Na najwyższym szczycie Beskidu Śląsko-Morawskiego byłem do tej
pory co najmniej cztery razy. Wybrałem się po raz piąty (w tym trzeci raz z
tatą), bo tam mieliśmy jedyną szansę, aby w czeskich Beskidach w marcu spotkać jeszcze
zimę!
Z ciekawości pozwalamy nawigacji poprowadzić się najkrótszą drogą. Ta ciągnie
nas po naprawdę dziwnych miejscach, dziurawych asfaltach, jezdniach bez
możliwości minięcia się. Pod Prašivą spotykamy dziesiątki zaparkowanych
byle jak samochodów i jeszcze więcej ludzi udających się na szczyt: bez
wątpienia ta słoneczna sobota wyciągnęła z domów tłumy. Krótsza droga
niekoniecznie oznaczała w tym przypadku szybszą, ale mieliśmy ładny widok na
Łysą Górę, Smrk, Radhošť i pasmo Ondřejníka.
Bardzo malownicze ujęcie kościoła w Malenovicach (Malenowitz) -
świątynia prezentuje się prawie jak w Alpach 😏.
Przejeżdżamy przez wioskę i ciśniemy aż na sam koniec asfaltu w dolinie potoku
Satina. A tam czeka nieczynny od kilku lat hotel Petr Bezruč przy którym znajduje się nadal czynny parking. Płatny 100
koron przy wyjeździe, kartą lub monetami. Zastanawiam się co będzie, gdyby
zabrakło miejsc? Prawdopodobnie jakbyśmy wjechali tylko na minutę i
zawrócili, to i tak by nas skasowało. A miejsca jest już niedużo, za
szlabanem stoją dziesiątki samochodów jeden obok drugiego. Zapowiada się
niezły tłok na szlakach.
Po wyjściu na powietrze szybko zamieniam galotki z długich na krótkie:
termometr pokazuje już 11 stopni, a temperatura ma jeszcze iść w górę. Zima
pełną gębą.
Ponieważ szlak na początkowym odcinku tworzy mocne zakosy, więc wpadam na
genialny pomysł użycia skrótu w postaci ścieżki prosto pod górę. Patrzyłem
wcześniej na mapę, ale nie dojrzałem, to dwieście metrów podejścia na
niecałym kilometrze! Jest naprawdę stromo! A ja czasem zapominam, że tatuś
ma już siedem dyszek na karku i choć jego kondycji mogłoby zazdrościć
wielu znacznie młodszych mężczyzn, to jednak dostanie w kość już na
samym początku potrafi załamać wiele osób. Ale nie jego, a zawracaniu nie ma
mowy!
Stromiznę przeszliśmy bardzo wolno, w dodatku w końcówce musieliśmy się wdrapywać po powalonych drzewach. Potem jednak jest już znacznie łatwiej: szeroki jak droga niebieski szlak wydaje się być niemal płaski. Znowu tworzy zakosy i większość osób, zamiast skręcać, idzie prosto przez rezerwat, my jednak tym razem wybieramy oficjalną ścieżkę.
Co jakiś czas spotykamy schodzących ludzi z raczkami w rękach. Czyżby u góry było tak ślisko, że trzeba je będzie zakładać? Wkrótce się przekonamy. Pierwsze nieśmiałe płaty śniegu pojawiają się na wysokości 850 metrów.
Kawałek dalej od tego węzła szlaków znajduje się mohyla Ivančena. W
1946 roku skauci z Ostrawy upamiętnili tutaj swoich kolegów, zabitych rok
wcześniej w ostatnich tygodniach wojny w Cieszynie. Postawili krzyż obok
którego w kolejnych latach dokładano kamienie wspominające różne ofiary.
Kiedy komuniści zlikwidowali niezależne harcerstwo włączając je do ruchu
pionierskiego, mohyla stała się symbolem sprzeciwu przeciwko
wszelkiemu uciskowi. Były okresy, że władze próbowały zakazywać
odwiedzania tego miejsca, a także starały się kontrolować turystów, czy
nie noszą w plecakach... kamieni 😛. Oczywiście szanse powodzenia takich
akcji były niewielkie, a symboliczny pomnik oporu rozrósł się do
kilkumetrowego muru. Paradoksem historii jest to, że do dewastacji
mohyly doszło dopiero po upadku reżimu, kiedy to nieznani
wandale rozbili wiele pamiątkowych tablic. Niedawno Ivančena przeszła
rekonstrukcję i przybrała postać kamiennego kopca oraz przyległego do niego
amfiteatru. Pomiędzy kamieniami widać tablice i kamyczki stare i nowe,
niektóre nie mają ideologicznej treści i są po prostu wspomnieniami
zmarłych przyjaciół.
Robimy sobie zdjęcie z faną: ponieważ murki są za niskie do
postawienia aparatu, więc swą pomoc oferuje pewien Czech.
Nasza dzisiejsza trasa w dużej mierze pokrywa się z zimową wędrówką sprzed kilku lat, tylko wtedy był tu śnieg i nawet nie wiedzieliśmy, że na kopcu
są jakieś tabliczki. Ale biała powłoka i tak na nas czeka - stopniowo
pojawiają się coraz większe fragmenty zlodowaconego śniegu. Jeszcze ich za
mało, aby ubierać coś pod buty.
W końcu lodu nie można już minąć, a zaczyna się podejście, więc w końcu
wyciągamy z plecaków: ja nakładki, tata raczki. Oczywiście, ledwo je
założyliśmy, to lód się skończył 😛.
To tylko krótka przerwa. Przez dziurę w lesie widać, że szczyt jest
cały w bieli, a przełecz pod Malchorem, która jest na wysokości
1205 metrów, to początek rzeczywistej zimy. Śniegu jest tutaj jeszcze co
najmniej kilkadziesiąt centymetrów, w niektórych miejscach więcej.
Ostatnie podejście to charakterystyczne zygzaki: po częstych osunięciach
ziemi stok został zabezpieczony barierkami, sadzi się na nim nowe
drzewa. To najprzyjemniejsza część wspinania, bo wyłoniły się panoramy.
Jakieś trzy czwarte Czechów posiada na nogach raczki, ja ze swoimi
nakładkami wyglądam jak kretyn. Jeszcze lepiej prezentują się ci w samych
butach, bo mało któremu udaje się utrzymać równowagę. Niektórzy zbiegają,
inni zjeżdżają na stopach albo tyłku. Moda turystyczna przeróżna: od osób
z krótkimi rękawkami i spodniami po takie, dla których zima się jeszcze
nie skończyła i należy założyć czapkę i grubą kurtkę. Mi się co prawda
zdarzyło już chodzić w krótkich galotkach po śniegu, ale jeszcze nie w
nakładkach 😏. A do tego pomiędzy wszystkimi przemyka cała masa psów, tego
dnia spotkaliśmy ich co najmniej setkę.
Kiedy na moment robiło się luźniej, można było na spokojnie sycić oczy
górami. Prosto przede mną zalesiony Malchor. To piąty pod względem
wysokości szczyt Beskidu Śląsko-Morawskiego albo czwarty, jeśli nie
uwzględnimy drugiej kulminacji na Smrku. Żaden szlak na Malchor nie
prowadzi. Z tyłu po prawej grzbiet z Prašivą i Ropičką.
Widoczność jest dzisiaj bardzo słaba, żeby nie napisać fatalna. Można się
było tego spodziewać przy połączeniu silnego słońca i wysokiej
temperatury. W kierunku wschodnim zakres dostrzegalny gołym okiem to
Skrzyczne i Barania Góra, czyli jakieś czterdzieści kilometrów.
W stronę północną jest jeszcze gorzej: nawet
zabudowania Frydka-Mistka i Ostrawy są zamglone. Z punktów
charakterystycznych: w środku kolektor zbożowy w Bašce, z tyłu po
prawej wielka strefa przemysłowa i elektrownia Kunčice.
Ostatnie metry podejścia.
Fabryka Hyundaia w Nošovicach oraz elektrownia w Dětmarovicach,
którą widać z wielu miejsc na Śląsku.
Różne szczyty Beskidu Śląsko-Morawskiego, za nimi dolina Olzy i graniczne
pasmo Beskidu Śląskiego z Wielką Czantorią.
Dolina Ostrawicy z Frýdlantem, pasmo Ondřejníka oraz Velký
Javorník. Brakuje nie tylko przejrzystości, ale też kolorów. Okres
przejściowy pomiędzy dwiema porami roku nie rozpieszcza fotografów.
Przed trzynastą zdobywamy północny kraniec największego szczytu Beskidu
Śląsko-Morawskiego. Siedzi tam grupa Polaków. Podbiega ich koleżanka i
radośnie krzyczy:
- Odkrycie roku! Wiecie, że tutaj jest schronisko?!
- No nieee, naprawdę? - wołają.
- Taaak! A z tamtej strony też widać góry! To kolejna część
panoramy!
Zastanawiam się, czy oni w ogóle zdawali sobie sprawę gdzie jadą,
czy też smartfon ich zaprowadził? 😉
Tata wyciąga lornetkę dzięki której udaje mi się dostrzec słabiutki zarys
Sudetów, ale na zdjęciu nie da się tego pokazać. Szukamy też Elektrowni
Łaziska, lecz nie jesteśmy pewni, czy na pewno ją widzieliśmy.
Łysa Góra, dla Czechów Lysá hora, dla Niemców
Kahlberg, ale też Lysa-Berg, Lissa Hora, dla Ślązaków
Gigula (choć to już tereny czeskojęzyczne).
Niezależnie od nazwy z 1324 metrami przez pięć lat nosiła dumne miano
najwyższego szczytu Protektoratu Czech i Moraw, chociaż nie leży ani w
jednych ani w drugich 😏. Na pewno jest najwyższym szczytem Śląska
Cieszyńskiego. Gdyby nie wymyślenie odrębnego pasma, to byłaby też
najwyższa w Beskidzie Śląskim. Trzeci najbardziej wybitny szczyt Republiki
Czeskiej (gdyby włączono ją do Polski też byłaby trzecia), ale dopiero
trzydziesta piąta pod względem wysokości w całym kraju.
Wybudowany na niej nadajnik urokiem nie grzeszy, lecz dzięki temu
bezbłędnie można ją rozpoznać z daleka.
Szczyt, jak przystało na tak popularne miejsce, jest mocno zabudowany.
Oprócz nadajnika i obiektów typowo turystycznych mamy dyżurkę ratowników
(niestety, nową, rozebrano stary domek) oraz stację meteorologiczną. Termometr pokazuje 13 stopni na plusie.
Schroniska są dwa: prywatne, czyli większa i bardziej oblegana
Chata Maraton...
...i mniejsza Bezručova chata, należąca do Klubu Czeskich
Turystów. To kopia schroniska, które spłonęło w latach 70. ubiegłego wieku.
Zawsze było w niej tłoczno, dziś nie, więc wchodzimy do środka.
Wnętrza są dość przyjemne i mają górski klimat. Brak kolejek do kasy,
zamawianie idzie sprawnie. Bierzmy po zupie: ja czosnkową, tata kapuśniak. Do
tego napoje: ja tradycyjnie piwo, tata Becherovkę. Ceny dość przyzwoite
jak na tą lokalizację.
Stoły na przemian pustoszeją i się zaludniają. Przychodzi sporo rodzin z
dziećmi, większość z raczkami w rękach. Część osób siedzi na tarasie i grzeje
się w słońcu obok metalowego "drzewka" z lunetami w stronę wybranych szczytów.
Boczne fragmenty tarasu odgrodzone są szybami.
Co my dzisiaj zobaczymy z tej strony? No cóż, przejrzystość nie poprawiła się
w czasie posiedzenia w schronisku. Natomiast pomaga śnieg utrzymujący się w
wysokich górach i na trasach narciarskich. Dzięki temu rozpoznałem Wielką
Raczę, a dalej za nią bardzo słabo bieleją granie Tatr oddalone o plus minus
sto kilometrów.
Łatwiej było je dostrzec przez lornetkę. W tym przypadku nieco podkręciłem
kontrast, aby wyłonił się Rozsutec i inne szczyty Małej Fatry,
Zbiornik Šance jeszcze częściowo zalodzony. Na drugim
zdjęciu Radhošť i kaplica na szczycie.
Zaglądamy jeszcze na krótką wizytę do Maratonu. Tam ludu znacznie
więcej i kolejka do baru, który jest kiepsko zorganizowany. Na ścianach wiszą
obrazy z życia Emila Zátopka.
Między Maratonem a wieżą kryje się Steinerne Haus (Kameňák), czyli jedyna pozostałość po schronisku wybudowanym jeszcze
przez Beskidenverein. Nie wiem co oznacza ta kupa gruzu: czy to resztki
obiektów wyburzonych pod nowe budynki?
...i idziemy do słupa wyznaczającego szczyt, żeby zrobić zdjęcie z faną. Nie jest to łatwe, gdyż pojawiły się całe grupy osób, których prawdopodobnie głównym celem wyprawy było robienie sobie fotek 😏.
Od razu zrobiło się wiosennie: odkryte brzuchy, dekolty, obcisłe spodnie eksponujące tyłki, faceci w żonobijkach... tylko ten śnieg nadal nie pasuje.
Zegarek wskazuje godzinę piętnastą, więc rozpoczynamy zejście.
Czerwony szlak cały jest w śniegu. Raczki oraz
nakładki znowu się przydają.
Tu zima trzyma się jeszcze mocno.
Z dołu próbuje podjechać dwóch rowerzystów. W pierwszej chwili uznałem, że to
niezłe hardkory, ale potem okazało się, że używają elektryków....
Największą trudność sprawiało im poruszanie się po śniegu.
- Takie coś by nam się przydało - wskazują raczki mojego taty.
- Mogę wam odsprzedać - rzuca.
- A za ile?
- Tylko 100 euro - wołam.
Nie podjęli negocjacji 😏.
Śnieg kończy się jak ręką odjął na rozdrożu Lukšinec (około 950 metrów
n.p.m.). Ludzie na szlaku też, bo większość
czerwonym schodzi do Ostravic. Nasz
żółty szlak prowadzi natomiast przez mały
rezerwat Ondrášovy díry: to dwa wąwozy z jaskiniami, w których
zimują nietoperze. Według legendy ukrywał się w nich także zbójnik Ondráš
(Ondraszek).
Przerażające drzewo pożerające tabliczkę!
Słońce schowało się za zboczem i od razu zrobiło się jeszcze mniej kolorowo.
Na polanie z wyciągiem orczykowym widzę w dole hotel przy którym
zaparkowaliśmy, a powyżej niego ścianę płaczu na którą wspinaliśmy się kilka
godzin wcześniej.
W niewielkim przysiółku U Veličků znajduje się gospoda przy szlaku!
Niestety, akurat w tym tygodniu była zamknięta.
Ostro złazimy w dół. Nie chciałbym tu podchodzić. Na końcowym odcinku pojawia
się asfalt. Ciśnie nim w górę facet wpatrzony w smartfon jak sroka w kość.
Gdyby była tam dziura, pewnie by w nią wpadł. Kawałek za nim drepcze kobieta.
Zagaduje do nas po polsku:
- Przepraszam, czy tam wyżej jest wodospad?
- Nie, wodospad jest niżej - odpowiadam.
- No właśnie tak myślałam, ale google prowadzi nas do góry - mówi babka i
pokazuje mi telefon. Ma włączony widok satelitarny i do tego w formie 3D, więc
jak dla mnie wygląda to zupełnie nieczytelnie. Wyciągam z kieszeni papierową
mapę, na którą pani patrzy jak na małego kosmitę.
- Jesteśmy tutaj, a wodospad tutaj, obok skrzyżowania - pokazuję. - To powinno
być niedaleko.
- Byliśmy tam, ale go nie widzieliśmy...
Po kilkuset metrach jest skrzyżowanie z drogą, wodospad zaś znajduje się w
głębokiej dolinie zaraz za nią. Słychać go z daleka, są tablice do niego
kierujące. Trzeba być głuchym i ślepym, żeby go przegapić. Schodzimy po
długich schodach, kolanom to to nie podoba.
Satinský vodopád jest jednym z najbardziej znanych w czeskich
Beskidach. Turystów przyciągał już w XIX wieku i teraz też na dole kręci się
trochę osób. Są Polacy, Ślązacy i dziewczyna z napompowanymi ustami. Polka czy
Ukrainka? Śpiewna mowa szybko przynosi odpowiedź. Właścicielka napompowanych
ust uwiecznia swoje psy, inni uwieczniają się sami, muszę trochę
odczekać, aż wodospad będzie pusty. Robię mu zdjęcie w modnej formie "białej
wody".
Pozostało nam jeszcze podejść do parkingu. Tuż pod koniec zgubiliśmy szlak,
więc ostatnie metry polegały na przedarciu się przez chaszcze. Aut zostało
niewiele w porównaniu z ranem.
Nieczynny hotel i nadajnik na Łysej Górze. Wydaje się całkiem blisko.
Parking tak nas polubił, że szlabany nie chciały nas wypuścić. W końcu udało
się wyjechać... A po udanym dniu tradycyjnie pojechaliśmy na kolację do
browaru restauracyjnego w Vojkovicach 😊.
Fajna wycieczka, kurczę nie wiedziałem, że da się zejść do wodospadów (piękne zdjęcie wodospadu).
OdpowiedzUsuńA ja już czekam jak to białe już zniknie ;)
A ja bym jeszcze chętnie po nim pochodził :D
UsuńŚwietne miejsce na taki jednodniowy wypad. Ile czasu zajął Wam dojazd z Gliwic ?
OdpowiedzUsuńNiecałe dwie godziny (z Łazisk, nie z Gliwic ;) ), ale spokojnie można by odjąć od tego jeszcze pół godziny, bo stawaliśmy przy kantorze i GPS bardzo dziwnie nas prowadził :P
Usuń