środa, 18 kwietnia 2018

Autostopem i autobusem z Zagórza do Wetliny.

Godzina 1 w nocy. Paskudny dworzec autobusowy w Katowicach. Co można tam robić o tej porze w piątek trzynastego? Wiele mniej lub bardziej ciekawych czynności, ale przede wszystkim wsiadać w autobus jadący w Beskidy Wschodnie, a konkretnie w okolice Bieszczad(ów) 😊.

Z plecakiem odkryłem je dość późno, bo dopiero ponad dwa lata temu. Od tego czasu staram się tam bywać przynajmniej raz w roku, choć w ubiegłym uczyniłem to jedynie symbolicznie odwiedzając mroźny Łupków. Tej wiosny plan był ambitniejszy, zatem w piątkową noc mkniemy razem z Ecowarriorem na wschód...

Za Rzeszowem następuje tradycyjna przesiadka do innego pojazdu, co zawsze jest koszmarem dla rozbudzonych pasażerów. Wchodząc w próg drugiego busa słyszymy okrzyk:
- Eco, tutaj!
Z fotela cieszy się gęba Tomka, który akurat ma przerwę od pracy na Islandii i także wybiera się w Biesy.

Ostatnia godzina zlatuje bardzo szybko. Mimo, że Tomek miał wychodzić w Sanoku, to czyni to razem z nami dopiero w Zagórzu. Jest po 6-rano, mieliśmy piękny początek dnia, a przed nami cały weekend!


Dziś w planie część krajoznawcza: nie będzie szlaków, napierdzielania w górę i w dół, ale zwiedzanie. Pierwszy interesujący obiekt znajduje się już kilkaset metrów od przystanku - cmentarz żołnierzy radzieckich. Kwatera kryje szczątki około 60 czerwonoarmistów zmarłych w 1944 roku od ran. Niemal wszystkie mogiły są bezimienne.



Dwujęzyczny napis to pewna ciekawostka: WIECZNA SŁAWA BOHATEROM POLEGŁYM W WALKACH ZA WOLNOŚĆ I NIEZAWISŁOŚĆ SOWIECKIEGO ZWIĄZKU. Składnia i słownictwo wygląda na bezpośrednią kalkę z rosyjskiego, w dodatku użyto słowa "sowiecki", które po wojnie wypierano z nazewnictwa z powodu negatywnych skojarzeń i zastępowano "radzieckim". Dziś znowu jest powszechnie używane zwłaszcza przez prawactwo, co pozwala łatwo zidentyfikować poglądy autora danego tekstu 😏.


Żołnierzy pochowano w części istniejącego wcześniej cmentarza unickiego, założonego w XIX wieku - to najmłodsza i jedyna zachowana nekropolia grekokatolicka Zagórza. Choć może te "zachowanie" to na wyrost, bowiem przetrwało dosłownie kilka nagrobków (a ostatni spoczynek odnalazło tu 240 osób).


Największym jest grobowiec miejscowego proboszcza oraz jego małżonki.


Z głównej drogi skręcamy do centrum miasta, mijając zakorkowane skrzyżowanie pełne ludzi spieszących się do pracy. Nas nic nie goni 😊.



Z mostu widać rozgałęzienie ważnego węzła kolejowego, jaki stanowił w przeszłości Zagórz: na lewo sporadycznie używane tory do Sanoka, na prawo zlikwidowana linia w kierunku Krościenka i Chyrowa.


Na dworcu kolejowym rzadko coś się dzieje...


Ponieważ transport publiczny działa od tego miejsca bardzo słabo, to zakładaliśmy przebyć dzisiejszą trasę autostopem. Okazuje się jednak, że za niedługo pojedzie PKS w kierunku następnej miejscowości, do której chcieliśmy zajrzeć, więc korzystamy z okazji i po krótkim czasie jesteśmy w Tarnawie Górnej (Тернава Горішня). Obok przystanku stoi opuszczona po Akcji Wisła cerkiew Zaśnięcia NMP.


Unici wybudowali ją w 1817 roku, użytkowali do 1947. Na ścianie straszy informacja o groźbie zawalenia, ale drzwi do środka są otwarte. Stropy faktycznie są w fatalnym stanie, więc ostrzeżenie nie było na wiwat...



Od północy przylegała zakrystia, dzisiaj pomazana bohomazami. Smutny widok, zwłaszcza, iż świątynia znajduje się na liście zabytków.



Suniemy wolno drogą odprowadzani zdziwionym wzrokiem uczniów udających się do szkoły. Eco miał tu zaznaczony jakiś ciekawy sklep, ale go nie znaleźliśmy. Po kilkuset metrach odbijamy w bok przy kapliczce z XVIII wieku.


Następny odcinek jest bardzo sielankowy: co prawda z asfaltową nawierzchnią, lecz ruch tutaj znikomy, a z obu stron pofałdowane krajobrazy Gór Sanocko-Turczańskich.




Przed kolejną wioską robimy krótki popas na skraju pola, po czym wchodzimy do Czaszyna (Чашин). Jeszcze nie wiemy, że spędzimy tu znacznie więcej czasu, niż byśmy chcieli.


Od tego momentu musimy powrócić do idei autostopu, ale nasze niespodziewane rozmnożenie w postaci Tomka przyniosło też negatywny skutek zmniejszenia szans na okazję. Rozumiemy to wszyscy doskonale, więc postanawiamy się rozdzielić: nasz towarzysz mknie do przodu, my zostajemy z tyłu i liczymy, że spotkamy się gdzieś w następnych wioskach.

Na zegarku ledwo minęła ósma, ale temperatura gwałtownie rośnie. Mamy wrażenie, że to nie kwiecień, a upalne miesiące letnie!



Bez większej nadziei machamy na przejeżdżające samochody, bo i tak chcieliśmy zajrzeć do tutejszej cerkwi, która złośliwie przyczaiła się na samym końcu wsi. Dochodzimy tam już konkretnie zmachani.


Cerkiew św. Mikołaja wybudowano w 1835, ale po powojennych przebudówkach straciła sporo ze swojego pierwotnego stylu. Katolicy kilka lat temu przenieśli się do nowej, bezpłciowej świątyni, a dawny kościół rusiński/ukraiński stał się kaplicą pogrzebową.


Nad kościołami zrzucamy plecaki i zaczynamy na poważnie łapać stopa. Ruch jest raz większy, raz mniejszy, ale generalnie wszyscy mają nas w dupie. Większość pokazuje palcami znienawidzony znak, sugerujący, że jadą tylko kawałek, więc nie opłaca nam się do nich wsiadać! Czyni tak z 80% kierowców, więc chyba wyrosła tutaj jakaś nowa stolica, skoro wszyscy się do niej kierują, ewentualnie ludzie śpią w otaczających Czaszyn lasach!

Mijają minuty, potem kwadranse. Siedzimy na pełnym słońcu, pot leje się z nieba, a mnie zaczyna robić się słabo.


Tomek przysyła nam informację, że z buta doszedł już do Kulasznego, który jest jakieś pięć kilometrów dalej! No, ale on miał lekki plecak...

Nasz optymizm i plany na resztę dnia zaczynają wyparowywać. Co prawda za jakieś dwie godziny ma jechać autobus, jednak to zupełna strata czasu tkwić w Czaszynie!

Przeleciała godzina... Wreszcie chyba po pięciu kwadransach, gdy zaczynałem już kombinować czy nie kłaść się na ziemi albo wypinać zadek, zatrzymuje się biały transporter! Cud! Młody kierowca rozwozi w różne miejsca przedmioty, które mają naprawiać więźniowie (przynajmniej tak zrozumiałem) i często bierze stopowiczów 😛.


Szybko połykamy kolejne zakręty, przejeżdżamy obok nowej cerkwi grekokatolickiej, przy której pochowano słynnego Jędrka Połoninę.


Wysiadamy w Szczawnym (Щавне), na krzyżówce. Przekroczyliśmy rzekę Osławę i tym samym znaleźliśmy się w Beskidzie Niskim.


Podchodzimy kawałek do zielonego sklepu, przy którym postawiono wiatę dla smakoszy. Wewnątrz kilku dżentelmenów posiadających nadmiar wolnego czasu. Jeden z nich zrobił sobie właśnie przerwę w pracy. Drugi zna się na wszystkim, wszędzie był. Straszy nas, że w Łupkowie zamknęli knajpę, po czym okazuje się, że miał na myśli inny lokal (który? tego ani ja ani Andrzej nie wiemy).



Towarzystwo cieszy się z piątkowego przedpołudnia. Też bym chciał, ale czuję, że godzina na słońcu w Czaszynie źle odbiła się na moim organizmie: zaczęła mnie napieprzać głowa, straciłem apetyt, siły opuszczają. Nie bardzo mam na cokolwiek ochotę, więc dyskusjom przy wiacie przysłuchuję się z obojętnością.

Zmuszam się do krótkiego spaceru, aby zobaczyć pobliską stację kolejową i jej otoczenie.



Dworzec i okolica były jednym z głównych punktów oporu oddziałów Republiki Komańczańskiej, proklamowanej przez Łemków w listopadzie 1918 roku. Trudno było te formacje nazwać wojskiem, ponieważ mniej niż połowa z kilkuset ludzi miała w ogóle broń, a wśród dowodzących nie znalazł się ani jeden oficer. Polskie jednostki po dwóch miesiącach dość łatwo zajęły ten teren.

W piątek 13-go próżno oczekiwać na peronie przyjazdu pociągu... Na tablicy wywieszono informację, że do maja linia jest zamknięta. Dodano również wielce pocieszające zdanie, iż "najbliższą stacją zatrzymania pociągów pasażerskich jest Zagórz". 😛


Zbieramy się spod sklepu, aby kolejne kilka kilometrów podjechać autobusem, który miał być naszą alternatywą, gdybyśmy nie złapali nic w Czaszynie. Lista miejsc do odwiedzenia miała wiele punktów, lecz wiedzieliśmy, że nie damy rady zobaczyć wszystkiego; w zależności od pory dnia, pogody i szybkości przemieszczania się mieliśmy ją na bieżąco korygować.

Piąty postój to Rzepedź (Реп'ядь), a konkretne Rzepedź-Osiedle przy wielkiej pętli bieszczadzkiej. Czuję się tak słabo, iż marzę tylko o tym, aby gdzieś się położyć, lecz Eco mobilizuje mnie do jeszcze jednego wysiłku. Jakoś w sobie krzesam resztki energii i przechodzimy przez drewniany most na Osławie.


W tym miejscu wpada do niej potok Osławka, a sama Osława kilkaset metrów dalej łączy się z Osławicą, tworząc granicę Beskidu Niskiego. Po drugiej stronie (tej, w którą podążamy) są - w zależności od przeprowadzonego podziału - albo ponownie Góry Sanocko-Turczańskie albo już Bieszczady. Możliwe także, iż właśnie w Rzepedzi znajduje się trójstyk tych trzech pasm górskich, ale to już trzeba by dokładnie liznąć temat 😉.


Za mostem wioska Turzańsk (Туринське), podobnie jak wiele sąsiednich lokowana na prawie wołoskim w XVI wieku. Do czasu wypędzeń niemal wszyscy z kilkuset mieszkańców byli unitami (do tego około 30 żydów i kilku katolików), potem opuszczoną wieś zasiedlili Polacy, ale niektóre łemkowskie rodziny powróciły podczas odwilży gomułkowskiej.

Tu i ówdzie można zobaczyć pobielone stare domy.



Pojawiliśmy się tutaj z powodu pięknej cerkwi św. Michała Archanioła. Z uwagi na jej ogromną wartość zabytkową w 2013 została wpisana na listę UNESCO jako jedna z 16 drewnianych cerkwi regionu karpackiego w Polsce i na Ukrainie.


Świątynię zgodnie z zasadami sztuki ulokowano na wzgórzu. Jej data budowy to lata 1801-1803, nieco później dostawiono dzwonnicę.


Reprezentuje tzw. wschodni (a konkretnie to nawet północno-wschodni) typ cerkwi łemkowskiej: z wolnostojącą dzwonnicą i wszystkimi pomieszczeniami jednakowej wysokości.


Do 1947 roku istniała tu parafia grekokatolicka, następnie przejęli ją "watykaniści". Na początku lat 60. została zamknięta na głucho, ale w 1963 oddano ją prawosławnym, gdyż kościół unicki był w PRL-u prześladowany i w zaniku. Do tej wspólnoty religijnej należy i dzisiaj, co jest w sumie powrotem do źródeł, bowiem pierwsza cerkiew Turzańska istniała jeszcze przed unią brzeską.


Na trawniku kilka grobów, w tym jeden opisany po niemiecku! Może to ktoś z potomków Głuchoniemców - ludności pochodzącej z Rzeszy, kolonizującej te obszary w późnym średniowieczu?



Po obejrzeniu kościoła wracamy do rzeki i nad chłodnym nurtem postanawiamy zrobić sobie przerwę.



Udaje mi się zdrzemnąć na godzinkę i wszelkie złe objawy przechodzą jak ręką odjął. Zmęczenie znika, znów jestem pełen sił na kolejne przygody i tylko ból głowy przeniósł się na Eco 😏 (na szczęście tymczasowo).

Miejsce ogólnie jest ładne, choć między kwiatkami i w wodzie pełno śmieci. Zapewne dzieło przyjezdnych...


Musimy cofnąć się do głównej drogi. Nieco wcześniej w asfalcie i wśród trawy widać pordzewiałe szyny: to końcowy fragment Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej. Wybudował ją w okresie międzywojennym hrabia Potocki, aby woziła drewno do jego zakładów działających w Rzepedzi. Za komuny połączono ją z główną linią wąskotorówki i turyści mogli wtedy stąd pojechać aż do Majdanu!


Gdy po 1989 roku zakład upadł zamknięto także i kolejkę. Choć w pobliżu funkcjonuje dziś jakiś tartak, to jednak chyba nie ma szans, aby wąskotorówka zaczęła ponownie kursować przez stary most na Osławicy.


Jednego możemy być pewni - po przejściu tej konstrukcji po raz drugi dzisiaj odwiedzamy Beskid Niski 😉.

Rzepedź-Osiedle nie ma w sobie nic ciekawego i nie zamierzamy zabawić w nim dłużej. Stajemy pod plastikową wiatą, tym bardziej, iż zaczął wiać mocny wiatr niosący ze sobą pył. Pytanie brzmi: ile tym razem będziemy łapać stopa?


Zaczęło się jak w Czaszynie: wszyscy jadą tylko "miejscowo", ewentualnie pokazują różne inne niezidentyfikowane gesty. Jednak tym razem szczęście nam dopisało - po niecałym kwadransie zatrzymuje się terenówka. W środku wąsaty jegomość i z głośnika na full leci Miłość w Zakopanym. W tym momencie absolutnie nam to nie przeszkadza, a nawet noga drga w rytm przeboju 😏.

Nasz dobrodziej podąża aż do Nowego Łupkowa (w międzyczasie dowiedzieliśmy się, iż Tomek już tam dawno dostał się stopem), jednak to dla nas za daleko i za szybko. Myśleliśmy, iż będziemy musieli wysiąść w centrum Komańczy (Команьча), ale zostajemy podwiezieni pod cerkiew Opieki Matki Bożej.


Co prawda kiedyś już ją zwiedzałem, ale to było dekadę temu, a Eco jeszcze jej nie widział.

Ta świątynia miała wyjątkowo pecha, bo płonęła dwa razy: najpierw w 1800 roku (po czym odbudowano ją po dwóch latach) i wreszcie w 2006. Ocalała dzwonnica i nagrobki, a także ikonostas (zapewne nie było go w środku). Nowa cerkiew jest dokładną kopią starej, mniej wyrobione oko nawet nie dostrzeże, iż to świeża konstrukcja.


Tak jak w Turzańsku cerkiew wybudowali grekokatolicy, ale w latach 60. utworzono nową parafię prawosławną, do której należeli Rusini, którzy zmienili wyznanie. Tutaj również mieliśmy do czynienia ze stylem łemkowskim północno-wschodnim tzw. bezwieżowym: oprócz Turzańska możemy taką oglądać jedynie w Rzepedzi.


Widok na dolinę Barbarki w kierunku jądra Komańczy. Pogoda ewidentnie zaczyna się psuć, co zresztą zapowiadano w prognozie.


Znów musimy wrócić do szosy wojewódzkiej, ale okolica jest ciekawa, przetrwało nawet kilka chyż łemkowskich.



Inna cerkiew, grekokatolicka, pod tym samym wezwaniem co prawosławna. Ma nietypową architekturę: w 1988 roku na kamiennej podmurówce osadzono drewnianą replikę świątyni (według innych źródeł oryginał) z Dudyńca! Podobno to pierwsza unicka cerkiew konsekrowana w Polsce po ostatniej wojnie.


Przed jednym z bloków pomnik poległych milicjantów, którzy zginęli w zasadzce Narodowych Sił Zbrojnych. Prawdziwi patrioci już się nim zajęli.


Zamierzaliśmy spędzić w Komańczy nieco więcej czasu: zjeść obiad, zrobić jakieś zakupy. Niestety, miejscowość z naszego punktu widzenia jest kompletną pustynią, nie uświadczysz tu ani jednego otwartego lokalu! Reklamują się na folderach, aby przyciągnąć turystów, a na miejscu okazuje się, iż psy tyłkami szczekają!

Nie ma na co czekać, udajemy się na przystanek. Niebo chmurzy się coraz bardziej, spada nawet kilka kropel deszczu. Wyciągamy kciuki do autostopu...

Idzie nieciekawie. Dwukrotnie ktoś się zatrzymuje, ale zaraz potem okazuje się, iż zawraca. Myślimy, co zrobić w razie niepowodzenia? Nasz najbardziej optymistyczny plan zakładał dotarcie na wieczór do Cisnej, wariant minimum to Łupków, do którego jesteśmy w stanie dojść z buta... Ostatecznie postanawiamy poczekać w tym miejscu do godziny 16-tej i dopiero później ruszyć piechotą.

Po około 40 minutach i tuż przed upływem założonego terminu zabiera nas pani mieszkająca w Smolniku 😊. Suniemy przed siebie mijając m.in. wypadek z udziałem krowy, która nagle wtargnęła na jezdnię. Zdaje się, iż krowa wyszła z tego bez szwanku, natomiast samochód nadawał się do kasacji, a pasażerowie do pomocy medycznej...


Żegnamy się z panią na odbiciu drogi w kierunku Smolnika, niedaleko szutrówki na Nowy Łupków. Gdyby dalej nie udało się złapać okazji, to do "chatki na końcu świata" mamy już blisko.



Przystanek autobusy wygląda bardzo klimatycznie, lecz nawet nie zdążyliśmy zdjąć plecaków, bowiem zatrzymało się kolejne auto, tym razem z turystami!


Zupełnie niespodziewanie okazało się, że jednak będziemy dziś w Cisnej i to o wczesnej porze! Usatysfakcjonowani oglądamy z okien okolice (w końcu na pewno jesteśmy w Bieszczadach 😏), gdzie kiedyś tętniło życie, a teraz głównie rządzi przyroda. Zniknęły też deszczowe chmury.


Cisna (Тісна) pusta jak nigdy. Niby weekend, niby piękna pogoda, jednak przed sezonem. Część knajp jeszcze pozamykana.



Siadamy na obiad w restauracji, która bardzo nawiązuje do beskidzkich klimatów i reklamuje się skandynawskimi trollami. W trakcie posiłku podchodzę zobaczyć pobliski kopiec, na którym znajduje się pomnik. Mimo kolejnej wizyty w Cisnej zwróciłem na niego uwagę pierwszy raz.


Do niedawna nosił on nazwę "Poległym w walce o utrwalenie władzy ludowej". Upamiętniał milicjantów, którzy na wzgórzu mieli swój komisariat i odpierali ataki UPA. Najgroźniejszy z nich miał miejsce w styczniu 1946 roku, kiedy Ukraińcy spalili urząd gminy i szkołę, a także część polskich gospodarstw. Umocnionej pozycji milicji i samoobrony nie zdobyli w boju, ale obrońcy musieli się wycofać, bowiem kończyła się amunicja i nie było szans na przybycie posiłków - dopiero potem banderowcy zniszczyli posterunek (a znowuż według innej wersji odstąpili od oblężenia).


Ruiny komisariatu istniały do 1984., kiedy na ich miejscu wybudowano ów pomnik, rekonstruując częściowo okopy. Oczywiście nie było tu mowy o żadnych utrwalaczach władzy ludowej, bowiem w tych rejonach do MO czy innych służb masowo wstępowali zwykli ludzie, którzy chcieli móc się bronić. Rzeczywistość swoje, polityka swoje. Według genialnej ustawy "dekomunizacyjnej", o której już tyle na tym blogu napisałem, konstrukcja powinna zostać zburzona. A jednak okazało się, że... wystarczyło zmienić tablice! Jakie proste i genialne, a w innych rejonach IPN upiera się, iż takich działań przepisy nie przewidują i koniec!



Póki jeszcze jest jasno gramolimy się do bacówki "pod Honem".



Tam po raz kolejny w ostatnich latach zmieniono dzierżawców. Do bufetu powróciło piwo, za to ceny noclegu poszybowały do 40 złotych! Za zwykłe schroniskowe warunki? Jest tu fajnie, obsługa sympatyczna, a jedzenie smaczne, lecz w dole można przespać się taniej i nie trzeba później człapać pół godziny do schroniska!


Po kąpieli schodzimy do wiochy - celem oczywiście jest "Siekierezada". Z daleka wyglądała na ciemną i już się baliśmy, że ją zamknięto z powodu braku klientów. Na szczęście działa, choć w środku pustawo.



Wyglądało na to, iż wieczór spędzimy na leniwym wychylaniu piwka w dwuosobowym gronie, aż tu nagle zjawił się motocyklista z Mazur i rychło dosiadł nas do ekipy miejscowych dziewczyn. Klimat zrobił się nawet niegrzeczny, pojawiły się kielonki z okazji nieobchodzonych urodzin, swoją obecnością zaszczycił nas nawet największy posuwacz w Cisnej (tak przynajmniej go reklamowano 😛), i tylko o tym, że dziś kalendarzowy dzień pechowy, przypomniał smartfon motocyklisty, który... zniknął. Nie wiadomo, czy ktoś go ukradł, czy mu wypadł, gdy wychodził na zewnątrz za rękę z panienką, ale w każdym razie rozpłynął się w powietrzu...

W sobotę wstajemy dość wcześnie, wzbudzając podziw u obsługi bacówki 😏. Zestaw śniadaniowy okazał się bardzo smaczny.


Podczas schodzenia do Cisnej zjeżdżający samochód sam zatrzymuje się i proponuje podwózkę: to dobry prognostyk na potem, ponieważ mamy do przejechania jeszcze kilkanaście kilometrów.

W centrum wioski słyszymy warkot motocykla, który kieruje się do "Siekierezady" - ewidentnie nasz wczorajszy współbiesiadnik z Mazur wraca szukać swojego smartfona. Tymczasem my stajemy na wylocie, czekając na okazję.


Ta pojawia się już po jakiś dziesięciu minutach - zabiera nas para turystów, sami zamierzający za chwilę łapać stopa, aby z parkingu dostać się na szlak. Wysadzają nas za Kalnicą (Кальниця), gdzie ledwo zdążyłem zrobić zdjęcie pobliskich mokradeł i już mamy kolejne połączenie: tym razem młoda dziewczyna jedzie do pracy, którą okazuje się znany nam sklep w Wetlinie (Ветлина).


Teoretycznie powinniśmy od razu ruszyć na szlak i cisnąć gdzieś w górę, ale - jak już pisałem - plany miały być modyfikowane w zależności od rozwoju sytuacji. Postanawiamy więc w spokoju nacieszyć się na werandzie chłodnym piwem. Dołącza potem do nas chłopak z plecakiem i namiotem, stopujący do Wetliny aż z Bełchatowa. Jest pierwszy raz w Bieszczadach, więc wymyślamy trasę, jaką mógłby przebyć w swoim debiucie...


Połoniny świecą się zachęcająco, ale tam się nie wybieramy, uderzać będziemy w drugą stronę.
Naszą górską wędrówkę możemy rozpocząć na szlaku żółtym lub zielonym. Zielony jest krótszy, lecz z drugiej strony wioski, musimy zatem przedreptać przez "śródmieście". Odbijamy się od Domu Turysty PTTK, nieczynny do maja. "Baza Ludzi z Mgły" oczywiście także zamknięta na głucho. Dopiero za mostem znajduje się otwarty sklep, przy którym można zasiąść na zapleczu, co skrzętnie czynimy wykorzystując przepiękną, letnią pogodę.

"Sklep u Zdzicha" - bo taką nosi nazwę - zasługuje na miano kultowego znacznie bardziej niż przereklamowana i skomercjalizowana "Baza". Cytując pewien blog: stanowi punkt zborny i ubojnię przedstawicieli miejscowego establishmentu. Jeszcze nie zdążyliśmy usiąść, a zaczepił nas facet przypominający z twarzy Arkadiusza Jakubika.
- Lubicie poezję śpiewaną? - rzucił.
- Zależy, kto ją śpiewa - odparłem i tak się zaczęło 😊.
Wojtek okazał się miejscowym poetą, który uraczył nas m.in. piosenką o sklepie, za którym usiedliśmy.


Była gitara, rozmowy o życiu, wreszcie autograf na tomiku, który zakupił Eco (spodobała się zwłaszcza okładka). Szkoda, że nie mogliśmy zostać dłużej...


Dzień powoli uciekał, a nie można było zapomnieć o głównym celu przybycia w Bieszczady - szlakach turystycznych 😊.

4 komentarze:

  1. Pudelek a to mnie, a raczej to
    ja was spotkałem pod Kremenaros'em w U. górnych

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne zdjęcia i piękna podróż. Zabrałbym się z Wami.

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajnie :) Nic dodać nic ująć :)

    OdpowiedzUsuń