Wysoki Jesionik to jedno z najczęściej odwiedzanych przeze mnie pasm
górskich (formalnie: mezoregion). Zawsze znajdzie się powód do kolejnej
wizyty, a tym razem mieliśmy od dawna sprecyzowany cel wyjazdu, a mianowicie
nocleg na głównym grzbiecie. Nocleg darmowy, dodajmy od razu. Czy uda się go
zrealizować? Zobaczymy...
Na samym początku prawie strzelamy sobie w kolano, bowiem na autobus w
Jeseníku zdążamy dosłownie tuż przed zamknięciem drzwi przez kierowcę! Niby
mieliśmy spory zapas czasowy, ale podróż przed opolskie powiaty strasznie się
wydłużała (dzień przed Wszystkich Świętych to już totalne przycmentarne
szaleństwo), potem jeszcze zakupy i wreszcie bieg... Na szczęście się udało i
wygodnie dojeżdżamy na Červenohorské sedlo (Roter-Berg-Sattel),
przełęcz na granicy Śląska i Moraw. Stąd nie raz już rozpoczynałem wędrówkę,
niebagatelny jest fakt, że już znaleźliśmy się na wysokości ponad tysiąca
metrów.
Zastanawiałem się, czy nie przyjechać samochodem aż tutaj, ale w internecie są
informacje, że parking jest płatny, co okazało się nieprawdą: rzeczywiście stały
tam lśniące nowością barierki, lecz były nieczynne, nikt też nie latał z
poborem opłat.
Teraz nie ma to jednak znaczenia: jest piękna pogoda, słońce przygrzewa,
temperatura zupełnie nie przypomina ostatniego dnia października! Ta
kilkudniowa "bańka cieplna" wraz z niezłymi prognozami spowodowały, że
ruszyliśmy w Jesioniki właśnie dzisiaj.
O ile po północnej śląskiej stronie niebo jest czyściutkie, na południu
Morawy przykrywa gruba warstwa chmur. To przedsmak tego, co będziemy widzieć
później i... jutro.
Początkowo chciałem pocisnąć w kierunku Pradziada szlakiem koloru
czerwonego. Lustrując mapę i tabliczki przy
rozdrożu doszliśmy jednak z Bastkiem do wniosku, że przejdziemy się
niebieskim. Jest on ciut dłuższy i mija
kilka szczytów, ale powinien być łagodniejszy, no i jeszcze nigdy nim nie
szliśmy. Dodatkowo zdopingował na siedzący na żelastwie osiołek - czyżby ktoś
go zostawił?
Niebieska trasa nie jest z gatunku tych
najbardziej podniecających, ale idzie się dość przyjemnie i, co ważne, brak na
niej innych turystów, pomijając kilku rowerzystów. Co jakiś czas pojawiają się
z boku widoki, zazwyczaj pod słońce albo są zasłonięte przez drzewa, lecz udało
mi się ustrzelić takie foto z wystającą pradziadową wieżą.
W pewnym momencie widzimy znak z napisem, że sto metrów wyżej biegnie
czerwony szlak (ten, którym mieliśmy iść),
więc zdradzamy znaki niebieskie i
podciągamy do głównej ścieżki. Od razu pojawiają się turyści.
Póki co, to na razie czeskojęzyczni.
Przechodzimy przez szczyt Malý Jezerník (Hungerstein lub
Kleiner See), który jest dość płaski, a do poruszania się służą
drewniane kładki chroniące torfowiska. Za szczytem następuje męcząca
wspinaczka ku węzłowi szlaków.
Ścięta góra to cel jutrzejszy.
Jeden facet, otoczony dziećmi i kobietami, pyta nas, gdzie będziemy spać. Nie
wnikając w szczegóły odpowiadam, że mamy śpiwory.
- O, tak jest najlepiej! - rzuca z nutką zazdrości.
Po niecałych dwóch godzinach od opuszczenia przełęczy docieramy do schroniska
Švýcárna (Schweitzerei), uznawanego za najstarsze w Jesionikach. To
także pierwsze czeskie schronisko w którym nocowałem, ale to było dawno temu.
Poważnie zastanawiałem się, czy w ogóle się tutaj zatrzymywać, bo czas nas
trochę goni, ale ostatecznie przyszliśmy trochę wcześniej niż zakładałem, więc
wstępujemy na piwko, gdyż na obiad jeszcze nie mamy ochoty. A ponieważ dziś
Halloween, więc zakładam odpowiednie nakrycie głowy 😏.
Pozostali turyści dyskretnie przyglądają się naszym dużym plecakom oraz moim
krótkim spodenkom, które noszę jako jedyny. Ale przecież w słońcu jest
naprawdę ciepło, zupełnie nie jak w październiku! Nawet w cieniu termometr pokazuje siedemnaście stopni, choć akurat w tym przypadku chyba trochę oszukuje.
Po nawodnieniu organizmów ruszamy w kierunku głównego szczytu, już po
asfalcie. Dotarcie pod Pradziad zajmuje nam trzydzieści minut,
ale na najwyższy szczyt Moraw, czeskiego Śląska i całego Górnego Śląska nie
odbijamy, bo za bardzo nie ma dziś po co.
Byliśmy na nim nie raz, poza tym ciągnie nas w tamtą stronę!
Na szerokiej drodze przewalają się całe pielgrzymki i tym razem głównie
polskojęzyczne, ale trudno się dziwić - Czesi nie mają długiego weekendu i
jutro normalnie muszą iść do roboty. A tymczasem my zakładamy znowu "dyniowe"
czapeczki i, dziwnym trafem, mijani turyści przestają odpowiadać na nasze
pozdrowienia 😛.
Ponieważ w brzuchu zaczęło w końcu burczeć, więc postanawiamy zjeść obiad!
Odbijamy w bok do chaty Barborka, która jest z kolei jednym z
najmłodszych schronisk w okolicy. Za jej początki można uznać rok 1943, kiedy
powstał w tym miejscu szpital polowy dla oficerów Wehrmachtu. Po wojnie służył
m.in. jako pierwsza stacja Horskej služby w Jesionikach. Ponieważ schronisko
jest oddalone o kilkaset metrów od drogi na Pradziad, więc liczę, że będzie
tam trochę luzu.
Luzu jest na tyle, że znajdujemy wolny stolik obok baru. Zerkam do menu -
ceny, o dziwo, nie są wyższe niż w normalnych restauracjach, co nie znaczy, że
nie jest drogo. Zamawiam mięso w sosie z ryżem, a Bastek... salceson w occie.
Moja potrawa była nawet smaczna, ale porcje nie powalają wielkością; dzięki niższym gabarytom można trochę zbić z ceny. Piwa też nie nalali pełnego
kufla, a do tego toaleta jest płatna nawet dla klientów, więc nie wystawię
obiektowi wysokiej oceny!
Prawie wszyscy klienci pochodzą z Polski. Kelner dwoi się i troi, latając
pomiędzy stolikami i tłumacząc, co się kryje pod pozycjami z karty.
Siedząc w kiblu mam piękne słuchowisko. Do jednej z kabin wpada chłopiec, tak
z głosu późne przedszkole lub wczesna szkoła. I się zaczyna.
- Mamooo, położyć papier na desce?
- Jak chcesz synku.
Chwila ciszy i nagle słyszę:
- Mamoo, ona jest twarda!
- Nie synku, ona jest miękka w środku
- Niee, ona jest twarda!
- Tak ci się tylko wydaje, ona jest w środku miękka.
- Nie, twarda, boli!
Ale o co chodzi? Deska jest twarda i boli? Chyba jednak nie.
- Synu, musisz tę kupę wypluć z siebie, tak jak mama wypluła cię w czasie
porodu. Też byłeś twardy. Noo, przyj!
Prawie spadłem na podłogę, ale wytrzymałem.
- Niee, nie wkładaj teraz palca do buzi!
A jednak padłem...
W pewnym momencie do akcji włącza się młodsza siostrzyczka.
- Mamo, ja chcę siku!
- Nie teraz kochanie, dopingujemy Kubę. Kubaa, Kubaaa, Kubaaaa! - krzyki
odbijają się wśród ścian.
Kiedy już się w końcu pozbierałem, to na zakończenie jakiś facet wtargnął mi
do kabiny. Najwyraźniej nie wiedział, że u Czechów często nie ma zamków w
toaletach, a obecność w środku zdradzają zamknięte drzwi...
Na zewnątrz czuć, że powoli kończy się dzień. Zegarek pokazuje trzy kwadranse
na czwartą, ale po świeżej zmianie czasu oznacza to, że już za pół godziny słońce
zacznie zachodzić. Przyspieszamy zatem kroku: przemykamy obok wielkiego hotelu
Ovčárna (Schäferei), należącego w przeszłości do Zakonu Krzyżackiego i
zaczynamy piąć się w górę. Za nami strzela w powietrze pradziadowy nadajnik.
Coraz większe połacie obejmuje w swoje władanie cień.
Czerwony szlak kręci i wyprowadza nas w
pobliże grupy skalnej Petrovy kameny (Peterstein). Dostęp do nich jest
zabroniony, gdyż to teren rezerwatu, co jednak dziwnie kontrastuje z
infrastrukturą kompleksu narciarskiego - zimą można podejść znacznie bliżej...
Ponoć dawno temu na skałach odbywały się sabaty czarownic, w każdym razie
wierzyli w to inkwizytorzy oraz cesarz w Wiedniu.
Dotarliśmy na wysokość, gdzie nadal świeci słońce, do zachodu jest jeszcze
kapka czasu. Napisać, że zrobiło się pięknie, to jakby nic nie napisać!
Jednym z celów dzisiejszych odwiedzin Jesioników była chęć zaliczenia
"jesenickich połonin", jak często nazywa się odcinek głównego grzbietu poniżej
Pradziada. Szedłem tędy tylko raz, ale w totalnej mgle, więc cieszę się, że
teraz coś widać 😏.
Czy na Morawach nadal królują chmury? Owszem, tak jak się tego spodziewaliśmy,
lecz ten widok wzbudził niekłamany zachwyt.
W takich warunkach aż chce się iść! Oprócz nas na łąkach jest kilka osób, w
tym dwójka bawiąca się dronem (początkowo myśleliśmy, że to znany i lubiany RobertJ, lecz facet okazał się znacznie starszy 😏). Do tego co jakiś czas
ktoś przemknie ścieżką, lecz wszyscy w kierunku parkingu, na którym nadal
stało dużo samochodów.
Po lewej rozciąga się płaska kopuła szczytu Vysoká hole (Hohe Heide),
do 19. stulecia uznawanego za najwyższego w Jesionikach. Dziś wiemy, że z
liczbą 1465 jest o niecałe trzydzieści metrów niższy od Pradziada. Punkt
szczytowy leży na Śląsku, natomiast wzdłuż szlaku przebiega granica
śląsko-morawska. Pamiątką z przeszłości jest kamień graniczny z 1681 roku. To
trójstyk - stykały się w nim ziemie śląskie należące do Krzyżaków oraz dwóch
morawskich państw stanowych (Zierotinów z Velkich Losin i Dietriechsteinów z
Janovic). Oznacza to, że od tej pory aż do jutra będziemy się poruszać
wyłącznie po Morawach.
Vysoká hole posiada również przeszłość militarną. W początkach istnienia
Czechosłowacji ichniejsze wojsko urządziło tu poligon artyleryjski, a w czasie
II wojny światowej Niemcy wybudowali na niej radar, którego podstawa nadal
wystaje z trawy. Rozpoczęto też wznoszenie lotniska dla małych samolotów, lecz
nigdy tego projektu nie zakończono.
Ostatnie spojrzenie na Pradziad i już się szykujemy do zachodu słońca.
To naprawdę wygląda jak prawdziwe morze z zatokami i linią brzegową!
Siadamy kawałek za szczytem, gdzie teren rozpoczął obniżanie, a na niebie
zaczyna się spektakl.
Bastek pokazuje mi coś z boku - okazuje się, że morze mgieł zwiększyło swoją
powierzchnię i zajęło kolejne obszary.
To nie będzie czysty zachód słońca, bo nad horyzontem zgromadził się chmurny
wał, ale i tak wygląda obłędnie.
Powoli robi się coraz ciemniej i coraz ciszej. Siedzimy na skraju łąki i
pijemy piwo, podziwiając piękno natury.
Nadeszła noc, zdecydowanie zbyt wcześnie. Ta zmiana czasu mogłaby następować
miesiąc później, a tak mamy siedemnastą i prawie egipskie ciemności. Gwiazd
jest jeszcze niewiele, więc niebo nie zastąpi czołówki.
Pozostały nam do przejścia trzy i pół kilometra. Cierpliwie suniemy do przodu,
trawersując szczyty Velký Máj (Großer Maiberg) oraz Jelení hřbet
(Großen Hirschkamm). W pewnym momencie prawie zderzamy się z dwójką osób idącą
z naprzeciwka - szli bez światła i za słabo ubrani jak na szybko spadającą temperaturę
(ja musiałem założyć polar), wyskoczyli z ciemności bez żadnego dźwięku.
Może się zgubili? Widzieliśmy ich kilka sekund i ponownie zniknęli w mroku. A
może rzeczywiście czołówki są zbędne? Gasimy je, ale naprawdę nic nie widać.
Nawet ze wspomaganiem co chwilę zahaczałem o korzenie i kamienie, jeden prawie
wepchnął moją gębę w podłoże.
Dwadzieścia minut po osiemnastej meldujemy się w miejscu nazwanym
Jelení studánka. To obudowane źródełko, ale przede wszystkim niewielki
schron dla turystów (określany przez Czechów jako útulek).
Pokoik z kamiennymi ścianami, drewnianą podłogą, ławami przy ścianach,
zadaszony i zamykany. Tu właśnie chcemy spać! Cały czas modliłem się, aby był
pusty, gdyż ponoć zdarzają się okresy, kiedy ciśnie się w środku tak dużo
osób, iż może zabraknąć miejsca. Alternatywą jest położona trzy kilometry
niżej wiata w lokalizacji Alfrédka, lecz to przecież nie to samo. O obecność,
a raczej nieobecność Czechów byłem spokojny - tak jak pisałem 1 listopada to
dla Pepików normalny dzień roboczy, więc marne szanse, aby dziś wybierali się
na górski nocleg. Prędzej zjawiliby się tu ludzie z Polski, a może nawet ze
Śląska. Na szczęście wita nas cisza i cały domek mamy tylko do własnej
dyspozycji!
Rozkładamy się na ławkach, a Bastek wyciąga kuchenkę na denaturat w celu
przyrządzenia kolacji. Takie czasy, że nawet ten płyn się zepsuł i nie płonie
ani nie smakuje jak dawniej, więc trzeba się przy urządzeniu trochę namęczyć.
Tylko smród pozostał bez zmian, więc po chwili trzeba otworzyć drzwi i
kontynuować gotowanie na świeżym powietrzu. Tymczasem ja obułem się w wygodne
kapcie i rozgrzewam się napitkami (na ścianach ktoś nabazgrał dziwne napisy, w
tym "oto wasze dzieło" po rusku).
Wkrótce na ławie ląduje dymiące chili con carne z pikantną fasolką.
Smaczne, ale żeby targać ze sobą tak wielkie puszki?
Z okazji Halloween wzięliśmy ze sobą czerwony znicz, lecz ten okazał się... nie
mieć knota. Później knot odnalazł się w środku wkładu, jednak na niewiele się
zdał, więc siedzimy tylko przy błyskach malutkich świeczek. Przez okna
obserwujmy oddalone światła wiosek, a także migające na czerwono lampy
elektrowni wiatrowych. Co jakiś czas trzaskają drzwi chatki, więc mamy
wrażenie, że ktoś lub coś próbuje się do nas dostać, lecz to chyba tylko
wiatr... Dla odmiany - zamek chodzi tak ciężko, że przy próbie ich otwarcia
wydaje mi się, że... zamknięto nad od zewnątrz 😏.
W pewnym momencie usłyszeliśmy wyraźny damski głos. Obaj, a nie - jak w majówkę - tylko ja. Wychodzimy na powietrze. Kilkanaście metrów od nas w
ciemnościach, siedzą dwie osoby i po cichu rozmawiają, jedna to kobieta. Może
to ta dwójka, którą spotkaliśmy wcześniej? Do chatki jednak nie zaglądają, a
głosy po chwili cichną...
Krajobraz dookoła się zmienia - stopniowo znikają światła miejscowości,
następnie także i wiatraków. Zakrywa je dziwna, świecąca mgła, zupełnie jak w
znanym horrorze. Rano może być ciekawie.
A noc jest w schronie dość ciepła - spałem w krótkim rękawku i kalesonach (a
tak naprawdę damskich getrach). Ławka nie był zbyt wygodna, więc się co pewien czas budziłem, za to Bastka dręczyła jakaś zmora.
Budzę się po szóstej. Spojrzałem przez okno i prawie krzyknąłem z zachwytu! No
po prostu bosko!
Zdjęcie poniżej mocno podkręciłem, aby wydawało się bliższe temu, co naprawdę
widzieliśmy na oczy. Jest oczywiste, że żadne fotki tego w pełni nie oddadzą,
ale dają pewien obraz.
Słońce powoli wznosi się nad morzem chmur, które wygląda kapitalnie! Widok
trochę zasłaniają drzewa, ale przecież nie będę narzekać!
I już wzeszło...
Najbardziej mi się podobało to ujęcie, tam nieustannie chmury przewalały się
nad i między drzewami.
Schron w porannych promieniach.
Nie wiem, kiedy on powstał. Znalazłem informację, że wybudowali go członkowie
Horskéj služby z pomocą rady narodowej w Bruntálu, ale na czarno-białym
zdjęciu wydawał się on starszy i w dodatku początkowo miał otwartą formę
samych kamiennych ścian i dachu, bez drewnianych części. Wiadomo natomiast, że
pod koniec XVIII wieku w pobliżu znajdowała się owczarnia założona przez
mnichów z Velehradu. Spłonęła po kilku latach, może to jakaś pozostałość
kompleksu pasterskiego, którą w połowie ubiegłego wieku przystosowano
pod turystów?
W schronie zmieści się kilka, a nawet kilkanaście dobrze ubitych osób. Dużym
plusem jest źródło, jedyne na głównym grzbiecie na tej wysokości (1311 metrów
n.p.m.). Woda była lodowata i dziwnie... śliska, choć Bastek chwalił ją, że
doskonale zmywała tłuszcz z garnka. Minus to zakaz rozpalania ogniska, ale
ciągle jesteśmy w terenie chronionym. No i nie ma wychodka, więc siłą rzeczy
ludzie chodzą w pobliskie krzaki...
Nieodległy węzeł szlaków oraz Břidličná hora (Schieferhaide). W czasie wojny
rozbił się na niej niemiecki He 111, który całkowicie spłonął.
Mamy dylemat: kłaść się jeszcze spać, czy zbierać się i spróbować zdążyć na
wcześniejszy autobus? Wybieramy opcję drugą, ale zanim ugotowała się woda na
herbatę i owsiankę, to i tak minęło sporo czasu...
Wracamy się kawałek w kierunku północnym. Z boku nieustanny miód!
O ile najwyższą część głównego grzbietu, czyli okolice szczytu Vysoká hole,
faktycznie można uznać za sudecką połoninę (już mapy sprzed dwustu lat
pokazują, że był to teren bezleśny), o tyle niższe partie porośnięte są
rzadkimi drzewami.
Pod Velkým Májem z trawy wyłaniają się kamienne podmurówki. Podejrzewam, że to
pozostałości dawnej infrastruktury pasterskiej.
Skręcamy w lewo na zielony szlak i po
chwili znowu otwieramy gębę ze zdumienia! Morze chmur podpłynęło bliżej i
otacza ściętą górę Dlouhé stráně (Lange Lenth) zawierającą słynną
elektrownię szczytowo-pompową. Co prawda słońce schowało się za mgiełką, więc
kolory ciut zbladły, ale... sami popatrzcie!
Schodzimy w dół, a aparaty pracują nieustannie.
Pojawia się węzeł szlaków U Františkovy myslivny. Františkova myslivna
to chata łowiecka z 1865 roku, wybudowana przez rodzinę Klein.
Dziś oferuje noclegi i jest źródłem jedynego źródła dźwięku, bo dochodzą
stamtąd odgłosy pił silnikowych. I tu następuje burza mózgów - czy walimy
prosto na nią, a potem leśnymi nieoznaczonymi ścieżkami w stronę elektrowni,
czy - nieco dłużej, ale "bezpieczniej" - oficjalnymi szlakami. Właściwie od
razu wybrałbym opcję pierwszą, lecz na mapie wyrysowane jest jakieś bagienko
przez które trzeba przejść czymś w rodzaju drogi. Pytanie, czy ta droga jest
normalna czy może po pas w wodzie? Tego nie wiemy, możliwe, że należałoby się
cofać w razie braku przejścia... Po powrocie dokładnie przyglądałem się tej
okolicy z satelity i ten obraz nie napawał optymizmem, bo droga zdawała się być rzędami powalonych drzew... W każdym razie wygrała, nie bez żalu, opcja
druga. Zatem najpierw schodzimy mocno w dół, co nas niezbyt cieszy, bo
wiadomo, że trzeba będzie tę wysokość potem nadrobić. Następnie mamy dość
długi odcinek po płaskim, obchodzący dolinę rzeczki Merty i wodospad Merty.
Mijamy kilka wież obserwacyjnych morderców zwierząt.
Innych turystów na razie ani czuć - spotykamy samotnego drwala rozłożonego
obok ścieżki, który - co akurat miłe - oczyszczał mocno zarośnięty szlak z
krzaczków. Potem, na rozwidleniu, trafiamy na drugiego mordercę drzew - ten
coś sprawdzał przy swoim aucie. W tym punkcie opuścimy szlak pieszy i
przeskoczymy na rowerowy, a podczas krótkiej przerwy korzystam z punktu
widokowego (węzeł szlaków nazywał się Vyhlídka).
Kolejne trzy kilometry zasuwamy po ścieżce rowerowej, czyli dość szerokiej
szutrówce. Z powrotem nabieramy wysokości, na szczęście na dość długim
odcinku, więc aż to nie męczy. A potem wyrasta przed nami góra równa jak
stół!
Elektrownia szczytowo-pompowa Dlouhé Stráně jakiś czas temu wygrała konkurs
"siedmiu cudów architektonicznych Republiki Czeskiej". I coś w tym jest, bo
to obiekt niezwykły jak na taką okolicę. Co prawda byłem kiedyś na górze Żar
w Beskidzie Małym, ale to jednak inne krajobrazy dookoła...
Do górnego zbiornika trzeba się wdrapać po kilkuset schodach. Idzie się źle,
ale widoki na Pradziad, Petrovy kameny i połoninę są bardzo ładne.
Decyzję o budowie górskiej elektrowni czechosłowacki rząd podjął w latach
70. ubiegłego wieku. Wykorzystanie rzeźby terenu oraz cieków wodnych miało
zmniejszyć koszty powstania oraz funkcjonowania. Prace rozpoczęto w 1978,
ale szybko przerwano, bo nawet komuniści ugięli się przy protestach obrońców
środowiska. Projekt potem zmieniono, żeby mniej ingerował w przyrodę i
ponownie przystąpiono do czynu, ale to już był rok 1989. Ostatecznie
skończono ją siedem lat później - jest to jeden z większych tego typu
obiektów w Europie, a na pewno największy w kraju. Kwota, którą trzeba było
wyłożyć na jej powstanie, zwróciła się z zysków w ciągu pierwszych siedmiu
lat funkcjonowania.
No dobra, gadu gadu, nasza klasa, ale taki widok jest naprawdę
surrealistyczny, biorąc pod uwagę, że jesteśmy na 1300 metrów n.p.m.! Od
dawna chciałem tu zajrzeć, aż w końcu się udało.
Poziom górnego zbiornika (przy dolnym kiedyś już byliśmy) to taka
symboliczna granica - po schodach szliśmy rozebrani, a ledwo z nich
wyszliśmy, to uderzył w nas bardzo silny i zimny wiatr. Szybko zarzucam
polar i każę się Bastkowi sfotografować z faną.
Panoramy są naprawdę takie jak nad Bałtykiem czy Adriatykiem - z jednej strony kupa wody, z
drugiej morze podchodzi pod góry.
Niezwykłe połączenie krajobrazowe.
Kiedyś szczyt miał formę kopulastą, potem został ścięty i nieco poszerzony,
a najwyższy punkt pełen jest kamieni, być może pochodzących z prac
budowlanych.
Przy elektrowni pojawiają się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki,
turyści. Nie dużo, ale jednak. Głównie Czesi. Jest nawet jedna bardzo
sprawna babcia. Niektórzy mają chęć pogadania i, dziwnym trafem, zawsze
zwracają się do Bastka, który w czeskim czuje się słabiej. Możliwe, że
szukają łatwej ofiary 😏. Nawet babcia go zaczepiła.
Znowu pojawił się czerwony szlak i niego
będziemy się dziś trzymać aż do końca. Schodzimy w dół, momentami dość
mocno, więc podejście będzie tutaj wyczerpujące. Co jakiś czas przemykają w
górę ludzie, niektórzy polskojęzyczni. Ale to i tak nie tłumy. I jeszcze na
koniec mamy piękne obrazki mgieł wdzierających się wysoko w dolinę. Chyba
nawet Červenohorské sedlo jest w chmurach.
Moment wejścia w biel coraz bardziej się zbliża, z każdym metrem...
Słychać jednostajny dźwięk turbiny wiatrowej. Jedynej z trzech, który
działa. Druga się nie kręci, a trzecia nie ma łopaty, zapewne odpadła i
zabiła kilku turystów. Mamy poważne podejrzenia, że to właśnie te wiatraki
produkują sztuczną mgłę wypełniającą okolicę. Słuszne są zatem
działania polskiego rządu, który takie urządzenia zwalcza i prześladuje.
Włazimy w las. Dziwny, bardzo ciemny, jakby nagle ubyło połowy dnia.
- Właśnie w takich lasach się nie śpi - stwierdza Bastek i coś w tym jest,
ale z drugiej strony mają fajne rzeźby.
Wychodzimy przy górnej stacji kolejki z Koutów nad Desnou i tam wita nas
mgła. Wysokość 1100 metrów to jest granica chmur i czystego nieba, granica
dobrej i złej pogody. Temperatura od razu spada o kilka stopni, robi się
bardzo wilgotno, chłód i wodę wręcz czuć w powietrzu. I bardzo niewiele
widać, czasem widoczność sięga kilkunastu metrów.
Zejście, w dużym stopniu prowadzące po trasach narciarskich, jest bardzo
strome. Kolana mają dość, zostały wymęczone znacznie bardziej niż
wcześniejszymi podchodzeniami. Co ciekawe, zaczynają nas mijać ludzie, których
spotkaliśmy przy elektrowni. Niezłe mają tempo, chyba część trasy musieli
biec.
W końcu z ulgą widzimy dolną stację
Koutów nad Desnou (Winkelsdorf), która wygląda na zupełnie wymarłą.
Pierwszy autobus nam zwiał, zapewne przez tę poranną owsiankę. Kolejny
jest za ponad godzinę. Próbuję łapać stopa, ale nie jeździ prawie nic, a
to co jeździ jest zasłonięte przez postawionego na przystanku busa. W tej
sytuacji wbijamy do restauracji kompleksu narciarskiego. Pustawo
tam, zupa najdroższa jaką jadłem u Czechów, ale przynajmniej trochę się
ogrzaliśmy, bo na zewnątrz jest chłodno i nieprzyjemnie.
Autobus tradycyjnie przyjeżdża opóźniony. Kierowca ten sam, co dzień
wcześniej. I w ten oto sposób zakończyliśmy wyjazd. Natura sprawiła
nam piękną niespodziankę z morzami chmur, przeszliśmy "połoniny",
zobaczyliśmy elektrownię i udało się przenocować wysoko w górach. Muszę przyznać, że pod względem atrakcji widokowych był to jeden z moich najlepszych wypadów. Czy
mogło być jeszcze lepiej?
Ta wieczorna i poranna inwersja to czysta magia. Pięknie to wygląda i odczuwam dotkliwe ukłucie zazdrości, oglądając Twoje fotki. Fajną trasę obraliście. Z dala od tłoku, a jednocześnie widokową i ciekawą. Te trawiaste połacie Wysokiego Jesionika robią duże wrażenie, natomiast zbiornik na Dlouhé Stráně to ewenement w skali Sudetów i nie tylko. Sam szczyt jest też o tyle ciekawy, że z daleka przywodzi na myśl jakiś podobny z Gór Stołowych bądź Połabskich, gdzie dominują rozległe płyty piaskowców oraz zlepieńców. W tym roku byliśmy możliwie najbliżej Hrubego Jesenika, kiedy prawie miesiąc wcześniej lataliśmy po Zlatochorskiej vrchovinie. Będąc na Zlatym Chlumie odnieśliśmy wrażenie, że Seraka i Keprnika można niemalże dotknąć. Tym bardziej, że pogódkę też trafiliśmy przednią. ;)
OdpowiedzUsuńA ja dla odmiany jeszcze w tym roku w Opawskich nie byłem, co jest rzadkością, od kilku lat mi sie to nie zdarzyło! Faktycznie widok zbiornika z daleka przypomina mi głównie Stołowe, tak jakby Szczeliniec ;)
UsuńPo ile ta najdroższa zupa? Ponoć mają jeszcze lepiej z inflacją, niż u nas, co w połączeniu z osłabieniem złotówki w porównaniu do korony nieco mnie przeraża, a nie byłem w Czechach jakiś czas - ostatnio ciągle ląduję na Słowacji ;-) A - i droga prosto od rozstaju u Frantiskovy Myslivny, bez szlaku, jest OK. Szedłem co prawda 8 lat temu z takimi samymi obawami, ale poza kawałkiem wilgotnym i jakimiś powalonymi drzewami właśnie - było OK. Ale przez 8 lat czescy drwale, choć nie tak wytrwali jak nasi, tez mogli trochę pozmieniać stan gry
OdpowiedzUsuńZupa kosztowała 80 koron. Nie była to najdroższa zupa jaką widziałem w czeskim menu, ale najdroższa, na jaką się zdecydowałem. Z soczewicy - trzeba przyznać, że smaczna i sycąca. A co do inflacji - tak, patrząc na oficjalne dane to Czesi mają wyższą. Tyle, że w Polsce oficjalna inflacja nijak się ma do rzeczywistej, zmniejsza się ją pod potrzeby polityczne. Jeśli zakładamy, że w normalnych krajach się nie fałszuje danych, to Polska ma najwyższą w EU, może z wyjątkiem Węgier, które też stosują cuda nad zbiorami danych...
UsuńDrwale nie próżnują w Jesionikach, na szczęście w mniejszym stopniu to przeszkadza.
Podejrzewam, że ta śliska woda byla po prostu miękka. Na Śląsku czy w Małopolsce takiej w kranach nie uświadczysz.
OdpowiedzUsuńI pewnie dlatego wydawała się taka dziwna!
UsuńFajnie było znów zobaczyć to atrakcyjne jeziorko na szczycie wzniesienia. Miałem kiedyś też przyjemność zwiedzać tę elektrownię od środka. Piękną przyrodę pokazujesz, te chmury też są obłędne. Trafiłeś na fantastyczne warunki pogodowe, nawet czytając opis wyczuwam twoją radość obcowania z taką naturą.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Zdecydowanie na warunki nie mogłem teraz narzekać! A i pomysł zwiedzenia elektrowni od wewnętrz to jest dobry plan na przyszłość! Pozdrowienia!
UsuńTe popołudniowe widoki, oraz poranne mgły - niesamowite i strasznie Ci ich zazdroszczę! No i chyba w tym roku masz dużo więcej ładnej pogody niż lata wstecz...
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie się też prezentują, te "połoniny". Chyba czas abym się skusił na Jeseniki...
Z pogodą bywało różnie, ale faktycznie prawie nie było wyjazdów bez słońca i innych przyjemnych zjawisk (poza pierwszym, lecz za to całkowicie w klimatach zimowych, których później zabrakło). Może pewna klątwa przestaje mnie w końcu prześladować ;)
UsuńPiękny wypad. Ja dla odmiany Jeseniki odwiedzam najrzadziej, ale też się udało w tym roku. W Jelení studánce spałem kiedyś zimą, ale weekend i parę osób było. Myślę, że obecnie w weekendy bywa tam tłoczno.
OdpowiedzUsuńŁadne morze chmur.
Z powodu potencjalnego obłożenia miałem w głowie dwie alternatywne miejscówki, ale jedna daleko - ze elektrownią, a druga nisko, bo w Alfredce, czyli nie byłoby wschodu słońca, bo raczej nie chciałoby się nam wchodzić ponad 3 kilometry na świt ;) No ale jednak dni powszednie są rzadko zatłoczone, chyba, że w wakacje...
Usuń