niedziela, 10 lipca 2022

Hodonín i Břeclav.

Region Słowacko (Slovácko) nie posiada stolicy ani jednego centralnego ośrodka dominującego nad innymi. Znajdziemy tu kilka miast, z których największe mają nieco ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców. W tym wpisie zajrzymy do dwóch z nich, położonych w południowej części Słowacka.

Hodonín (Göding) leży przy rzece Morawie, tworzącą tutaj granicę z Republiką Słowacji. Jeśli chodzi o historię, to najpierw wybudowano w XI wieku warownię, przy której dwa stulecia później powstało miasto. Lokalizacja sprawiła, że wydarzenia w sąsiednich Górnych Węgrzech miały wpływ na miejscowość; na przykład w 1605 roku powstańcy węgierscy Hodonín zdobyli i puścili z dymem. W kolejnych wiekach miasto się rozwijało, zaczęła się industrializacja, co oznaczało założenie dużej fabryki tytoniu, następnie cegielni, a w końcu cukrowni, w pewnym okresie najnowocześniej w Europie.
U progu Wielkiej Wojny miasto było dwujęzyczne: Niemcy, osiedlający się tu od średniowiecza, stanowili niemal połowę mieszkańców; do nich należy doliczyć co najmniej kilkuset Żydów. Po utworzeniu Czechosłowacji ludność niemieckojęzyczna w większości wyemigrowała, a po II wojnie światowej, Holocauście i dekretach Beneša, Hodonín stał  się w końcu niemal całkowicie czeski, choć... nie do końca, lecz o tym jeszcze wspomnę 😏.
 
Zgodnie z malunkiem sfotografowanym w przejściu podziemnym Hodonín to także "miasto nafciarzy", ale akurat o miejscowej historii tego przemysłu praktycznie nie znalazłem informacji. W każdym razie niedaleko dworca kolejowego funkcjonuje "Muzeum wydobycia naftowego i geologii".

 
Hodonín nie posiada zabytków zapierających dech w piersiach, ale zobaczymy tu kilka ciekawych (przynajmniej dla mnie) miejsc. Ogólnie to zwyczajne, ale dość przyjemne miasto i w dodatku prawie pozbawione innych zagranicznych turystów. 

Główny plac nazywa się - co za zaskoczenie - Masarykovo náměstí. Stoi przy nim ładny ratusz z początku ubiegłego stulecia.



Po drugiej stronie placu zobaczymy przedstawicieli architektury religijnej - barokowy kościół świętego Wawrzyńca oraz kolumnę morową.



Do świątyni udaje mi się zajrzeć między jedną mszą a drugą - nawet są ludzie, a wystrój skromny.


Dawniej na południe od rynku, właściwie zaraz za ratuszem, zaczynała się dzielnica żydowska. Członkowie Ludu Wybranego zostali w całości wywiezieni przez Niemców w czasie wojny (nieduża grupa przeżyła), ale dzielnicę całkowicie zniszczyli komuniści, stawiając osiedle bloków. Wśród drzewami spoczywają dwa pomniki: jeden przypomina, że w przeszłości w tym miejscu istniała synagoga, drugi to pomnik poległych żołnierzy radzieckich.



W jego przypadku na polecenie sowieckiego komendanta miasta rozebrano całe cztery domy, aby zrobić przestrzeń na tę szanowną konstrukcję. Do budowy użyto materiałów ze zniszczonego pomnika wojny austriacko-pruskiej, a zadanie wydobycia kilkunastu poległych ciał czerwonoarmistów z prowizorycznych grobów powierzono niemieckim więźniom, w tym niedawnemu staroście. Żołnierze spoczywali tu jedynie rok, potem przeniesiono ich na cmentarz komunalny.

Na skraju dzielnicy żydowskiej znajdował się kiedyś pałac. Do dziś zachowały się tylko jego zabudowania gospodarcze, które na pierwszy rzut oka przypominają "właściwy" pałac. We wnętrzach mieści się Masarykovo muzeum, poświęcone pierwszemu prezydentowi Czechosłowacji, urodzonemu w Hodonínie (przynajmniej według Czechów, Słowacy mają w tej kwestii trochę inne zdanie).


Na pewien czas opuścimy centrum i zrobimy sobie kilkukilometrowy spacer na południe, wzdłuż starego koryta Morawy.



Po kwadransie dojdziemy do rzeki. Morawa (Morava, niem. March, węg. Morva) wypływająca spod Śnieżnika i wpadająca do Dunaju, na odcinku czterdziestu kilometrów stanowi granicę czesko-słowacką (aż do trójstyku z Austrią). Sądziłem, że będę mógł przejść jazem na drugą stronę, ale dostępy bronią kraty i zamknięte drzwi. Będę musiał udać się do mostu.


Na słowackim brzegu urzędują grupy wędkarzy. Czesi chyba się wstydzą tej czynności.


Przy granicznym moście ze zdziwieniem dostrzegam specyficzne tablice - zakazują one... chodzenia po dachach samochodów. Ciekawe, kto ma takie pomysły?


Zaglądam na chwilę do Słowaków. Powietrze takie same, kolory też. Biegną tu, podobnie jak u Czechów, szlaki turystyczne oraz "ścieżka winna", a w głąb kraju odchodzi od rzeki wąski kanał.


Jak to fajnie, że znowu można przejechać sobie przez granicę nawet na hulajnodze. Ale jak długo to potrwa? Jadąc dalej w Słowację na dawnym przejściu granicznym nadal stoją znaki nakazujące przygotować paszport covidovy. Może stwierdzili, że po co je usuwać, skoro na jesień i tak ustawią je z powrotem?


Do centrum wracam przez dzielnicę przemysłową. W jednym z budynków zlikwidowanych fabryk otwarto browar rzemieślniczy, jeden z dwóch w mieście.


Interesująca płaskorzeźba na ścianie. Przypomina o udziale pracowników zakładów tytoniowych w "robotniczych walkach w Hodonínie". 
 

Na początku nie wiedziałem o co chodzi, ale z pomocą przyszedł niezastąpiony internet: pod koniec 1920 roku doszło do sporu o majątek pomiędzy dwoma frakcjami Czechosłowackiej Partii Socjaldemokratycznej. Nowo wprowadzone przepisy zabraniały partiom posiadania nieruchomości, a dodatkowo tak się złożyło, że główną siedzibę partyjną w Pradze wykorzystywała głównie frakcja radykalna, marksistowska. Rząd wsparł skrzydło umiarkowane, więc skrajni lewicowcy ogłosili strajk generalny. Większość robotników pozostała bierna, ale akurat w tym regionie doszło do krwawych starć z policją, gdy strajkujący próbowali przejąć władze. Efektem było kilkanaście zastrzelonych osób, socjaldemokracja przestała być największym ugrupowaniem w kraju, a skrajna lewica założyła nową, komunistyczną partię.

Ponownie przechodzę przez rynek i cisnę tym razem w kierunku północnym jedną z głównym ulic (Národní třída). Przy skrzyżowaniu pomnik, również poświęcony wydarzeniom z 1920 roku.


A tu jakiś współczesny Trygław 😛.


Na końcu alei stoi Tomáš Garrigue Masaryk wraz z dołożoną niedawno kompozycją Legionistów Czechosłowackich. Podobnie jak w wielu innych przypadkach pomnik ten był stawiany, usuwany, ponownie stawiany, znowu usuwany i po raz kolejny przywracany.


Dom narodzin TGM został dawno zburzony, na jego miejscu jest teraz szkoła, ale przez jakieś niedopatrzenie przegapiłem nawet tablicą pamiątkową. Trudno, trzeba będzie przyjechać jeszcze raz.

Naprzeciwko pomnika mamy budynek Galerii Sztuki. Zapewne w ramach prowokacji artystycznej tynk odpada ze ścian całymi płatami.


Kilkaset metrów dalej miasto przecinają tory kolejowe. Pociągi jeżdżą przez Hodonín od 1841 roku, a budynek dworca to końcówka XIX wieku, klasyczny styl austriacki dla miast średniej wielkości.


Obok dworca pomniczek: "Z okazji 30. rocznicy wyzwolenia CSRS przez Armię Czerwoną. Pracownicy [mało czytelne, ale pewnie kolejarze]". To oczywiście anachronizm, gdyż Sowieci nie mogli wyzwolić CSRS, gdyż tę oficjalnie proklamowano dopiero piętnaście lat później 😏. A ja się cieszę, że w tym kraju są mądrzejsi ludzie i zamiast wysłać taki obiekt na wysypisko, to pozwalają mu stać i oceniać kolejnemu pokoleniu.


W szeroko rozumianym centrum zerknę jeszcze na dwie lokalizacje:
* kaplica świętego Krzyża pomiędzy blokami, wybudowana przez pewną hrabiankę.


* szkoła lub akademia językowa z fantazyjnymi wieżyczkami. 


Przejściem podziemnym przemykam pod torami do nowych osiedli Hodonína. Normalnie bym tu nie zajrzał, ale akurat w tym regionie mieliśmy noclegi. 

Pomnik przy wodociągach.


Dzielnica Bažantnice to rzędy bloków. Większych i mniejszych. Patrzyłem na nie z okna pokoju i od razu wiedziałem, że muszę tam zajrzeć.


Oczywiście liczyłem się z tym, że mogę dostać po gębie, ale gdzie tam... Ulice były wymarłe. Nikt nie siedział przed klatkami, nikt nie pił na ławkach. Żadnych krzyków. Niemal wszystkie okna były ciemne - rzecz u nas nie do pomyślenia o godzinie 22-giej w sobotę... Nagle pomiędzy blokami widzę zwiększoną ilość światła - spelunka! Czynna! W środku sporo nietrzeźwego towarzystwa, domagającego się, abym im robił zdjęcia, a do tego paskudny Staropramen. Tak niedobrego piwa u Czechów to dawno nie piłem!
Rano polazłem tu ponownie. Knajpa jeszcze spała.


Bloki z ciekawymi balkonami. Pewno lata 50. albo wczesne 60. ubiegłego wieku.



Wspominałem na początku, że "Hodonín stał  się w końcu niemal całkowicie czeski, choć... nie do końca". Jesteśmy przecież na Morawach, a nie w Czechach, o czym przypomina ten baner:


Od upadku komunizmu w kolejnych spisach powszechnych całkiem spora grupa obywateli deklaruje się jako Morawianie z narodowości. W ubiegłorocznym zrobiło tak około trzysta pięćdziesiąt tysięcy osób - najmniej w historii, ale z drugiej strony tych deklarujących się jako Czesi nie przybywa, natomiast rośnie liczba ludności, która nie podaje swojej narodowości, to już ponad trzy miliony, jedna trzecia mieszkańców! (Przyrosła też liczba Ślązaków, symbolicznie, lecz jednak 😏).
Ciekawe czy czeski rząd też obrzuca tych Morawian jakimiś wyzwiskami? Może także ukryta opcja niemiecka? Można by coś wygrzebać z przeszłości, w końcu czasie wojny była pewna morawska organizacja, której członkowie apelowali do Hitlera, aby utworzył on niezależne państewko morawskie w ramach III Rzeszy. Adolf ich oczywiście zlał.
To może ukryta opcja słowacka? To jeszcze bardziej pasuje, w końcu wielu mieszkańców Słowacka ma słowackie korzenie. Ba, Państwo Słowackie księdza Tiso także prosiło Hitlera o przysługę - chodziło o przyłączenie do Słowacji całego regionu Słowacko, a nawet większego obszaru. Bo w końcu mieszkać tu mieli Słowacy tęskniący do ojczyzny po drugiej stronie Karpat, którą opuścili wieki wcześniej. Führer i tym razem nie podjął tematu, Morawy miały zostać zgermanizowane. Inna sprawa, że hitlerowskie plany poróżnienia Morawian i Czechów oraz odwrotnie również spaliły na panewce...

Powoli kończę spacer po Hodonínie. Tak jak pisałem - nie jest to miasto, do którego walą tłumy turystów zwabione nie wiadomo jakimi atrakcjami. Jeśli ktoś jednak szuka spokojnej mieściny na pobyt, to myślę, że mu się spodoba.

Wieczorem Hodonín wydaje się wyludniony. Uwielbiam taki klimat kończącego się dnia. Na początku czerwca nawet wtedy temperatura nie chciała spaść.



Ostatnim akcentem zwiedzania jest wizyta na starym cmentarzu żydowskim. A raczej na tym, co z niego zostało. Założono go w 1620, przetrwał nazistów, ale w 1974 postanowiono uczynić z niego park. Nigdy nie rozumiem takiego działania - mało jest miejsca, że trzeba je urządzać na kościach? Większość nagrobków przeniesiono na nową nekropolię żydowską, zostało tylko kilka jako symbol. Ciekawe co z ciałami? Prawo żydowskie zakazuje ich ruszać...


Do drugiego opisywanego miasta pojedziemy pociągiem. Jest z tym trochę problemów, bowiem wszystkie odjazdy w naszym kierunku są sporo opóźnione. Chyba coś się dzieje na linii i to systemowo.


Z okiem pociągu widzimy ciągnące się kilometrami winnice, w tym nowo posadzone drzewka. Wiele z nich zniszczyło w ubiegłym roku tornado, które szło niemal równolegle do linii kolejowej; zginęło wtedy sześć osób, ponad dwieście zostało rannych, a setki budynków uległy zniszczeniu lub poważnemu uszkodzeniu.


Naszym celem jest Břeclav (Brzecław, Lundenburg). Tutejszy węzeł kolejowy jest jednym z ważniejszych w Republice Czeskiej, blisko stąd do Wiednia. Widać to po ilości obcojęzycznych pasażerów kręcących się po peronach i okolicy, jest także swojski akcent: na ławce siedzi roznegliżowany chłop z tobołami i piwskiem w łapie i soczyście klnie do telefonu po polsku.
Břeclav był także pierwszą miejscowością ziem Korony Czeskiej w której pojawił się pociąg - połączenie zainaugurowano w czerwcu 1839 roku jako część Kolei Północnej Cesarza Ferdynanda (Kaiser Ferdinands-Nordbahn).
 
 
Miasto pod wieloma względami jest podobne do Hodonína - stolica powiatu z niemal identyczną liczbą ludności (26 tysięcy), miejscowość graniczna, tylko, że z Austrią. Jego początki to także XI wiek, także jako osada przy grodzie założonym przez tego samego księcia Brzetysława (co ma odbicie w czeskiej nazwie). Na końcu 19. stulecia również i Břeclav był podzielony językowo niemal równo po połowie, nawet liczba Żydów miała bardzo podobną wielkość 😏. W przeciwieństwie do Hodonína po konferencji w Monachium włączono go do Rzeszy, co przyniosło skutek w postaci alianckich bombardowań: teoretycznie celem była kolej, w praktyce bomby zniszczyły głównie starówkę. Efekt jest taki, że zabudowa śródmieścia jest tu mniej gęsta i mniej stara niż w Hodonínie.
 
Co nie znaczy, że zabytków brak. Pierwszy z nich stoi w parku naprzeciwko dworca - kaplica Cyryla i Metodego służyła kiedyś pracownikom kolei.
 

 Niedaleko kaplicy pręży się Iwan, czyli pozbawiony napisów pomnik żołnierza Armii Czerwonej.


"Głowa krzyczącego mężczyzny" wygląda dość przerażająco.


Odbijamy w boczne uliczki, bo chciałem zobaczyć kościół husycki. Pod względem architektonicznym mnie nie zawiódł: czysty funkcjonalizm z okresu międzywojennego.


Z cyklu dziwne pomniki: te dwie tańczące dziewczyny też nie wyglądają normalnie... Chociaż jak doczytałem, to nie są dwie kobiety, ale baba i chłop - ten drugi niby reprezentuje Andrychów, miasto partnerskie. Bardzo niemęscy muszą tam być faceci.


Ściana dawnej niemieckiej szkoły to miejsce wspomnień: ofiar III Rzeszy, ofiar komunizmu oraz znanych Břeclavian.
 

Dyja (Dyje, Thaya), dopływ Morawy. Malowniczo biegnie w okolicach Znojma, tutaj jest porządnie uregulowana.
 

 Za rzeką uchował się fragment starówki. A na niej m.in. synagoga, dziś oddział muzeum miejskiego.


Najważniejszą świątynią Břeclavia był kościół świętego Wojciecha, pochodzący z 1730 roku. Mocno oberwał w 1944 roku, aczkolwiek jego odbudowa była możliwa, zgromadzono nawet na nią środki, jednak miejscowi komuniści nakazali zniszczenie resztek. Było to rok po wojnie, a więc jeszcze w okresie, gdy Czechosłowacja teoretycznie nie była państwem totalitarnym. Po aksamitnej rewolucji przystąpiono do stawiania nowej konstrukcji pod starym wyzwaniem.



Břeclav bywa nazywany "bramą do Lednic i Valtic", z racji położenia blisko słynnego kompleksu wpisanego na listę UNESCO. Jednak nie tylko odległość ma tu znaczenie - od XVII wieku miasto należało do Liechtensteinów. Pamiątką po nich jest pałaco-zamek. Używam tak dziwnej kombinacji słownej, bowiem z daleka wygląda on bardziej jak zamek, ale w rzeczywistości w tej formie nie pełnił żadnych funkcji obronnych, więc był pałacem. Zresztą tak naprawdę to stylizacja - w 19. stuleciu Liechtensteinowie przebudowali go do postaci sztucznej ruiny; nie służył im jako rezydencja mieszkalna, lecz administracyjna.



Ukradziony po II wojnie światowej przez władze przez kilkadziesiąt lat głównie stał bezczynny, pomijając bardzo krótkie okresy użytkowania przez bezpiekę i straż graniczną. No i teraz rzeczywiście mamy do czynienia z ruiną: pomieszczenia są puste, tylko goła cegła, dziurawe podłogi i nieliczne drzwi. Miasto powoli go remontuje, zabezpieczyło dachy i odnowiło dwie wieże, a na jedną z nich można wejść, aby popatrzeć na okolicę.





Pod nami rozległe trawniki, dzień wcześniej odbywał się tu festyn z udziałem Jaromira Nohavicy. Na horyzoncie widać neogotycki kościół w dzielnicy Poštorná, która do 1920 roku jako Unter Themenau leżała już w Austrii. Następnie zmieniono przebieg granicy i włączono ją do Czechosłowacji, więc dziś Austrię reprezentują wiatraki wyłaniające się z lasów.



Patrząc nieco w prawo dostrzeżemy Svatý kopeček - wzgórze nad Mikulovem wraz z kościółkiem. Oddalony jest o około 17 kilometrów.


Pod nami zabudowania pałacowe oraz browar zamkowy, do którego wkrótce zajrzymy. Budynek z lewej to kryte lodowisko.


I jeszcze spojrzenie na miasto: uwagę zwracają pozbawione dachów młyny nad zamkowym stawem. Na drugim zdjęciu sylwetka młynów z poziomu gruntu.



Po opuszczeniu pałaco-zamku wypiliśmy piwo przy browarze i zaczęliśmy powrót w stronę dworca, trochę inną trasą.
Poziom wody w Dyji był na tyle niski, że wystawała trawa.


Zaczęło burczeć nam w brzuchu, ale nie znaleźliśmy żadnego fajnego lokalu na obiad, więc po prostu poszliśmy do marketu i z zakupami usiedliśmy w jednym z parków, jak liczni miejscowi 😏.


Po odwiedzinach drugiego browaru zakończyliśmy wizytę w Břeclaviu. Miasto jest akurat skrojone na kilkugodzinną, niespieszną wizytę - tak jak w Hodonínie brak tu atrakcji zwalających z nóg, ale dla chcącego kilka ciekawych rzeczy zawsze się znajdzie.
 
Na jednej z mniejszych stacyjek wesoły facet domagał się, abym robił mu zdjęcia. To rzadkość w dzisiejszych czasach - z jednej strony wrzuca się miliony selfi w internet obrazujących każdy element życia łącznie z poranną kupą, a z drugiej - jeśli uwieczni to ktoś inny, to obraza, oburzenie i straszenie sądem. Na szczęście niektórzy jeszcze nie zgłupieli zupełnie, więc z czystym sumieniem mogę zamieścić fotografię tego pana, szczęśliwego w niedzielne, słoneczne popołudnie.


-----
Człowiek zwiedzający, to człowiek robiący się głodny. Poniżej lista miejsc, w których się stołowaliśmy, a raczej kuflowaliśmy.
 
Hodonín:
Minipivovar Kunc - browar restauracyjny. Pyszne jedzenie, smaczne piwo (choć tylko trzy rodzaje). Niezbyt tanio. To jedyne miejsce, gdzie spotkaliśmy turystów zagranicznych - pojawiło się kilka rodzin węgierskich, które potem nie umiały rozliczyć się z kelnerem. Brak możliwości płacenia kartą i trzeba pamiętać, że w niedzielę kuchnia zamyka się już przed 19-tą.


* Hospoda U Koňa - knajpka z piwem z innego małego browaru (tego spod granicy), są też typowe czeskie zimne przekąski. Ze ścian spoglądają na nas dawni prezydenci i ministrowie, a także cesarz Franciszek Józef. Barmanka miała chyba problemy ze słuchem albo telewizor grał za głośno.


* Kurdský kebab - normalnie czegoś takiego u Czechów nie jadam, ale w niedzielny wieczór okazał się jedynym wyjściem. Kilka punktów z żarciem tego typu działa przy głównej ulicy. Jedzenie smaczne, ale goniło potem do kibla 😛.

* Restaurace Nádražní - jak sama nazwa wskazuje, jest to lokal na dworcu kolejowym. Dziwne godziny otwarcia, bo tylko do 14-tej albo 15-tej. W niedzielę nie mieli nic do jedzenia, za to robili własne knedliki, po które ciągle ktoś przychodził.


* Spelunka na osiedlu, nie wiem czy miała jakąś nazwę. Prawdopodobnie najbardziej niesmaczny Staropramen w mieście.

* Z kolei pierwsze piwo wypiliśmy już na ulicy, bowiem przy jednym ze skrzyżowań stała przyczepa z produktami z minipivovaru Křikloun. Nie mogliśmy obok niej przejść obojętnie 😛. I tylko brak toalety trochę niepokoił...


Břeclav:
* Na pewno nie polecam knajpy przy samym dworcu (Restaurace Lokálka): bardzo tłoczno i ceny z kosmosu. Żeby za Zlatego Bażanta żądać ponad 50 koron? Kogoś popieprzyło!

* Zámecký pivovar Břeclav - browar obok pałaco-zamku przy dobrej pogodzie wystawia stoliki i sprzedaje piwo z przyczepy. Produkty dość przeciętne, zawiodłem się na nich, a do tego wielce nieuprzejme babsko za kasą. Brak możliwości płacenia kartą.


* Pivovar Frankies - niewielki browar w centrum. Otwierany dopiero o 16-tej. Piwo - jak na Czechy - drogie, choć porównując z cenami u nas to już nie. Bardzo smaczne! Teoretycznie są przegryzki, ale wszystkie - poza chlebem ze smalcem - zeżarli klienci w sobotni wieczór. Tu można płacić kartą.


Choć Slovácko to region znany głównie z wina, to prawie w każdej wiosce znajduje się mały browar, zazwyczaj z restauracją, więc piwosze będą się czuć tutaj jak w raju. Tylko jeszcze muszą sobie załatwić niepijącego kierowcę albo kierownicę/kierowczynię 😉.

Jeszcze wspomnę o noclegu. Niestety, ceny spania w Republice Czeskiej poszły tak w górę, że aż głowa boli. Niedawno spokojnie mogłem znaleźć dwuosobowy pokój za 100 złotych za noc, później za 150 złotych, a teraz jest problem, żeby dało się zmieścić w 200 złotych! Dotyczy to zwłaszcza mniej turystycznych lokalizacji. W przypadku Slovácka były takie oferty w wioskach pomiędzy Hodonínem i Břeclaviem, ale ostatecznie z nich zrezygnowałem, bo praktycznie wszędzie trzeba byłoby dojeżdżać. W Hodonínie najtańsze noclegi proponowała ubytovna, lecz po lekturze wpisów na jej temat doszedłem do wniosku, że nie mam pewności, iż w ogóle uda mi się zasnąć. Padło więc na penzion Lipovka, położony na północ od linii kolejowej. Oznaczało to wydanie prawie 200 złotych za noc, ale warunki przyzwoite, telewizor był, a do centrum mieliśmy dziesięć minut spacerku. Jedyny minus - recepcja w sobotę działała jedynie do godziny 18-tej, a pani w niej pracująca tak się starała, abyśmy się nie spóźnili, że nawet do mnie dzwoniła z przypomnieniem 😏.
 

4 komentarze:

  1. Idzie Maryna od Hodonina, a za nią proboszcz z baryłką wina...😄😄

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mi się ciągle kojarzyło z "Poszła Karolinka do Hodonina" :P

      Usuń
    2. Oberfeldkurat Lacina wcale się nie obraził na w/w przyśpiewkę Szwejka. Zamiast beczki wina wolałby łyk araku, Maryny nie potrzebowałby bo tylko do grzechu zwodzi.😀😀

      Usuń
    3. No i dostał łyk, a nawet dwa araku - ku rozpaczy kaprala z eskorty ;)

      Usuń