Najkrótsze podejście na Strážov prowadzi ze Zliechova i jako takie wybiera chyba większość turystów. Również i my z niego skorzystamy, zwłaszcza, że właśnie w tej wiosce jesteśmy 😏.
Opuszczając centrum mijamy pomnik Słowackiego Powstania Narodowego upiększony armatą, a także kilka drewnianych domów, które uchowały się na obrzeżach. Pod jednym z gospodarstw zaparkował niezdzieralny maluch.
Ostatnie zdjęcie potwierdza, iż przybywa chmur. Po wyjściu na łąki zaczyna lekko padać, ale na szczęście po chwili przechodzi.
Na skraju rezerwatu - podobnie jak wczoraj - puszczamy dziewczyny przodem, bowiem tu zaczyna się najgorsze podejście: około 500 metrów w górę na krótkim odcinku. Dla osłodzenia wysiłku wraca słońce.
Gramoląc się ścianą płaczu spotykamy chyba pierwszego turystę podczas tego wypadu: starszy facet pyta się, gdzie idziemy o tak późnej porze. Mówię mu, że do chatki.
- Ale to jeszcze ze cztery kilometry - rzuca.
- Nieee, to maksymalnie dwa. O, tutaj - pokazuję mu na mapie.
- Tak, to tam, ale cztery kilometry na pewno - nie daje się przekonać.
Oczywiście nie miał racji, gdyż było to znacznie bliżej.
Zasapani wchodzimy na przełęcz (sedlo pod Strážovom), gdzie znajduje się rozwidlenie szlaków. Dziewczyn nie ma. Może skoczyły na Strážov obejrzeć zachód słońca? Dla pewności dzwonię jednak do Neski; okazało się, iż odpuściły najwyższy szczyt, a siedzą trochę niżej, na żółtym szlaku którym będziemy teraz kawałek schodzić. Owo zejście także było momentami bardzo strome i aż jęknąłem, wyobrażając sobie, iż jutro będziemy się nim wracać.
Po kilku chwilach dochodzimy do punktu określanego jako Medvieda skala. Aga i Inez już tam czekają - czyli jednak dotarły przed nami 😏. W miejscu tym stoi niewielka drewniana chata, wypatrzona przeze mnie jako miejsce noclegowe.
Niestety, nie jest ona w zbyt dobrym stanie, a w środku panuje zwyczajny syf. Agnieszka stwierdza, że na materacach gniazdują pluskwy (i mendy) 😛.
Po kilku chwilach dochodzimy do punktu określanego jako Medvieda skala. Aga i Inez już tam czekają - czyli jednak dotarły przed nami 😏. W miejscu tym stoi niewielka drewniana chata, wypatrzona przeze mnie jako miejsce noclegowe.
Niestety, nie jest ona w zbyt dobrym stanie, a w środku panuje zwyczajny syf. Agnieszka stwierdza, że na materacach gniazdują pluskwy (i mendy) 😛.
Mnie to tam w sumie nie przeszkadza, po rozłożeniu karimaty mógłbym się na nich wyłożyć. Ostatecznie jednak decydujemy się rozbić namioty: Inez na trawniku, który pokazuje ruchem ręki...
...a Max... w środku chatki 😛.
Zanim dzień się skończy wyskakuję na pobliską "misową" skałę, z której widać dolinę pod nami, nieco zamgloną.
Reszta ekipy ma jakieś ciągłe obawy co do okolicy: co rusz wspominają, że to chatka z horroru, że hałasująca w lesie sowa to zakamuflowany niedźwiedź i tym podobne. Dodatkowo pod ścianą domku leży sterta kości, co oznacza, iż jakieś stworzenie gwałtownie zakończyło tu życie.
Przy rozpalonym ogniu od razu robi się przyjemniej i bezpieczniej, można też pozbyć się większości pozostałych zapasów.
W nocy nie wydarzyła się żadna tragedia, nie licząc obolałych pleców od twardej ziemi i podłogi. Liczba kości pod chatką pozostała taka sama 😏.
Poranek na razie jest chłodny. Nad Strážovem sporo chmur, ale w oddali więcej przejaśnień.
Ponownie organizujemy ognisko na śniadanie, po czym następuje mniej przyjemny moment, a mianowicie wejście pod przełęcz, na której byliśmy wczoraj. Według tablicy to 200 metrów przewyższenia zajmujące 40 minut, ale było to mocno na wyrost, bo skróciliśmy ten czas do jakiegoś kwadransa, a i różnicy wysokości nie było takiej dużej.
Kolejny odcinek (znowu cesta hridnov SNP) jest łagodniejszy i przyjemniejszy, bowiem zakosami trawersujemy górkę. Wyżej pojawiają się pola czosnku niedźwiedziego, co wzbudza wielki entuzjazm u Neski 😊.
Lúka pod Strážovom to wielka dziura wśród lasu.
Rzucamy plecaki między drzewa i na lekko ruszamy w kierunku szczytu. W oddali majaczy panorama Małej Fatry.
Strážov liczy 1213 metrów - a konkretnie to tyle ma najwyższy punkt rozległego masywu skalnego. Wbrew temu co można przeczytać w internecie z tego miejsca nie ma dookolnej panoramy, a "jedynie" od południa do zachodu.
Przejrzystość nie powala. Najlepiej widać ciągnący się w dole Zliechov. Można nawet dojrzeć knajpę, w której wczoraj siedzieliśmy, a także gospodarstwo z martwymi owcami 😛.
Mniej więcej na środku horyzontu jest Vápeč, zdobyty przez nas dwa dni temu. Za nim ledwo majaczy dolina Wagu, ale już góry na granicy z Czechami są nieobecne.
Każdy szaleje z aparatem lub smartfonem, ja próbowałem jeszcze z faną, ale silny wiatr skutecznie mi przeszkadzał.
Zdjęcia grupowego też nie mogło zabraknąć, w końcu jakieś potwierdzenie kolejnego szczytu do Korony Gór Słowacji musi być 😛!
Niezła skała! Ciekawe ile osób z niej spadło? Postawiony obok tabliczki szczytowej krzyż z imieniem i nazwiskiem świadczył, że nie wszyscy mieli stąd fajne wspomnienia. Od dołu prowadzi wąska ścieżka, ktoś musi zatem nią chodzić.
Inny większy krzyż wbito poniżej skałek. Jest to wersja "lotaryńska", czyli z podwójną belką poprzeczną, widniejącą w herbie Słowacji i Węgier.
Pojawiają się inni turyści. Najpierw pojedynczy, potem kilkuosobowe grupy. Nie są to jeszcze tłumy, ale zdecydowanie zaczyna robić się tłoczniej, więc wracamy na łąkę, gdzie plecaki nieniepokojone leżą w krzakach.
Kilka następnych kilometrów to głównie schodzenie - początkowo mocno obciążające kolana, potem łagodniejsze. Są dywany czosnku, tabliczki z czasów socjalistycznej Czechosłowacji (dość często pojawiające się na najdłuższym słowackim szlaku) oraz piękny, bukowy las.
Na samym dole spotykamy żwawy strumień, w którym postanawiamy dokonać szybkiej kąpieli.
Po rannych chmurach nie ma już śladu, słońce pali konkretnie, więc suszenie odbywa się bardzo szybko. I tylko takie dziwne miny turystów mijających leżącego na środku drogi chłopa w bokserkach... 😛.
Ładnie tutaj.
Dochodzimy do asfaltu. Może łapać stopa? Eee, nie - zostało nam może z półtora kilometra maszerowania, do tego ruch mizerny, a otoczenie przyjemne.
Z naprzeciwka maszeruje babcia w kuchennym fartuchu i wiązanką sztucznych kwiatów. Pozdrawiamy się wzajemnie i każdy ciągnie w swoją stronę.
Tablica miejscowości Čičmany (niem. Zimmermannshau, węg. Csicsmány). Kiedyś już o niej pisałem na blogu. Miejscowość słynie ze swoich drewnianych chat malowanych w białe wzory. To wioska turystyczna, więc wiedziałem, iż uda nam się tu skorzystać z uroków cywilizacji.
Wpadamy do restauracji, która również zdobiona jest białymi wzorkami. W menu sporo lokalnych potraw, ale decyduję się na nieśmiertelną zupę czosnkową, do tego słodką marlenkę i piwo z małego browaru ERB w Bańskiej Szczawnicy. Ceny dość przystępne, tylko za "napój turysty z pianką" policzyli sobie ponad dwa euro! Ale warto było, bo bardzo smaczne!
Idąc do przystanku w centrum przyglądamy się zabudowie Čičman. Niedaleko stoi kasztel z XVIII wieku pełniący funkcję hotelu-restauracji, lecz wygląda zdecydowanie drożej niż "nasza" jadłodajnia.
Przez środek płynie Rajčianka. Ciekawe jak zareagowaliby ludzie, gdyby nagle urządzić tu kąpiel? 😛
Północna część wioski zdominowana jest przez drewno. Istnieją legendy o pochodzeniu i znaczeniu tej ornamentyki, jednak prawdopodobnie białe wzorki miały chronić przed nagrzewaniem się wnętrz, a także odganiać złe duchy.
Na tablicy informacyjnej wypisano nazwy poszczególnych symboli. Wiele z nich można znaleźć także na miejscowych haftach. Najbardziej utkwił mi opis gwiazdek - są to "dupki kurczaka" 😛.
Ludowy motyw znalazł się nawet na memoriale poległych w 1944 roku.
Jedyny minus wizyty w Čičmanach stanowił zamknięty sklep. Według danych z www miał być otwarty do 16-tej, a w rzeczywistości kres sobotniej działalności wyznaczała godzina 11.30.
Strážovské vrchy w wersji pieszej żegnamy, lecz to nie koniec majówkowej przygody. Kolejnym krokiem będzie skorzystanie z autobusu, który zawiezie nas do pobliskiej wioski.
Na dworze żar leje się z nieba, a niektórym chce się w taką pogodę biegać!
Sąsiednia miejscowość to Fačkov (węg. Facskó). Sąsiedztwo jest dość umowne, bowiem obydwie osady dzieli około 10 kilometrów "niczego". Trochę intrygowała mnie nazwa miejscowości, a okazało się, iż pochodzi od imienia pierwszego wójta.
W przeciwieństwie do Čičman panuje tutaj cisza i spokój. Przy głównym skrzyżowaniu mają nawet dość duży market, ale cóż z tego, skoro od południa nieczynny. Rysuje się problem odnośnie naszego zaopatrzenia...
Sytuacja nie jest jednak beznadziejna, bowiem kilkaset metrów dalej działa karczma, a raczej spelunka z gatunku tych wielce sympatycznych. Nie mamy zresztą zbyt dużego wyboru odnośnie ewentualnej aktywności, bowiem musimy poczekać półtorej godziny na następny autobus.
W knajpce bytują nie do końca trzeźwi miejscowi plus kilkoro rowerzystów. Potem zaczynają pojawiać się grupy emerytów tworzących sztuczne kolejki do baru. Na ścianie rzutnik wyświetla mecze z MŚ w hokeju na lodzie - Słowacy będą grać dopiero wieczorem, więc zainteresowanie na razie małe.
Knajpa to nie sklep, ale można tu kupić kilka rzeczy, np. wędzony ser. Z alkoholem też nie ma problemu, a na wynos decydujemy się na vaječný likér. Niestety, mieli tylko jedną flaszkę.
Fačkov położony jest w głębokiej dolinie na granicy dwóch pasm górskich. A skoro skończyliśmy jedne, to wkrótce zaczniemy drugie; sylwetka górki, na którą będziemy się jeszcze dziś wdrapywać, doskonale widoczna jest z prawie każdego miejsca wioski.
...a Max... w środku chatki 😛.
Zanim dzień się skończy wyskakuję na pobliską "misową" skałę, z której widać dolinę pod nami, nieco zamgloną.
Reszta ekipy ma jakieś ciągłe obawy co do okolicy: co rusz wspominają, że to chatka z horroru, że hałasująca w lesie sowa to zakamuflowany niedźwiedź i tym podobne. Dodatkowo pod ścianą domku leży sterta kości, co oznacza, iż jakieś stworzenie gwałtownie zakończyło tu życie.
Przy rozpalonym ogniu od razu robi się przyjemniej i bezpieczniej, można też pozbyć się większości pozostałych zapasów.
W nocy nie wydarzyła się żadna tragedia, nie licząc obolałych pleców od twardej ziemi i podłogi. Liczba kości pod chatką pozostała taka sama 😏.
Poranek na razie jest chłodny. Nad Strážovem sporo chmur, ale w oddali więcej przejaśnień.
Ponownie organizujemy ognisko na śniadanie, po czym następuje mniej przyjemny moment, a mianowicie wejście pod przełęcz, na której byliśmy wczoraj. Według tablicy to 200 metrów przewyższenia zajmujące 40 minut, ale było to mocno na wyrost, bo skróciliśmy ten czas do jakiegoś kwadransa, a i różnicy wysokości nie było takiej dużej.
Kolejny odcinek (znowu cesta hridnov SNP) jest łagodniejszy i przyjemniejszy, bowiem zakosami trawersujemy górkę. Wyżej pojawiają się pola czosnku niedźwiedziego, co wzbudza wielki entuzjazm u Neski 😊.
Lúka pod Strážovom to wielka dziura wśród lasu.
Rzucamy plecaki między drzewa i na lekko ruszamy w kierunku szczytu. W oddali majaczy panorama Małej Fatry.
Strážov liczy 1213 metrów - a konkretnie to tyle ma najwyższy punkt rozległego masywu skalnego. Wbrew temu co można przeczytać w internecie z tego miejsca nie ma dookolnej panoramy, a "jedynie" od południa do zachodu.
Przejrzystość nie powala. Najlepiej widać ciągnący się w dole Zliechov. Można nawet dojrzeć knajpę, w której wczoraj siedzieliśmy, a także gospodarstwo z martwymi owcami 😛.
Mniej więcej na środku horyzontu jest Vápeč, zdobyty przez nas dwa dni temu. Za nim ledwo majaczy dolina Wagu, ale już góry na granicy z Czechami są nieobecne.
Każdy szaleje z aparatem lub smartfonem, ja próbowałem jeszcze z faną, ale silny wiatr skutecznie mi przeszkadzał.
Zdjęcia grupowego też nie mogło zabraknąć, w końcu jakieś potwierdzenie kolejnego szczytu do Korony Gór Słowacji musi być 😛!
Niezła skała! Ciekawe ile osób z niej spadło? Postawiony obok tabliczki szczytowej krzyż z imieniem i nazwiskiem świadczył, że nie wszyscy mieli stąd fajne wspomnienia. Od dołu prowadzi wąska ścieżka, ktoś musi zatem nią chodzić.
Inny większy krzyż wbito poniżej skałek. Jest to wersja "lotaryńska", czyli z podwójną belką poprzeczną, widniejącą w herbie Słowacji i Węgier.
Pojawiają się inni turyści. Najpierw pojedynczy, potem kilkuosobowe grupy. Nie są to jeszcze tłumy, ale zdecydowanie zaczyna robić się tłoczniej, więc wracamy na łąkę, gdzie plecaki nieniepokojone leżą w krzakach.
Kilka następnych kilometrów to głównie schodzenie - początkowo mocno obciążające kolana, potem łagodniejsze. Są dywany czosnku, tabliczki z czasów socjalistycznej Czechosłowacji (dość często pojawiające się na najdłuższym słowackim szlaku) oraz piękny, bukowy las.
Na samym dole spotykamy żwawy strumień, w którym postanawiamy dokonać szybkiej kąpieli.
Po rannych chmurach nie ma już śladu, słońce pali konkretnie, więc suszenie odbywa się bardzo szybko. I tylko takie dziwne miny turystów mijających leżącego na środku drogi chłopa w bokserkach... 😛.
Ładnie tutaj.
Dochodzimy do asfaltu. Może łapać stopa? Eee, nie - zostało nam może z półtora kilometra maszerowania, do tego ruch mizerny, a otoczenie przyjemne.
Z naprzeciwka maszeruje babcia w kuchennym fartuchu i wiązanką sztucznych kwiatów. Pozdrawiamy się wzajemnie i każdy ciągnie w swoją stronę.
Tablica miejscowości Čičmany (niem. Zimmermannshau, węg. Csicsmány). Kiedyś już o niej pisałem na blogu. Miejscowość słynie ze swoich drewnianych chat malowanych w białe wzory. To wioska turystyczna, więc wiedziałem, iż uda nam się tu skorzystać z uroków cywilizacji.
Wpadamy do restauracji, która również zdobiona jest białymi wzorkami. W menu sporo lokalnych potraw, ale decyduję się na nieśmiertelną zupę czosnkową, do tego słodką marlenkę i piwo z małego browaru ERB w Bańskiej Szczawnicy. Ceny dość przystępne, tylko za "napój turysty z pianką" policzyli sobie ponad dwa euro! Ale warto było, bo bardzo smaczne!
Idąc do przystanku w centrum przyglądamy się zabudowie Čičman. Niedaleko stoi kasztel z XVIII wieku pełniący funkcję hotelu-restauracji, lecz wygląda zdecydowanie drożej niż "nasza" jadłodajnia.
Przez środek płynie Rajčianka. Ciekawe jak zareagowaliby ludzie, gdyby nagle urządzić tu kąpiel? 😛
Północna część wioski zdominowana jest przez drewno. Istnieją legendy o pochodzeniu i znaczeniu tej ornamentyki, jednak prawdopodobnie białe wzorki miały chronić przed nagrzewaniem się wnętrz, a także odganiać złe duchy.
Na tablicy informacyjnej wypisano nazwy poszczególnych symboli. Wiele z nich można znaleźć także na miejscowych haftach. Najbardziej utkwił mi opis gwiazdek - są to "dupki kurczaka" 😛.
Ludowy motyw znalazł się nawet na memoriale poległych w 1944 roku.
Jedyny minus wizyty w Čičmanach stanowił zamknięty sklep. Według danych z www miał być otwarty do 16-tej, a w rzeczywistości kres sobotniej działalności wyznaczała godzina 11.30.
Strážovské vrchy w wersji pieszej żegnamy, lecz to nie koniec majówkowej przygody. Kolejnym krokiem będzie skorzystanie z autobusu, który zawiezie nas do pobliskiej wioski.
Na dworze żar leje się z nieba, a niektórym chce się w taką pogodę biegać!
Sąsiednia miejscowość to Fačkov (węg. Facskó). Sąsiedztwo jest dość umowne, bowiem obydwie osady dzieli około 10 kilometrów "niczego". Trochę intrygowała mnie nazwa miejscowości, a okazało się, iż pochodzi od imienia pierwszego wójta.
W przeciwieństwie do Čičman panuje tutaj cisza i spokój. Przy głównym skrzyżowaniu mają nawet dość duży market, ale cóż z tego, skoro od południa nieczynny. Rysuje się problem odnośnie naszego zaopatrzenia...
Sytuacja nie jest jednak beznadziejna, bowiem kilkaset metrów dalej działa karczma, a raczej spelunka z gatunku tych wielce sympatycznych. Nie mamy zresztą zbyt dużego wyboru odnośnie ewentualnej aktywności, bowiem musimy poczekać półtorej godziny na następny autobus.
W knajpce bytują nie do końca trzeźwi miejscowi plus kilkoro rowerzystów. Potem zaczynają pojawiać się grupy emerytów tworzących sztuczne kolejki do baru. Na ścianie rzutnik wyświetla mecze z MŚ w hokeju na lodzie - Słowacy będą grać dopiero wieczorem, więc zainteresowanie na razie małe.
Knajpa to nie sklep, ale można tu kupić kilka rzeczy, np. wędzony ser. Z alkoholem też nie ma problemu, a na wynos decydujemy się na vaječný likér. Niestety, mieli tylko jedną flaszkę.
Fačkov położony jest w głębokiej dolinie na granicy dwóch pasm górskich. A skoro skończyliśmy jedne, to wkrótce zaczniemy drugie; sylwetka górki, na którą będziemy się jeszcze dziś wdrapywać, doskonale widoczna jest z prawie każdego miejsca wioski.
Čičmany odwiedziliśmy tak z 15 lat temu. I chyba niewiele się zmieniło w tej wiosce. Jeśli dobrze sobie przypominam, to ten szczyt ze skałami to Klak. Czyżby to był ten kolejny cel przed Wami?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Dobrze sobie przypominasz :) Tak, to nasz kolejny cel, w sumie naturalny w tym miejscu :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Ostatnio też zaczęłam się zastanawiać nad Koroną Gór Słowacji. W Internecie są różne listy, ale nie wiem, na ile są zgodne z regionalizacją poczynioną przez geografów. Masz jakiś spis szczytów do podrzucenia może?
OdpowiedzUsuńNie, zresztą nie wiem czy taka oficjalna istnieje. Być może u nich brak takich organizacji jak PSK, które samozwańczo wykreśliło własną listę pełną błędów, w dodatku słowackie podziały różnią się dość znaczne od polskich regionalizacji :D Więc wynika z tego, że należałoby zrobić kilka list, bo na polskiej jest coś 40, a na słowackiej ponad 50 :)
UsuńChoć ta lista ( http://szlak.info/2012/10/gory-slowacji/ ) wygląda sensownie.
Swoją drogą - czemu zmieniliście stronę internetową?
UsuńTeż ta lista wydała mi się sensowna, choć czegoś tam też brakuje w porównaniu z innymi (i pewne różnice są). Co do strony, to tak nie do końca zmiany, bo zamierzam poprzenosić relacje ze starej na nową. Zmienił się adres i wygląd przede wszystkim, a zmiany strony wynikły z kilku rzeczy.
UsuńNoo, zmiany są widoczne. Przede wszystkim można komentować :)
UsuńI tak tego prawie nikt nie robi, więc jakby zmian nie było ;).
UsuńČičmany - to brzmi, jakby były kolebką polskich handlarzy walutą z lat minionych. ;-)
OdpowiedzUsuńTeż mam zawsze takie skojarzenia ;)
Usuń