sobota, 17 sierpnia 2024

Gdy czarny bóbr przebiegnie ci drogę, jedź do Serbii przez Chorwację!

Najszybsza droga z Węgier do Serbii prowadzi przez... Chorwację. Taki mamy klimat, że kolejki na granicy węgiersko-serbskiej potrafią przyjąć rozmiary niewidziane w cywilizowanych krajach. Oczywiście można wybrać przejścia mniej popularne, ale na każdym jest to loteria, zwłaszcza w weekend. Postanowiłem zatem skorzystać ze sposobu już kiedyś wypróbowanego i opuścić EU innym pograniczem.

Z racji wielu kilometrów nie zakładałem żadnych dłuższych postojów tego dnia, pomijając siku i zakupy. Na Słowacji, podobnie jak rok temu, wszystkie toalety na autostradzie D1 zostały zamienione w toj-toje. Teraz już wiem czemu premier Fico mówił, że Słowacy mają gorzej niż Ukraińcy. Potem gdzieś na pustkowiu drogę przebiegł nam... czarny bóbr! Tego jeszcze nie widziałem: jedzie sobie człowiek spokojnie, a tu nagle z prawej do lewej pędzi zwierzak z charakterystycznym płaskim ogonem! Co ciekawe, w pobliżu nie dostrzegłem żadnych cieków ani zbiorników wodnych. Czyżby to był jakiś znak na rozpoczęcie wyjazdu?

Na Węgrzech także doszło do wiekopomnego wydarzenia, bowiem po raz pierwszy skorzystałem z kibelka w madziarskim Orlenie. Do tego akurat doskonale się nadaje. Autostrady zaskoczyły brakiem zatorów (nawet na M1 do Budapesztu), a M6 na południe tradycyjnie była pusta. Może to też skutek niedzieli, gdyż po raz pierwszy wyruszyliśmy na urlop w dzień święty. Od pewnego momentu Węgrzy stali się na autobanie mniejszością, dominowały śniade oraz słowiańskojęzyczne rodziny w samochodach z literkami D: niemiecka międzynarodówka wracała do ojczyzn.

W końcu trzeba było jednak stanąć i rozprostować kości. Krajobraz zmieniający się z płaskiego w pofałdowany sugerował, że mamy już bliżej niż dalej do celu.


Na sam koniec M6 rozczarowała: według map przedłużono ją prawie do granicy z Chorwacją, więc sądziłem, że zaliczę na niej kilkanaście dodatkowych kilometrów. Zrobiono mnie jednak w bambuko, okazało się, że tak jak zawsze muszę zjechać w okolicy Mohacza. A planowałem przejechać się przez dwie wioski zlokalizowane przy nowym (jak wyszło jeszcze nieotwartym) węźle! Ponieważ jednak czas mamy dobry, więc zamiast cisnąć od razu do przejścia granicznego, odbijam kilka kilometrów w bok, żeby zobaczyć Sátorhely.


Wioska, uśpiona atmosferą gorącej słonecznej niedzieli, wygląda na wyludnioną. Kilka osób siedzi w parku w cieniu drzew. Jedyny większy hałas dobiega ze starego budynku, gdzie ktoś intensywnie tłucze młotkiem mięso. To restauracja. W ogóle większość domów posiada długą metrykę. Są też zabudowania gospodarcze, pewnie dawny folwark.



Pomnik poległych w obu wojnach światowych. Sporo nazwisk niemieckich, niektóre w chorwackim brzmieniu. To pokłosie historii: do XVIII wieku mieszkali tu głównie Słowianie, a potem w skutek kolonizacji najliczniejsi stali się Niemcy przybyli znad Renu. W 1945 roku większość z nich uciekła albo została wygnana, lecz niewielkie ilości przedstawicieli tych dwóch grup etnicznych żyją w Sátorhely do dziś. Miejsce Niemców w pewnym stopniu zajęli Węgrzy wyrzuceni po wojnie ze Słowacji.


Nieduży kościół katolicki schowany w sąsiedztwie restauracji.


W pobliżu miejscowości w 1526 roku rozegrała się bitwa pod Mohaczem, w czasie której Turcy rozgromili Węgrów i ich chrześcijańskich sojuszników. Było to jedno z przełomowych starć w historii Europy: większość Królestwa Węgier dostała się na półtora wieku pod panowanie osmańskie, symbolicznie zakończyła się epoka potęgi Jagiellonów, a rozpoczęła Habsburgów. Przede wszystkim zaś od tego momentu środkowa Europa była ciągle narażona na ataki ze strony Turków. Tak naprawdę nie wiadomo w którym dokładnie miejscu doszło do bitwy; spory i poszukiwania pola walki trwają od końca XIX wieku. Według podań na terenie dzisiejszej wioski miały znajdować się namioty obozu tureckiego, stąd nazwa Sátoristye, która została później przekształcona w obecną (sátor to po węgiersku "namiot").
Wracając do głównej drogi mijamy Pomnik Narodowy Mohacza (Mohácsi Nemzeti Emlékhely). W latach 60. ubiegłego stulecia odkryto tutaj masowe groby węgierskich rycerzy, a w 1976 roku otwarto muzeum bitwy. Najprawdopodobniej jednak właściwa bitwa odbyła się nie tu, lecz kilka kilometrów dalej na południowy zachód obok wioski Majz. Nie zmienia to faktu, że tysiąc siedmiuset poległych Madziarów spoczywa za pseudogotyckimi drzwiami i szklaną bramą główną, mającą chyba nawiązywać do Korony Świętego Szczepana. 
Muzeum, niestety, jest płatne, a uważam, że w przypadku takich miejsc nie powinno się zarabiać na zwiedzających.


Do granicy z Chorwacją rzut beretem. Najpierw pojawia się płot z wieżyczką graniczną, jeszcze jugosłowiańską. Potem dziesiątki zaparkowanych tirów z rejestracjami z połowy kontynentu. Być może któreś z państw zakazuje jazdy ciężarówkami w niedzielę, na Węgrzech widziałem ich niewiele. Na szczęście to granica wewnątrzschengenowska, więc kontrole zniknęły. Zamiast czekać w kolejce można przyczepić nalepkę na tablicy z nazwą kraju.


Z węgierskiej Baranji wjechaliśmy do chorwackiej Baranji. Choć minęło już ponad sto lat od traktatu w Tranion, to za każdym razem mnie zdumiewa w jaki sposób państwa zachodnie wytyczały granice Węgier. Patrząc na mapy etniczne całość tej krainy powinna raczej pozostać pod władzą Budapesztu. Na południe od Mohacza dominowała ludność niemiecka, drudzy byli Węgrzy, Słowian zaś było niewielu, a samych Chorwatów wręcz garstka. Dochodziło jednak do sytuacji, że aby przyłączyć do Królestwa SHS cztery wioski z większością chorwacką, odrywano od Węgier dwadzieścia wiosek niemiecko-madziarskich. Logiki nie było żadnej, bo zdarzało się, że osadę serbsko-niemiecką zostawiono po węgierskiej stronie granicy, a sąsiednią niemiecko-serbską już nie. 
Najbliższa miejscowość to jedna z czterech wiosek w pobliżu nieodległego Dunaju, którą także w czasach Austro-Węgier zamieszkiwali głównie Chorwaci. Duboševica (węg. Dályok) posiada herb, w którym można dopatrzeć się krzyża lotaryńskiego, obecnego w państwowej symbolice Madziarów.


Ciekawostką związaną ze Śląskiem jest fakt, że właścicielami wioski i okolicznych dóbr aż do 1918 roku byli Habsburgowie cieszyńscy, więc być może wchodziły one w skład Komory Cieszyńskiej. Pamiątką po habsburskiej przeszłości jest kościół w stylu józefińskim z końca XVIII wieku. Na pobliskim cmentarzu na starych nagrobkach mieszają się nazwiska chorwackie i węgierskie.



Boisko miejscowego klubu ma tylko jedną trybunę, ale za to zadaszoną.


Krzyż upamiętniający wojnę z lat 90. ubiegłego stulecia. Chorwacka Baranja została wtedy zajęta przez Serbów i włączona do Republiki Serbskiej Krajiny. Serbów mieszkało tu niewielu, lecz ich procent zwiększono wypędzając inne nacje.


Na obrzeżach wioski Topolje (Izsép) zwraca uwagę biała bryła barokowej świątyni pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła. Wybudowana w 1722 roku dla uczczenia rocznicy zwycięstwa nad Turkami. Jest to ponoć najstarszy kościół Baranji, ale raczej tylko w jej chorwackiej części.


Zastanawiam się nad wzniesieniami w tle. To wzgórza ciągnące się w stronę Dunaju, będziemy musieli na nie wjechać.


Gajić (Hercegmárok) jak Polska: ze zdjęć patrzy JP2.


Draž (Darázs, niem. Darasch), stolica gminy. Biegnie przez nią wąski Crni kanal nad którym przycupnął jakiś obiekt gospodarczy. Dominantą wioski jest kościół św. Barbary z XIX wieku.



Stare domostwa Szokatów (Šokci), grupy etnicznej identyfikującej się z narodem chorwackim, choć istnieją teorie o ich niesłowiańskim pochodzeniu. Niewielkie grupy żyją również w Serbii, Rumunii i na Węgrzech.


Droga zaczyna gwałtownie piąć się w górę. Mijamy ciągnące się we wszystkie strony winnice i przyklejone do nich gospodarstwa, niektóre są opuszczone. Uprawia się tu głównie białe winorośle z odmiany Welshriesling.


Wjeżdżamy na teren Batiny (Kiskőszeg). To największa miejscowość gminy i nadal przodują w niej Węgrzy. Po wjeździe następuje szybki zjazd brukowaną uliczką z widokiem na graniczny most nad Dunajem.



W Batinie już byliśmy przed siedmioma laty, więc możemy przez nią po prostu przemknąć do Serbii. Na forum podróżniczym (jednym z nielicznych, które jeszcze prężnie działa) zadałem pytanie, czy istnieje jakaś strona na której można sprawdzić czas oczekiwania na przejściach granicznych, na żywo, na podobieństwo strony węgierskiej policji. Zaznaczyłem, że nie chodzi mi o aplikację, lecz normalną stronę internetową. Zaproponowano mi... aplikację. Bo trzeba w końcu przestać być jaskiniowcem i być podpiętym do sieci przez cały czas jak cały świat. Inni podsuwali stronę z kamerkami, ale ona nie rozwiązuje problemu, bo działa tylko na głównych przejściach, a kamery obejmują jedynie teren przy samych pogranicznikach. Jeszcze inni byli na tyle mili, iż sugerowali skorzystać z google i google translatora, wpisując w językach miejscowych zapytania o czas oczekiwania i śledzić grupy na fejsbuku... Genialne.
Chcąc nie chcąc zainstalowaliśmy na smartfonie Teresy aplikację. Wybieramy sobie na niej granicę kraju (co ciekawe - nie ma Polski), w którą stronę chcemy jechać i przejście. Są jednak pewne ograniczenia: to przekraczający granice ludzie wpisują ile na niej czekali, więc mniej popularne przejścia mogą nie posiadać żadnych aktualnych informacji. Albo ostatni wpis jest sprzed pięciu godzin, co nijak ma się do czasu obecnego... Przejście chorwacko-serbskie było akurat z tych nieuczęszczanych, tylko raz - dzień wcześniej - ktoś zgłosił, że je przekraczał i czekał pięćdziesiąt minut. Strasznie długo, pamiętam, że w 2017 roku zrobiliśmy to prawie bez zatrzymywania się... No nic, zobaczymy jak będzie.


Na punkcie chorwackim jesteśmy sami. Minuta i możemy jechać dalej. Przez Dunaj przejazd umożliwia Batinski most zwany również Mostem 51. diwiziji, od jednostki komunistycznych partyzantów Tito. 


W Chorwacji spędziliśmy niecałe czterdzieści minut. Ile czasu spędzimy na serbskiej kontroli granicznej? Ciut dłużej niż u Chorwatów, bo chcieli dokumenty od wozu. Miałem nadzieję na szybki przejazd, ale nie spodziewałem się, iż zajmie to nam mniej niż dziesięć minut!


Na wszelki wypadek dałem znać właścicielom dzisiejszego noclegu, że przybędziemy między osiemnastą a dziewiętnastą. Tymczasem na zegarku nie ma nawet szesnastej, a do celu mamy może pół godziny drogi. W takiej sytuacji nie będę się spieszyć, mogę na spokojnie zatrzymywać się, gdy tylko zobaczę coś ciekawego i nawet nadłożyć kilometrów. Kawałek za przejściem odbijamy w boczny trakt z powrotem nad Dunaj, gdzie znajduje się kompleks pamiątkowy związany z bitwą batińską (Batinska bitka). Zespół pomników powstał po obu stronach rzeki, chorwackiej i serbskiej. Do obu zajrzeliśmy w 2017, chorwacka część prezentowała się lepiej, serbska wyglądała na totalnie zaniedbaną. Czy coś się zmieniło? Budynek muzealny prezentuje się dokładnie jak wtedy. 


Konstrukcja z 1981 roku nie grzeszy urodą, choć chyba nie taki był jej cel. Przypomina mi nieco publiczne toalety. Do 1991 roku mieściła się w niej wystawa, potem wojna w Jugosławii przekreśliła sens jej istnienia, a teren przejęło wojsko. Zbiory przeniesiono do Somboru. W lipcu 2017 patrzyłem przez zamknięte drzwi na pokryte kurzem i gruzem opuszczone wnętrza. Po naszej wizycie muzeum wyremontowano i przywrócono do zwiedzania. Co prawda szklane wrota dziś znowu są zablokowane, ale widać, że coś z tym zrobili.


Można wejść na dach pawilonu i spojrzeć na okolicę z góry. Umieszczona tam ławeczka służy również za miejsce spotkań, o czym świadczą porzucone puszki z piwem.


Jeśli ktoś słucha zespołu Kult, to na pewno zna piosenkę "12 groszy", w której pierwsza zwrotka zaczyna się od słów:
Partyzanci Broz Tity wyzwolili Jugosławię 
Bez pomocy Sowietów...
Nie jest to do końca prawda, gdyż wojska radzieckie operowały na terenie Jugosławii i wspierały komunistycznych partyzantów, choć rzeczywiście ich udział w pokonywaniu Niemców był daleko mniejszy niż w innych krajach. Jednym z przykładów przeczących tekstowi piosenki była właśnie bitwa pod Batiną, kiedy to wspólnie Armia Czerwona i Narodowa Armia Wyzwolenia Jugosławii (partyzanci titowscy, m.in. 51 dywizja) starli się z oddziałami niemieckimi, wspomaganymi przez jednostki węgierskie, chorwackie (ustaszy) i kolaborantów serbskich. Sowieci i partyzanci zaatakowali z płaskiego, wschodniego brzegu Dunaju próbując się przedostać na zachodni, znacznie wyższy. Różnica poziomów oraz niekorzystne warunki okolicy (mokradła i podmokłe łąki, wiele cieków wodnych) sprawiły, że Niemcy nie spodziewali się ataku, a gdy on nastąpił (w listopadzie 1944 roku), to przyniósł jednej i drugiej stronie wysokie straty. Ponieważ jednak atakujących było raz tyle, co obrońców, to bitwa musiała zakończyć się porażką Wehrmachtu i jego sojuszników. Batińskie starcie miało wielkie znacznie dla dalszej wojny, gdyż Sowietom otwarło drogę na Wiedeń i Budapeszt.
Kompleks serbski łączy się w jedną całość z chorwackim umieszczonym na górze klifu. Pomnik chorwacki jest starszy i typowo socrealistyczny z 1947 roku, oddalony jest dokładnie o kilometr od serbskiego muzeum.



Przed tegorocznym wyjazdem na wakacje szukałem jakiegoś motywu przewodniego podróży. I wymyśliłem śladem spomeników, czyli jugosłowiańskich pomników z okresu komunistycznego. Kraje demokracji ludowej pod względem pomnikozy były bardzo rozwinięte, chyba bardziej niż te z wrażego kapitalizmu, przy czym rezultaty ich stawiania bywały różne. Odnoszę jednak wrażenie, że pomniki ze wschodu były często ciekawsze i bardziej intrygujące niż te z zachodu, gdzie dominowały wzorce stonowane i konserwatywne. A pomniki z kraju marszałka Tito mogły z powodzeniem startować w zawodach na te najbardziej zapadające w pamięć! Bo te obiekty mogą się nie podobać, ale obok wielu z nich nie można przejść obojętnie i nie zastanowić się "co autor miał na myśli". Kompleks muzealny nad Dunajem będzie spomenikiem numer jeden. Oprócz pawilonu w jego skład wchodzi: dawno wygasły "wieczny ogień", okręgi z chodników, w środku których stoją działka, małe słupki niewiadomego przeznaczenia, a także kilka innych dziwnych elementów. Podłużne betonowe rzeźby mają symbolizować... karabiny wymierzone w faszystów.
Dodam tylko, że istnieje specjalna strona poświęcona spomenikom, można według niej wytyczać sobie przyszłą trasę 😏.





Przez dziesięć lat miejsce to tętniło życiem i było celem wycieczek, pielgrzymek pionierów i wielu imprez. Zbudowano infrastrukturę towarzyszącą, która teraz stoi opuszczona. Na parkingu oznaczono koperty dla autobusów, ale wątpliwe, aby znów zjawiały się tu tłumy. W niedzielne lipcowe popołudnie jesteśmy jedynymi turystami. Co prawda pobliską drogą co chwilę pędzi jakiś samochód, ale kierują się one do niedalekiej restauracji. Obok parkingu stoi czerwona Zastava i skuter, a w zacienionej wiacie trzech młodych chłopaków raczy się piwami, przyglądając nam się z rozbawieniem. Skuter musi się cieszyć wielkim uznaniem u biesiadników, bo nieustannie któryś na niego wsiada aby z hukiem i smrodem przejechać się po parkingu.
Pojawia się też samotny rowerzysta, który wita się z nami polskim... "dzień dobry".


Dunaj płynie sobie niespiesznie i wygląda niegroźnie. W pewnym momencie zaczyna po nim szaleć motorówka. Płynie sobie raz przy serbskim a raz chorwackim brzegu. Granica chyba biegnie środkiem, ciekawe jak to jest, czy mogą kogoś zatrzymać za pływanie sobie po całej szerokości?



Skoro znaleźliśmy się w Serbii (piąte odwiedzone państwo dzisiejszego dnia, niezły wynik), to musimy być w Wojwodinie, bo to najbardziej północny region tego kraju. Jego wschodnia część jest gęsto poprzecinana różnymi drogami wodnymi: tuż obok muzeum zaczyna się kanał Dunaj-Cisa-Dunaj (Dunav-Tisa-Dunav, D.T.D.), dzieło habsburskich inżynierów dokończone przez jugosłowiańskich.


Zawsze powtarzam, że Wojwodina to moja ulubiona serbska kraina, bo lubię jej zachowaną wielokulturowość. Najbliższa od przejścia granicznego wioska zwie się Bezdan (Бездан). Zgodnie z przepisami na tablicach wjazdowych umieszcza się również nazwy w językach istotnych mniejszości, ale w tym przypadku brzmią one niemal identycznie: po węgiersku Bezdán, a po niemiecku Besdan. Przed wiekiem mieszkali tutaj głównie Węgrzy, drugą narodowością byli Niemcy, następnie Chorwaci, a Serbowie dopiero na czwartym miejscu. Obecnie nadal dominują Madziarzy, Serbowie zaś przesunęli się na drugie miejsce podium.


Odbijam w boczną drogą na południe. W lesie trafiam na metalowy, ruchomy most (choć raczej już dawno nie ruszany). Przerzucony nad Wielkim Kanałem Baczki (Veliki bački kanal), będącym składem kanału D.T.D. (Baczka jest zachodnią częścią Wojwodiny). Przyjemnie tu.



Miejscowością położoną na uboczu, ale ciekawie turystycznie, bo pomiędzy dwoma kanałami, jest Bački Monoštor (Бачки Моноштор). Ponad połowę populacji stanowią Chorwaci (to a propos idiotycznie wytyczonych granic), którzy od 2009 zapisują nazwę wioski jako Monoštor (wcześniej podobnie jak Serbowie Bački Monoštor). W ogóle Serbowie są jedynie trzecią nacją osady, wyprzedzają ich jeszcze... Jugosłowianie. Węgrów mamy kilka procent (Monostorszeg), niewiele mniej Cyganów.


Zatrzymuję się na skraju wioski, przy cmentarzu. Mimo, że to nekropolia katolicka, to większość grobów posiada napisy "w nogach", czyli odwrotnie niż u nas. Nie umiem dojść od czego to zależy, bo zazwyczaj takie umieszczenie dotyczyło cmentarzy unickich lub prawosławnych. A może to nie jest wpływ danego wyznania tylko miejscowej tradycji?


Na cmentarzu stoi neogotycka kaplica św. Wojciecha z 1907 roku, a za nią trzy krzyże z węgierskimi napisami.



Podpisy zdradzają historyczne i współczesne multi-kulti. Nowe groby są przeważnie chorwackie, stare węgierskie. Na bardziej okazałych pomnikach są niemieckie (aż II wojny światowej obywatele niemieckojęzyczni ustępowali jedynie Chorwatom) lub mieszane z chorwackimi.


Stacje drogi krzyżowej są opisane w każdym języku poza serbskim. Intrygująco wygląda ceglany wychodek, który postawiono tuż obok kaplicy i między stacjami, więc sprawia wrażenie integralnej części drogi krzyżowej 😏.


Na wyschniętym trawniku poza ogrodzeniem cmentarza dostrzegam fragmenty jakiegoś monumentu. Musiały być nieodpowiednie dla nowej administracji.


Bački Monoštor mimo swego peryferyjnego położenia, a może właśnie dzięki niemu, przyciąga weekendowych turystów. Jego atutem są otaczające go lasy, wody kanałów, położony dość blisko sam Dunaj. Dawno temu na rzece istniał niewielki port dla barek, po regulacji został zlikwidowany, lecz nadal można tam pływać łódkami.



Potwierdzeniem stanu demograficznego z początku ubiegłego wieku, kiedy to Serbowie praktycznie w wiosce nie mieszkali, jest brak cerkwi. Nie wybudowano jej również przez stulecie serbskich rządów. Od XVIII wieku działa natomiast katolicki kościół św. Piotra i Pawła. Na krzyżu przed świątynią znalazłem napisy niemieckie, natomiast na tabliczce hydrograficznej umieszczonej w ścianie są urzędowe z 1893 roku, węgierskie.



Bački Monoštor opuszczamy drogą w kierunku wschodnim. Na obrzeżach znowu przejeżdżamy przez Wielki Kanał Baczki; dołem pływają łódki, a z brzegu dochodzą wesołe głosy kapiących się ludzi.


Ostatnie kilometry suniemy przeważnie pustą drogą. Pola, łąki, drzewa i niewiele śladów obecności człowieka. A potem przed nami Sombor, miasto pierwszego noclegu podczas wakacyjnego wyjazdu w 2024 roku.


4 komentarze:

  1. Ciekawa droga do Serbii. Ja miałem wytyczoną poprzez właśnie jedno z mniejszych przejść, ale z wiadomych względów wyjazd się zmienił. Co do tej aplikacji, to ja nie umiałem jej uruchomić - możliwe, że z powodu właśnie małego ruchu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z uruchomieniem nie było problemów, ale te boczne przejścia pokazywały się na szaro jako nieopisane... Dopiero, kiedy ktoś przez nie przejechał i wrzucił info, to zmieniły kolor na zielony, żółty albo czerwony.

      Usuń
  2. Słuszna decyzja z tym przejazdem przez Chorwację. My utknęliśmy w maju na 6 godzin na przejściu SRB - HU. Jakaś zemsta Orbana, czy co? Przy okazji, jak się nazywa ta aplikacja?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Border Wachter. Mój rekord na tej granicy to chyba z dwie godziny, ale to już dawno, bo od wielu lat wybieram najbardziej boczne przejścia.

      Usuń