Po ponad roku ponownie ruszyliśmy razem z tatą w
Beskid Śląsko-Morawski. I jak zwykle padło pytanie: gdzie? Zwiedziliśmy już dość sporo terenów tego pasma. W końcu wymyśliłem, że punktem
docelowym będzie przełęcz Pustevny. Co prawda byłem na niej już dwa
razy, w tym raz z ojcem, ale tym razem postanowiliśmy zdobyć ją szlakami od
południowego - wschodu.
W kalendarzu mieliśmy niedzielę, zapowiadano wysoką temperaturę, więc można
było zakładać tłumy w górach. Pomyślałem jednak - może dość naiwnie - że
akurat na "naszych" ścieżkach nie powinno być tak źle.
Oprócz gorąca prognozowano również kolejną falę pyłu afrykańskiego. I
rzeczywiście: wszystko jest jakby zamglone, kolory przytłumione. Ale brak
odcieni żółtego. Może to po prostu zderzenie rozgrzanego powietrza z chłodną ziemią?
Parkujemy w wiosce Horní Bečva. To jedna z trzech osad o nazwie Bečva leżących obok siebie. Wyjaśnienie etymologii jest proste: płynie przez nie rzeka Bečva (Beczwa), której dolina oddziela na południu Beskid Śląsko-Morawski od Gór Hostyńsko-Wsetyńskich (Hostýnsko-vsetínská hornatina). Co ciekawe: choć w języku niemieckim rzeka brzmi Betschwa, to w przypadku miejscowości stosowano wersję (Ober) Beczwa 😏.
Ruszamy raźno żółtym szlakiem. Na tyle
raźno, że idący obok nas rowerzysta musi prowadzić swoją maszynę ręcznie. Choć
może to raczej wina stromej, brukowanej drogi. Wkrótce potem szlak wchodzi w wycięty
las i jest równie stromo, a może i bardziej!
Z góry możemy popatrzeć na miejscowość z dominującym w zabudowie kościołem św.
Jana i Pawła. Ale nie drugiego.
Słyszymy także jakieś dziwne odgłosy, niczym uderzenia w bęben, chyba gdzieś
odbywa się mecz.
Dalsza trasa jest znacznie łagodniejsza niż początek. Zostawiamy
za sobą zwartą zabudowę Horní Bečvy. Niebo zrobiło się bardziej błękitne,
ale nadal przejrzystość jest ograniczana lekką mgiełką. Błyskawicznie za to
rośnie temperatura, na szczęście najbliższy las jest mniej wycięty i daje
przyjemny cień.
Czeskie górskie wioski są mniej rozlazłe niż polskie, lecz czasem trafi się
jakieś gospodarstwo mocno oddalone od innych i psujące krajobraz. Tutaj
trafiła się wielka hawira wraz z hodowlą lam. Ktoś miał fantazję... i kupę
kasy!
Wiedziałem, że dziś nie ma co liczyć na dalekie obserwacje ani nawet na
szerokie panoramy, gdyż niemal całość szlaków wypadnie w lesie. Doceniam więc
te nieliczne miejsca, z których widać coś dalej. W tym przypadku odsłonił się
na horyzoncie Kelčský Javorník z sylwetką wieży widokowej, najwyższy szczyt
Gór Hostyńskich (Hostýnské vrchy). Oddalony jest o niecałe czterdzieści
kilometrów.
Opuszczony przysiółek. Z daleka wygląda nieźle, stoi nowa terenówka, więc
nawet zastanawialiśmy się, czy może ktoś tu na stałe mieszka?
Z bliska wygląda dużo gorzej, część chałupy się rozsypała. Ewidentnie jednak
ktoś go dogląda, o czym świadczy m.in. świeżo porąbane drewno.
Od pewnego czasu na grzbiecie z naszej lewej strony pojawiają się zabudowania. To
hotele na Pustevnym. A gdy spojrzeć jeszcze bardziej w lewo, to widać
nadajnik na Radhošcie.
Przysiółek Lopunka. Zapewne używany głównie w celach rekreacyjnych,
choć nie można wykluczyć, że ktoś tu bytuje przez cały rok.
Do tej pory, przez godzinę marszu, spotkaliśmy na szlaku tylko jedną rodzinę
oraz biegacza, który właśnie nas minął. Od Lopunki, gdzie z boku dochodzi
zielony szlak, liczba turystów gwałtownie
się zwiększa. To znak, że zbliżamy się do popularnego miejsca! Ostatnie
kilkaset metrów podejścia prowadzi po wiekowym, wyżłobionym kołami bruku.
Doszliśmy do węzła szlaków Martiňák, położonego na wysokości 827
metrów n.p.m.. To punkt znany wśród turystów. W XIX wieku stała tu gospoda
pana Martiňáka (i już wiadomo skąd nazwa). Korzystali z niej m.in.
górnicy i hutnicy, którzy po pracy w zakładach pracy w Trzyńcu i Ostrawie
wracali do domu... przez góry. Nie było jeszcze komunikacji autobusowej, więc
po dojeździe pociągiem do stacji Čeladná trzeba było przejść spory kawał
drogi do doliny Bečvy. To musiało chyba wyglądać jak z "dobrym połączeniem" w Misiu... Podejrzewam, że takie podróże odbywały się jedynie w weekendy, bo żeby przed i po pracą iść dwadzieścia kilometrów? Dzisiaj to hotel czterogwiazdkowy.
Atrakcją są drzwi, przypominające te z Beskidu Niskiego. Można przez nie
wejść, wyjść, a przede wszystkim zapozować z górami w tle 😊.
Przy hotelu w weekendy działa bufet. Naczytałem się o nim wiele złych opinii.
Drogo, niesmacznie, ale najgorsze były... jednorazowe naczynia i sztućce!
"Gdzie dbałość o ekologię?!" - grzmieli recenzenci. - "W dzisiejszych czasach
to skandal!" - dodawali. Nie wiem jak owi oburzeni tutaj dotarli, ale podczas
naszej wizyty większość przyjechała rowerami i praktycznie wszystkie posiadały
napęd elektryczny. Ekologiczny jak cholera, ale plastikowe kubki
ludziom przeszkadzały...
Ceny może nie były najniższe, ale także nie przerażały, natomiast smakowo
bardzo miłe zaskoczenie: zupy (czosnkowa i kwaśnica) wybornie!
Na zdjęciu hotel w wersji retro: tak wyglądał przed wiekiem.
Oprócz elektrycznych rowerowców drugą najliczniejszą grupą są właściciele
psów. O ile nigdy nie przeszkadzały mi psy w górach, o tyle tutaj miałem ich dość: czworonogi były coraz bardziej wystraszone, bo państwo pchali
się w największy tłum, wyły, skomlały, piszczały, wymuszały przekąski, które i
tak nie pomagały, jeden wielki kwik. Gorzej niż bąbelki!
Okolica hotelu upiększona jest kilkoma pomnikami upamiętniającymi partyzantów
z brygady Jana Žižki (partizánská brigáda Jana Žižky). Największa
jednostka tego typu na terenie Protektoratu, wyszkolona i przerzucona z ZSRR.
Działała ona głównie w beskidzkich rejonach Moraw, a pomimo czeskiego patrona
przez długi czas dominowali w niej Słowacy i obywatele Kraju Rad.
Kawałek za Martiňákiem ilość ludzi gwałtownie spada. Większość asfaltem
wraca do samochodów albo Bečvy, nieliczni ruszają
czerwonym, łagodnym szlakiem na Pustevny, my
wybieramy bardziej zaawansowaną opcję
zieloną, gdzie początkowo nie spotykamy
prawie nikogo. Jednym z wyjątków jest starszy facet odpoczywający w cieniu i
wyglądający na mocno zmęczonego. Uśmiechnął się, pomachał na pozdrowienie i po
pewnym czasie ruszył za nami, lecz bardzo wolno i więcej go nie widzieliśmy.
Według mapy cały czas poruszamy się lasem, ale gołym okiem widać, że sporo
drzew ubyło, przynajmniej na początku tego odcinka. Momentami odsłoniło się
całkiem sporo przestrzeni.
Z tyłu wyłania się wieża Čarták obok Bumbalki, na granicy ze Słowacją. A
za nią Mała Fatra, z której błyskają resztki śniegu.
Kończą się wycinki, zaczyna się normalny las. Może dlatego, że to rezerwat chroniący drzewa liczące do dwustu lat. Głównie buki i klony, ale także świerki.
Mijamy szczyt Bukovina (998 metrów n.p.m.), nie oznaczony w terenie, ale domyśliliśmy się jego obecności po ukształtowaniu powierzchni. Rezerwat ze starym lasem jest tylko po prawej stronie ścieżki, po lewej znowu pokazał się Radhošť.
Kolejny szczyt: Davidov (1222 metry). Jego z kolei nie ma na mapach, ale oznaczono go w terenie takim oto kamykiem z biedronką 😏.
Ten słupek i wiele innych jest stosunkowo nowych. Ale od pewnego momentu
zaczynają się pojawiać starsze z numeracją oraz literami HH. Heil Hitler? Nie,
to nie to. Grzbietami tych Beskidów biegła granica
państwa hukwaldzkiego (Hukvaldské panství, Herrschaft Hochwald),
należącego do biskupów ołomunieckich jako lenno otrzymane od Korony Czeskiej.
W XIX wieku przekształcone w wielki majątek ziemski, formalnie zostało
upaństwowione dopiero w 1949 roku. Mijane słupki mają więc co najmniej półtora
wieku, a pewnie i więcej.
Współcześnie wzdłuż zielonego szlaku biegnie
granica pomiędzy krajem morawsko-śląskim i zlinskim. Aż do Pustevnego i potem
dalej na Radhošť.
Drzewo zaczęło pożerać tablicę od środka. Dosłownie! Strach schodzić ze
szlaku!
Wchodzimy w drugi rezerwat, tym razem znacznie większy, obejmujący dwa
szczyty. On również chroni pierwotne lasy górskie, znowu stare buki i resztki
naturalnych świerków. Drzewa powalone wiatrem nie są uprzątane, często leżą na
środku ścieżki.
W rezerwacie odkryto ponad dziesięć jaskiń. Są też rozmaite formacje skalne, w
tym najciekawsza: Čertův stůl. Rzeczywiście wygląda jak stół,
iście diabelski! Płyta tego "stołu" waży ponad sześć ton. Inne twory przyrody
również są ciekawe, przypominające np. przewrócony bunkier.
Pojawiają się inni turyści, bo zbliżamy się do szczytu. W sumie, od wyjścia z
rozdroża pod Martiňákiem, spotkaliśmy ich może dziesięciu, zatem nie ma
mowy o żadnych tłumach. Na zegarku wskazówka minęła drugą gdy
zdobyliśmy Čertův mlýn, najwyższy punkt dzisiejszego dnia. Z 1206
metrami to piąta góra Beskidu Śląsko-Morawskiego.
Tradycyjne zdjęcie z faną i odpoczynek przy drewnianym stole.
Ze szczytu moglibyśmy iść od razu na Pustevny, ale postanawiamy jeszcze
skoczyć na chwilę w kierunku północnym, żeby zobaczyć partyzanckie pomniki.
Kawałek za Čertův mlýnem odkrywamy kamienne ruiny. Może to ten legendarny
"Teufelsmühle", od którego góra wzięła nazwę? Nie ma ich na mapach, w
internetach też cisza... w końcu udało mi się znaleźć informację, iż to
pozostałości Greiffki, chaty łowieckiej z XIX wieku. Nazwa pochodzi o
nazwiska arcybiskupiego leśniczego.
Na najbliższej przełęczy znajduje się polana (zwana partyzancką), na której
wyleguje się dwójka ludzi. Obok nich pomnik z lat 70., sławiący czeski,
słowacki i sowiecki lud.
Dojście do innych monumentów jest już bardziej kłopotliwe. Jedną ścieżkę
zablokowano drewnianą barierką - zakaz, bo rezerwat. Inna doprowadzi nas do
prawie wyschniętego źródełka u Partyzánky. Obejrzenie tego cuda
jest legalne, natomiast przebycie następnych stu metrów już nie, bo... zakaz,
rezerwat. Jakaś paranoja, tym bardziej, że istnieje tam wyraźna dróżka. I
pomniczek Růženy Valentovej, nauczycielki z Ołomuńca i partyzantki.
Zginęła podczas zasadzki w 1944 roku.
I nie mam pojęcia, dlaczego do zdechłego strumienia można podejść, a
spojrzenie w twarz Růženy jest już niszczeniem przyrody. Kilka
innych pomników również leży na terenie formalnie niedostępnym.
Wracamy na Čertův mlýn i tym razem kierujemy się na Pustevny.
Spotykamy kolejne słupki państwa hukwaldzkiego, jeden wyraźnie starszy od
innych.
Zejście w stronę Pustevnego jest bardzo strome i cieszymy się, że nie padał
deszcz, bo wówczas bez upadku mogłoby się nie udać.
Z jednego z nielicznych miejsc widokowych patrzymy w kierunku Sudetów i coś
tam majaczy. Biorę od tatusia lornetkę i wpatruję się w jeden punkt. Przez
ciężkie powietrze przebijają się białe plamy.
- Karkonosze! - wołam jak głupi. Oczywiście, to nie były Karkonosze 😏.
Nie wiem czy Karkonosze są w ogóle stąd widoczne, czy nie zasłaniają ich
czasem Jesioniki, bo to na tych zachował się jeszcze śnieg. Zmyliła mnie jego
duża ilość, ale to przecież Pradziad, oddalony od nas o sto kilometrów
(Karkonosze leżą kolejną setkę dalej). Przy tej przejrzystości to i tak
sukces.
Przyroda dookoła dostała wielkiego kopa do rozwoju. Wszystko się gwałtownie
obudziło, a ja, fotografując zawilce, zastanawiam się, czy nie za szybko...
Teren się wypłaszcza. Mijamy wiatę na przełęczy Tanečnice, w której kiedyś nocowałem z Bastkiem.
Tata decyduje, aby przejść przez szczyt Tanečnicy (1084 metry
n.p.m.), więc znowu mamy nieduże podejście. Na szczycie odbywa się tradycyjna
wystawka kamiennych wież ustawionych przez turystów.
Poniżej znajduje się Stezka Valaška, czyli jedna z konstrukcji
niszczących górski krajobraz, a coraz częściej w nim występująca. Chociaż
tutaj i tak okolica jest mocno oszpecona, więc straty krajobrazowe są nieduże.
Od tego momentu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczyna się
ludzka masa spacerowa. Ale wcześniej mieliśmy wielki spokój. Jak już pisałem:
do Čertův mlýna z dziesięć osób, na polanie partyzanckiej dwie
kolejne i przy zejściu tutaj dodatkowe kilka, w tym trzech rowerzystów. To
naprawdę malutko biorąc pod uwagę słoneczną niedzielę; można zatem dotrzeć na Pustevny nie przepychając się w tłumie.
Przełęcz jest jednym z najpopularniejszych punktów całego Beskidu
Śląsko-Morawskiego. Być może to nawet numer jeden, przebijający Łysą Górę, bo
tam nie wjedziemy swoim samochodem, a przynajmniej nie bez
zezwolenia. Dodatkowo tutaj kursują regularne autobusy komunikacji zbiorowej
oraz kolejka linowa. W sumie to dobrze, że tak duża ciżba ludzka koncentruje się w
jednym miejscu, wtedy w innych jest luźniej. Zresztą o godzinie szesnastej i
tak nie jest tu tak gęsto jak wcześniej.
Na Pustevnym jestem trzeci raz (a drugi z tatą), więc tylko zerkamy na piękne
drewniane budynki autorstwa Dušana Jurkoviča i zachodzimy do bufetów po
drugiej stronie przełęczy, żeby się coś napić w towarzystwie wyjących psów Niektóre z bufetów wybudowano w stylu wołoskim, bo w końcu jesteśmy na
Wołoszczyźnie (Valašsko).
W dolinę wrócimy autobusem. Kursują co godzinę, udało nam się załapać na przedostatni kurs (ostatni jest o 17.45). W przeciwieństwie do Pradziada ceny biletów są normalne, a w autobusie pusto, oprócz nas jedynie dwie osoby. Za to parking nadal w większości zapełniony.
Wysiadamy w wiosce Prostřední Bečva, do samochodu musi podejść dwa kilometry. Z poziomu ulicy czasem widać grzbiet, z którego zjechaliśmy.
W Horní Bečvie znowu grają w piłkę na stadionie, więc na chwilę tam zaglądamy. Zaraz obok murawy działa knajpka, a barowe stoliki służą jednocześnie jako widownia. Inny świat. Miejscowi są wyraźnie upojeni nie tylko piwem, bo ich drużyna w końcówce spotkania prowadziła 6-1 😏.
Samochód stoi grzecznie w cieniu, tam gdzie stał. Dookoła panuje cisza niedzielnego popołudnia, jedynie przy sklepiku prowadzonym przez Azjatów toczy się jakieś życie.
Jesteśmy bardzo zadowoleni z dzisiejszej wędrówki: zegarek wskazał ponad osiemnaście kilometrów trasy i ponad dziewięćset metrów podejścia. Świetnie spędzony dzień górski!
Tak się zastanawiałem, gdzie by w ten Ś-M skoczyć i Twoja relacja to fajna podpowiedź!
OdpowiedzUsuńFajne te tereny, choć strasznie ogołocone z drzew.
Powinieneś się zawsze kontaktować ze mną przed wyruszeniem na wyprawę ;)
UsuńA te ogołocenie na szczęście jest tylko na niektórych odcinkach, jak się pójdzie wyżej w okolice rezerwatów to jest już zdrowy, fajny las!
Kiedyś trza będzie się zapuścić w rejony, które zapodałeś. Drzwi są super, szczególnie pierwsze ujęcie robi robotę. A "ścieżki" szpecące krajobraz to faktycznie obecnie jakaś moda.
OdpowiedzUsuńNo bo wiadomo, że z innych miejsc gór nie widać, to trzeba wybudować "ścieżkę"!
UsuńJa przez ten "deptak" na grzbiecie szedłem już późnym popołudniem jesienią i było pusto, ale domyślałem się, że bywa tam tłoczno. Ścieżka w koronach drzew zawsze mnie zastanawiają. Że też ludzie są gotowi tyle zapłacić by na nią wejść (a ceny niskie nie są). Jak widać musi być to opłacalne, bo cały czas powstają nowe.
OdpowiedzUsuńZnaki to jak u nas, ten sam styl.
W Polsce dorosłego prowadzi chłopiec, a u Czechów dziewczynka :P
UsuńChyba ze 20 lat temu tam byliśmy, ale trasa nieco inna. Bardzo mi sie !spodoba, ponieważ poszliście szlakami, gdzie jak widać, ludzi w zasadzie było. Natomiast największym magnesem jest łatwość przybycia na przełęcz i same kolorowe domki. Super! Trzeba by powtórzyć ;) Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńGdyby było ciężej dostać się na Pustevny, to pewnie i same kolorowe domki nie byłyby takim magnesem ;) Pozdrowienia!
Usuń