeba uważać, ale po początkowym kryzysie daje sobie radę. Po wejściu na teren rezerwatu przyrody nachylenie jeszcze bardziej się zwiększa...
Pocieszamy się, że to już rzut beretem. Na osłodę pojawiają się pierwsze widoczki.
A szczyt rzeczywiście tuż przed nami.
Bajka!
Na przełęczy Palúch zostawiamy plecaki. Max z Agą mają początkowo pewne obawy, ale uspokajam ich, że mało prawdopodobne, aby przechodzili tędy jacyś inni wędrowcy, a jeszcze mniej, żeby ktoś się połakomił na cztery ciężkie toboły.
Bez obciążenia na najwyższą skałę docieramy w kilka minut.
Vápeč jest świetnym punktem widokowym, panorama nie jest ograniczona z żadnej strony!
Najpierw spoglądam w kierunku południowo-zachodnim. W dolne zabudowania Hornej Poruby, z której wyszliśmy. W środku podłużne ramię szczytów Peršová i Baske, pod którymi leży Dolná Poruba. Horyzont zamyka Inovec (oddalony o 28 kilometrów), najwyższa góra kolejnego pasma jakim są Góry Inowieckie (Považský Inovec).
Na zachodzie słońce szykuje się już do ukrycia. Ciągnąca się w dolinie Porubá, szeroka dolina Wagu oraz graniczne Białe Karpaty z dość słabo zarysowanymi kolejnymi szczytami.
Na północ widać niższe partie Strážovskich, Białe Karpaty i zakryte w większości chmurami Jaworniki.
Ogólnie to w tamtych rejonach zaczyna się robić ciemnawo... W kierunku wschodnim dominuje Strážov (10 kilometrów w linii prostej od nas), na który pójdziemy jutro. Podobnie jak Vápeč jest to zgrupowanie skał wystające nad zalesioną okolicą.
Wszyscy szykują się już na spektakl kończącego się dnia. Aparaty w gotowości!
No dobra, chwila przerwy na grupówkę pod krzyżem 😏. Plus sesje indywidualne.
Zaczyna się...
Dziura w chmurach.
Ostatnie chwile...
I zaszło. Jednocześnie północ nabiera coraz ciemniejszych barw, słychać także gniewne pomruki. Zapowiadana burza postanowiła jednak się pojawić, lecz wiatr wieje w taki sposób, że raczej nas minie.
Towarzystwo postanawia jak najszybciej zejść i udać się na miejsce noclegowe. Plecaki stoją spokojnie na przełęczy, więc wkrótce ruszamy w dół. W lesie szybko znikają resztki dnia i konieczne stają się czołówki.
Do przejścia mamy niewiele, ale czas się dłuży, tym bardziej, iż granice rezerwatu pomyliliśmy z parkiem krajobrazowym. Co jakiś czas niebo przeszywają błyski, ale to nadal dość daleko od nas.
W końcu trafiamy na polanę Srvátkova lúka, gdzie znajduje się leśne pole biwakowe. Szeroka łąka, zadaszona wiata i miejsce na ognisko. Brakuje tylko wody i wychodka (a przynajmniej takowego nie widzieliśmy).
Mamy pewne problemy z rozstawieniem namiotu Neski, bo to jego terenowy debiut, a wiadomo jak to jest z tymi dziewicami... Ostatecznie walka z kijkami kończy się sukcesem i można rozpalić ogień.
Na kolację są wuszty, kartofle i pieczarki, a także zapiekanki "z kamienia". Z drewnem nie ma problemu, pełno go w okolicy, w dodatku jest suche, więc pali się znakomicie. Z racji konieczności odciążenia plecaków w ruch idą też różne napitki 😛.
Sobotni poranek jest bardzo ciepły, a budzimy się tak długo, że niepostrzeżenie przechodzi w przedpołudnie.
Na śniadanie znów wędzimy się przy ognisku, co również jest majówkową tradycją. Potem pora wreszcie się spakować i opuścić sympatyczną miejscówkę.
Większość dzisiejszego odcinka to kilkanaście kilometrów czerwoną Cestą hrdinov SNP - najdłuższym słowackim szlakiem ciągnącym się przez całe państwo. Wielokrotnie pokonywałem różne jego fragmenty, ale całości chyba nie dałbym rady na raz, bowiem liczy on ponad 700 kilometrów (razem z Štefánikovą magistrálą).
Pierwsze półtorej godziny nie obfituje w nadzwyczajnie ciekawe miejsca: przechodzimy obok jakiejś zamkniętej chatki, a oprócz tego las i las. Natomiast jest w miarę płasko, bowiem wszystkie górki trawersujemy, zatem łykamy odległość dość szybko.
Temperatura rośnie w górę i zaczyna ubywać wody. Niby są jakieś strumyczki, ale albo wyschnięte albo niezbyt czyste.
W pewnym momencie pojawia się odkryty teren z zabudowaniami - niewielki przysiółek Lapšovci. Ładnie położony, ale mieszkać bym tu nie chciał.
Przechodząc nad potokiem widzimy w dole Maxa, który tak popędził do przodu, iż spodziewaliśmy się, że spotkamy go dopiero w najbliższej wiosce siedzącego na piwie. Ten tymczasem postanowił urządzić sobie kąpiel, z czego (prawie) wszyscy także korzystamy 😊.
W słońcu wszystko szybko schnie, ale po ruszeniu w dalszą drogę człowiek znowu się poci, zwłaszcza, że mamy trochę krótkiego podejścia.
Na niewielkiej przełęczy chwilowy postój, po którym okazuje się, iż... nie mam kapelusza! Jeszcze chwilę wcześniej nosiłem go na głowie, potem ściągnąłem i zniknął 😩!
Pozostało nam zejście w dół do kolejnej doliny. Szlak jest tu słabo oznaczony, czasem wręcz znaczków nie ma wcale! Idziemy na wyczucie, miejscami jako ścieżka służy kawałek zaoranego pola.
Z boku wyrastają poszarpane grzbiety, na które będziemy wspinać się za jakiś czas. Nie ma dnia bez "ściany płaczu". Podejście musi być ostre, bo w końcu to sam Strážov.
Po prawej ładny wąwozik z drogą asfaltową.
Plan majówki ułożyłem taki, aby każdego dnia mieć na trasie co najmniej jedną miejscowość, w której można sobie usiąść w knajpie i/lub uzupełnić zapasy. Dzisiaj przechodzimy przez Zliechov (niem. Glashütte, węg. Zsolt), wioskę w całości otoczoną górami.
Spotykamy jegomościa, który kombinuje coś z ogrodzeniem przy szlaku. Próbuję wypytać się o "atrakcje" Zliechova, ale mamy pecha, bowiem trafiamy na pijanego jąkałę. Co prawda potwierdził, że mają tu sklep i restaurację, lecz godziny otwarcia mu się mieszały.
Pierwsze zabudowania wioski wyglądają bardzo biednie... Sypiące się chałupy, cygańskie domki, wreszcie gospodarstwo z wynędzniałymi owcami, a Aga stwierdziła, że widziała wśród nich także dwie martwe.
Tablica z poprzedniego systemu.
Centrum Zliechova: skrzyżowanie, przystanek i kościół św. Wawrzyńca, pierwotnie gotycki.
Pomnik Poległych - mężczyźni w austriackich mundurach.
Biegające dzieciaki wybijają nas z błędu: nie ma tu restauracji, co najwyżej knajpka. No cóż, lepsze to niż nic.
W środku chłodek i milcząca grupa stałych bywalców zaskoczona widokiem obcych. Facet, który przyjechał na motocyklu, wypija szybkim haustem piwo i poprawia kielonkiem. Widać, że odpowiedzialny człowiek, w końcu mógł się uwalić do nieprzytomności.
Sklep, otwarty do 17-tej, położony jest po drugiej stronie ulicy, zatem udaje nam się zrobić zakupy.
Siedzi się przyjemnie, ale niektórzy sugerują, że można podążać dalej, zwłaszcza, iż na zewnątrz niepokojąco gromadzą się ciemniejsze chmury właśnie tam, gdzie mamy iść.
Przed wyjściem napełniamy jeszcze butelki wodą - chcieliśmy kranówę z kibla, ale pani z obsługi sama zaproponowała swój kranik na zapleczu 😊.
No więc komu w drogę, temu...
A to się nam złożyło. Spoglądałem na te wierchy z zamku w niedalekim Trenczynie. Też się wybrałem na Słowację w majowy weekend, ale trasa była typowo samochodowa. Piękne, widokowe góry, chociaż te podejścia nieźle musiały dać w kość.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Noo, Trenczyn to rzeczywiście niedaleko :) Kiedyś zwiedzałem ten zamek, ale akurat w paskudnym deszczu.
UsuńW ogóle okazało się, że w tym czasie kilkoro znajomych kręciło się po szeroko rozumianej okolicy :)
Podejścia i zejścia, jeszcze kilka dni po powrocie czułem jak bolą mnie stopy ;)
Maruda :P Ja po 2 godzinach w Fackovie już czułam, że mogłabym kolejne podejście zrobić :P
UsuńJak widać niektórym wystarczy piwo do regeneracji, ale oni są jeszcze młodzi, potem będzie gorzej :P
UsuńCo tam podejścia, efekty się liczą :) Pomimo,ze to EU, to czuć tę dzikość i stagnację niczym z PRL ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam bardzo :)
Fakt, słowackie wioski to taka trochę inna epoka. Przypominają te z polskiej ściany wschodniej z tą różnicą, że prawie w każdej jest działająca knajpa :D
UsuńMoże te owce spały?
OdpowiedzUsuńBardzo ładne góry, szczególnie w tej zieleni. I światło fajnie zagrało na wieczór. Przez Cieszyn lepiej jechać niż przez Zwardoń?
Aga twierdziła, że na pewno były martwe. Ja ich w sumie w ogóle nie widziałam. :O
UsuńDo Zwardonia pociąg wlecze się 3 godziny. Do Cieszyna półtorej busikiem w ścisku i smrodzie, ale potem już luksus.
UsuńOwce chyba nie śpią na plecach, a tak podobno wyglądały :D
Już się zmęczyłam od samego czytania opisów tych podejść ;-) Zdjęcia z zachodu słońca wymiatają.
OdpowiedzUsuńNie było aż tak dramatycznie :P Owszem, ja się wlekłam jak zwykle, ale spokojnie mogłabym jeszcze ze 3 dni pochodzić, a przyjechałam na ten wyjazd po czterech dniach wędrówek :P...
UsuńW sumie też bym mógł jeszcze pochodzić, ale z chęcią wziąłbym jakąś noc przerwy w ludzkich warunkach z prysznicem. W moim wieku już tak można :P
UsuńA propos noclegów, jeszcze 10-7 lat temu nocowaliśmy głównie pod namiotem albo w samochodzie (na długiej trasie). Potem co drugi-trzeci dzień był już nocleg z dostępem do prysznica z ciepłą wodą. Teraz, po spaniu w samochodzie czuję się połamana. SKS nadchodzi!
UsuńPod namiotem nadal lubię, choć faktycznie coraz częściej wolę na przerywnik opcję z łóżkiem i dachem :) W samochodzie zawsze mi się średnio spało, podobnie jak np. w autobusie - te fotele są po prostu mało wygodne, nawet po rozłożeniu :D
Usuń