poniedziałek, 12 sierpnia 2024

Bieszczady: Caryńskie - Nasiczne - Wetlina.

Autostopem podjeżdżamy na południowy kraniec Dwernika (Дверник, 1977-81 Przełom). Trochę żałuję, że minęliśmy drewniany kościół, ale nie będziemy się już do niego wracać. Co prawda na razie jest piękna, słoneczna pogoda, lecz złe prognozy nie śpią... Jeszcze wczoraj pokazywały, iż mocne deszcze i burze mają się pojawić dziś przed południem, teraz przesunięto je na godzinę czternastą. Na zegarku jest dopiero po dziesiątej, więc mamy teoretycznie sporo czasu, jednak nie ma co kusić licha: skoro złapaliśmy podwózkę na koniec wsi, to trzeba to wykorzystać!

Podziwiamy niewielką remizę: o ile wczoraj w Polanie strażacy na malowidle ściennym walczyli nie tylko z ogniem, ale i z niedźwiedziami, o tyle tutaj... sami są misiami i walczą z wilkiem 😛.


Przystanek autobusowy w stylu góralskim. Coś tu nawet jeździ, ze dwa kursy dziennie.


Biedny miś,
do wojska nie chciał iść
i walczyć za Zełenskiego,
więc wylądował za płotem.


Naszym celem na najbliższy czas jest dolina potoku Caryńskiego, gdzie kiedyś znajdowała się wioska Caryńskie (
Царинське). Nazwa znana, bo od niej nazwano jedną z najpopularniejszych połonin (choć są i głosy odwrotne, że to wioskę nazwano od połoniny). Od Dwernika w dolinę prowadzi szutrowo-kamienista droga, którą chyba można jeździć do schroniska Koliba, bo na starcie spotykamy auto jadące z naprzeciwka i podnoszące straszne tumany kurzu.


Potem robi się pusto i cicho, po bokach zaczynają rosnąć zbocza kolejnych wzniesień. Potok Caryński raz jest z prawej, raz z lewej, a czasem przechodzi przez niego boczna droga z zakazem ruchu.


Granica Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Aż dziwne, że nie pobierają tu haraczu. Może jakaś budka jest wyżej? A może uznano, że za mało tędy turystów chodzi i się nie opłaca?


Przełęcz Nasiczniańska - tam później pójdziemy. Na razie jednak zostawiamy plecaki w krzakach i na luzie ciśniemy jeszcze trochę w głąb doliny.


Fotogeniczne bagienko. Słychać pluskanie i widać ślady działalności bobrów.


Mniej więcej w okolicach odbicia na przełęcz zaczynała się zabudowa Caryńskiego. Lokowano je w XVI lub XVII wieku, podobnie jak w wielu przypadkach na ziemi sanockiej były to ziemie rodu Kmitów. Wioska z powodu położenia znajdowała się w częściowej izolacji, czas płynął tu wolno i niewiele się zmieniało przez kolejne pokolenia. Ludność, niemal wyłącznie greckokatoliccy Bojkowie, zajmowała się rolnictwem i wypasaniem bydła na połoninach. Początkowo było to bydło z Węgier, ale po powstaniu granicy z Czechosłowacją konieczne okazało się kupowanie zwierząt w Małopolsce. Sprzedawano je później na targu w Lutowiskach. Prowadzono też wyręby lasów, często w sposób rabunkowy. Na potoku działały młyny, było ich w sumie kilka. Na przełomie XIX i XX wieku w Caryńskim pojawiła się niewielka grupa Żydów i to oni prawdopodobnie prowadzili wyszynk w karczmie.


W okresie międzywojennym Caryńskie liczyło ponad cztery setki dusz. Prawie wszyscy uczęszczali do drewnianej cerkwi św. Dymitra z końca 18. stulecia. Trójdzielna, zwieńczona namiotowymi dachami cerkiew w stylu bojkowskim miała prawo udzielania odpustów w święto Jana Chrzciciela, kult tego świętego był tu bardzo aktywny. Zawiązano przy niej Towarzystwo Jana Chrzciciela, które miało propagować "życia pobożne, moralne i przykładne".
Mieszkańcy nie dotrwali do akcji "Wisła", wywieziono ich w 1946 na Ukrainę. Cerkiew zniszczono, domostwa rozebrano. Przyroda szybko odebrała co swoje. Drogę, po której idziemy, wybudowała w latach 60. jednostka inżynieryjna z Dolnego Śląska, stare trakty do tego czasu zarosły i stały się nie do przebycia.


Pomysły na zagospodarowanie doliny w PRL-u były rozmaite, ale głównie związane z hodowlą zwierząt. Sprowadzono tu górali podhalańskich, lecz ci nie zostali na stałe. Masowy wypas owiec zakończono w latach 80., następnie rządził Igloopol prowadząc wielkie fermy fatalnie oddziaływujące na środowisko, wypalano także węgiel drzewny. Z przypadków ludzkich w Caryńskim zjawiali się różni odludnicy, uciekinierzy od cywilizacji, narkomani, wszyscy zaciekle zwalczani przez milicję. Od trzech dekach teren jest w granicach BdPN, ale widać, że jakieś owce jeszcze się wypasa. Zwierzęta sprytnie chowają się w cieniu drzewa.


Przez Caryńskie prowadzi ścieżka historyczno-przyrodnicza wyznaczona przez gminę Lutowiska. Kiedyś biegła ona z Nasicznego prosto na przełęcz Nasiczniańską i schodziła do doliny, ale kilka lat temu zmieniono trasę i teraz trzeba iść naokoło, wokół Wysokiego Wierchu i Bartoszówki. Dlaczego? O tym napiszę za chwilę. Szlakowskazy ze zdjęcia są starej daty i pokazują jeszcze czasy przez przełęcz, choć wydaje mi się, iż trzydzieści pięć minut to dość szybkim tempem.


Schodzimy w stronę cerkwiska i cmentarza przycerkiewnego. Druga nekropolia wioski znajdowała się kawałek dalej na północ, niedaleko karczmy, lecz zniszczono ją podczas budowy drogi. Cmentarz przycerkiewny leży w większym oddaleniu, nad potokiem Caryńczyk, który w tym miejscu tworzy zakola i wąwozy.
Po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Mimo, że cmentarz jest wykoszony i doglądany, to zachowało się ledwie kilka grobów ze słabo czytelnymi inskrypcjami.



Czasem ciężko rozpoznać, czy to kamień, czy płyta grobowa czy może murek?


Zarośnięte dolne części kaplicy odpustowej św. Jana Chrzciciela. Była ona murowana, zastąpiła starszą drewnianą konstrukcję.


W niewielkim oddaleniu od cmentarza, na skraju polanki, stoi samotny krzyż wystawiony przez niejakiego Petra Minko w 1911 roku.


Wracamy do drogi i w stronę plecaków. Chwilę wcześniej Kaśka rzuciła:
- Wątpię, czy przyjdzie deszcz z burzą, jest tak ładnie...
No i oczywiście wykrakała 😏. Zaczęło się chmurzyć - do deszczu jest daleko, ale niewątpliwie czuć, że nadchodzi zmiana pogody.



Plecaki grzecznie czekają w krzakach, zresztą nie miał ich kto ukraść, bo wokół pustki. Zaczynamy podejście na przełęcz. Krótkie, ale męczące. Z każdym krokiem pojawia się więcej widoków na dolinę i okolicę.




Po prawej Wysoki Wierch, dalej Bartoszówka, a pomiędzy nimi dwie jaskinie, jedna z nich jest najgłębsza i najdłuższa w polskich Bieszczadach.


No i jesteśmy: przełęcz Nasiczniańska (717 metrów). Jak jeszcze do niedawna pisało w Wikipedii "rozdzielała ona dwie dawne miejscowości łemkowskie: Nasiczne i Caryńskie". To nieprawda, Łemkowie aż tutaj nie mieszkali, to były tereny bojkowskie. Nie pierwszy to raz, gdy o Bojkach się zapomina, a wszystkich Rusinów utożsamia z Łemkami. Przełęcz była w przeszłości najkrótszą drogą pomiędzy obiema wioskami. Dziś panuje tu cisza przerywana tylko odgłosami wiatru. Mamy bardzo przyjemne widoki na dolinę potoku Caryńskiego, Magurę Stuposiańską oraz oddalone o kilkanaście kilometrów Bukowe Berdo, Krzemień i stoki Tarnicy.


W drugą stronę Dwernik Kamień oraz Jawornik i łąki nad Nasicznym.


Zarośnięta górka zakrywająca Wysoki Wierch.


Miejsce jest na tyle urokliwe, iż urządzamy półgodzinną przerwę na ciepławe piwo. Na przełęczy znajduje się samotna ławeczka, na której można spocząć.



Jeszcze kilka lat temu ścieżka edukacyjno-historyczna prowadziła z Nasicznego bezpośrednio na przełęcz. Potok Nasiczniański przekraczało się mostkiem obok bazy harcerskiej. Mostek się sypał, więc harcerze prosili miejscowe nadleśnictwo o jego remont, ale leśnicy ich zlali. Wiadomo, że poza wycinkami wszystkie inne rzeczy nie mają priorytetu. Mostek wyremontowano w czynie społecznym. Tak przynajmniej wyjaśniono mi w internecie. Efekt jest jednak taki, że przeprawę... zamknięto dla turystów, a ścieżkę z Nasicznego na przełęcz zlikwidowano, karząc turystom chodzić dookoła wzdłuż potoku Caryńskiego! Kompletnie chora sytuacja! Do kogo w końcu należy ten mostek? Jeśli do nadleśnictwa, to dlaczego został zamknięty? A jeśli do harcerzy, to czemu żądano od nadleśnictwa remontu? Z powodu szlaku? Przecież jego wytyczyła gmina, a nie leśnicy! Podejrzewam, że potok na pewno nie należy do osób prywatnych, więc i mostek nie może być całkowicie prywatny. Zamknięcie mostka wygląda na zemstę, tylko dlaczego w stosunku do turystów? A może zagrożono, że skoro mostek został wyremontowany nieoficjalnie, to harcerze ponoszą pełną odpowiedzialność ze wszelkie wypadki? No i wreszcie ostatnia opcja: dzisiejsi harcerze też się pozmieniali i myślą tylko o sobie, a nie o ogóle społeczeństwa?
W każdym razie ścieżki dla pieszych w stronę Nasicznego nie ma, jest za to... szlak konny! Ostało się nawet kilka słupków z oznaczeniami, więc idziemy za nimi.


Połonina Caryńska, widać górną część zabudowy Chatki Puchatka - 2.


Słupki z oznaczeniami się kończą, ale w trawie są ślady przejazdu jakiejś maszyny, ona nas prowadzi w dół. Potem wchodzimy w las, gdzie zachowała się wyraźna ścieżka, nie ma szans się zgubić.


Wychodzimy przy złożonym z płyt brodzie na potoku Nasiczniańskim. Spokojnie jest on do przebycia, można byłoby tędy wyznaczyć oficjalną ścieżkę; dużo szlaków w Beskidach wymaga przejścia przed wodę bez użycia mostu.


Idę obejrzeć pobliski teren obozu harcerskiego chorągwi z Gdyni. Nie wygląda zachęcająco: łańcuchy, sznury, pełno groźnych tabliczek z zakazem wstępu. Zupełnie jakbyśmy się zbliżali do rezydencji jakiegoś polityka albo milionera. Do mostku nawet nie dotarłem, bo czułem się jak intruz, ale tak myślę, że skoro harcerze zablokowali możliwość przejścia przez niego dla turystów, to może by tak zablokować harcerzom możliwość wejścia na drugi brzeg? Ten na pewno nie należy już do chorągwi, a poczuliby się jak reszta turystów, którzy muszą latać dookoła?


Ciekawe czy te gary leżą w wodzie od ostatniego obozu?


Po przejściu przez potok zauważamy, że zmiana pogody przyspieszyła: horyzont zrobił się ciemnoniebieski, a nad pasmem Otrytu najprawdopodobniej ostro leje!


To zmienia nam plany: nie ma szans spokojnego wejścia na Dwernik Kamień, ryzykowne jest także zajrzenie do kaskad na Nasiczniańskim Potoku, bowiem na chmury nie wyglądają na zwykły deszcz, lecz na konkretną ulewę. W dodatku zaczynamy słyszeć grzmoty, więc oprócz opadów zbliża się także burza.
Zastanawiamy się w którym miejscu najlepiej będzie łapać stopa. W końcu ruszamy w stronę południowego krańca Nasicznego (Насічне). W przeciwieństwie do Caryńskiego ta wioska nadal istnieje, choć chyba nie ma tu ani jednego przedwojennego budynku. Mijamy za to wielki ośrodek nadleśnictwa z wielkim krzyżem, a także rudego kota wylegującego się na ganku jednego z domów.



Znajdujemy przystanek autobusowy, więc potencjalne schronienie mamy. Teraz trzeba tylko złapać podwózkę!


Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, bo w stronę Berehów Górnych nic nie jedzie. A może na wielkiej pętli bieszczadzkiej odbywa się wyścig kolarski o którym mówiono nam w Chacie Socjologa? To by oznaczało blokadę ruchu. Od Berehów auta jeżdżą.
W końcu coś jedzie w naszą stronę, ale kierowca pokazuje znienawidzony znak, że on tylko kawałek... Przecież my też nie wybieramy się do Chin!
Z sąsiedniego budynku przychodzi kot i chce, aby go miziać. Przynosi nam szczęście, bo wkrótce potem zjawia się drugie auto (widoczne na zdjęciu Kasi), które się zatrzymuje!


Kot przyniósł szczęście podwójne! Po pierwsze - ledwo weszliśmy do wozu, a w szyby uderzyły grube krople. Po drugie - facet z auta przyjechał na weekend z rodziną do Dwernika, ale nie wiedział, że w wiosce nie ma sklepu. A wiadomo, weekend, to pić się chce, więc ruszył po piwo. Nie wiem jak to wykombinował, lecz wyskoczyło mu, iż najbliższy sklep znajduje się w... Lutowiskach! Bez sensu, bo bliższy jest w Chmielu, a w dodatku do Lutowisk nie tędy droga. Jego pomyłka wyszła nam na dobre, gdyż namawiam go, żeby zamiast do Lutowisk czy Ustrzyk pojechał do Wetliny - odległość taka sama, a sklepy też mają. No i przypadkowo my się tam udajemy 😏. Kierowca nie daje się długo prosić: jemu wyjdzie na to samo, a my mamy podwózkę pod sam sklep "u Zdzicha", gdzie mieliśmy zamiar wysiąść. Przyjemne z pożytecznym i tylko trochę żal mi naszego dobrodzieja, który chciał się wykąpać w basenie, a zapowiadają cały dzień deszczu.


W Wetlinie pada tylko trochę, a sklep posiada z tyłu zadaszoną ławeczkę. Zarówno ona jak i obiekt to miejsce niewątpliwie kultowe. Tu jeszcze można poczuć ducha starych Bieszczadów spotykając postacie jakby żywcem przeniesione z opowieści o zakapiorach. Ale też zwykłych żulików, nie oszukujmy się 😏. Cena za życie w Bieszczadach była często wysoka: nigdzie nie widziałem tak wiele osób z porażonymi kończynami jak tutaj... o laskach, na wózkach dalej przychodzą spotkać znajomych i wypić piwko. Akcja toczy się tu od brzasku do świtu: gdy zajrzałem do sklepu kolejnego dnia rano szukając zaginionej kurtki spotkałem tam już dwóch osobników, w tym jednego na wózku.
- Ooo, witamy - ucieszyli się. - A my też szukamy, ale telefonu...



Śpimy, jak zazwyczaj, w "Cieniu PRL-u". Tam również został jeszcze klimat. Ale to oznacza koniec wędrowania po górach; przez kolejne dwa dni nie opuściliśmy Wetliny. Wynikało to po części z dynamicznej, bardzo zmiennej pogody, a po części ze spędzania czasu z ekipą z Olsztyna.
Trzeba jednak przyznać, że Wetlina także po deszczu jest przyjemna. Znacznie tu luźniej niż w Cisnej i niczego turyście nie brakuje.




Tegoroczny wyjazd, choć z mniejszą ilością kilometrów niż w poprzednich latach, na pewno uznaję za udany, bo właściwie wszystko, co zobaczyłem w górach, było dla mnie nowe. Kolejne białe plamy zostały u mnie odkryte.


I na koniec jeszcze taka dygresja... organizatorzy turystyki i właściciele wielu obiektów noclegowych w szeroko rozumianych Bieszczadach skarżyli się, że w czerwcu turyści nie dopisywali. Nie wiem jak było w lipcu i w sierpniu, ale na początku wakacji rzeczywiście wiele miejsc świeciło pustkami, niektóre lokale nawet się nie otwarły. Trudno jednak się dziwić, bo ceny - chociażby w knajpach - dawno przekroczyły zdrowy rozsądek. Dać ponad pięć dych za plecek po węgiersku? Co z tego, że porcja duża, jeśli w całości jej nie zjemy (a w menu zazwyczaj brak wagi)? Warto się pokręcić i trafić w mniej reklamowane i "słynne" przybytki, gdzie ceny mogą być nawet o jedną trzecią niższe, ale nie da się ukryć, że pobyt w Bieszczadach do budżetowych trudno zaliczyć (chyba, że będziemy się żywić zupkami chińskimi i jajecznicą własnej produkcji).



4 komentarze:

  1. Odnośnie cen - kwatery też się cenią, a w porównaniu do innych rejonów to często warunki kiepskie.
    Za cenę ostatniego naszego pobytu w Mucznym, mam hotel pod Gorcami z basenem w cenie i w pakiecie dwa posiłki. A wymarzliśmy, bo mieszkaliśmy na poddaszu, gdzie sufit miał z trzy metry, więc ciepło uciekało do góry, woda w kranie letnia. Niemniej w naszym przypadku zrobiło swoje miejsce, do tego szukanie kwater na parę dni przed wyjazdem, bo pewnie da się znaleźć taniej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cenić się cenią, ale w Wetlinie przynajmniej jest wybór dla mniej zasobnych w kasę. Cień PRL-u (warunki schroniskowe) - 40 złotych. PTSM - podobnie. PTTK - 50-55 zł miejsce w pokoju (te droższe to dwójki), 40 złotych w domku, jest pole namiotowe. W takich cenach można prawie wszędzie coś znaleźć, wiesz, hotel z basenem i posiłkami to jednak nie jest to, czego plecakowiec koniecznie potrzebuje ;) A jeść musi...

      Usuń
    2. Ok Ty się odniosłeś jako plecakowicz - ja idąc sam też pewnie coś z tego bym wybrał. Samemu jadąc zapewne uderzę do jednego z kilku schronisk, bacówek, więc właśnie pod kieszeń plecakowicza,
      natomiast ja też patrzę przez pryzmat wyjazdu rodzinnego, gdzie raczej właśnie kwater będę szukał i tu już jestem nieco bardziej wybredny . Jak mam za coś zapłacić to przynajmniej np chciałbym mieć ciepłą wodę, a nie letnią - samemu nie raz nie czekałem w bacówkach na ogrzanie wody i brałem kąpiel w zimnej, ale nie płaciłem cen hotelowych za nocleg. I nie chodzi mi, że szukam hotelu z basenem w Bieszczadach, tylko tam są ceny jak w innych rejonach właśnie w hotelach z basenem.
      Z jedzeniem masz rację, coś ciepłego trzeba zjeść, ale dziś wszędzie ceny w restauracjach poszły bardzo do góry.

      Usuń
    3. Ciepła woda to jednak minimum w każdym noclegu (pomijając bazy namiotowe, bo na chatkach "studenckich" też zazwyczaj jest normą). Bieszczady padają ofiarą własnej popularności - właścicielom noclegów wydaje się, że - jak w Zakopanym - zawsze będą tam walić tłumy i można ceny windować bez końca.

      Usuń