sobota, 17 kwietnia 2021

Przez Górny Śląsk w Wielką Sobotę: Dobrodzień, Lubliniec i inne miejscowości.

Ostatni dzień przed Wielkanocą oznacza u mnie wyjazd do rodziców, podczas którego staram się zawsze zobaczyć coś nowego na górnośląskiej ziemi. Rok temu z wiadomych przyczyn ta akcja została anulowana, w tym można było wrócić do starej, świeckiej tradycji 😏.

W 2021 postanowiłem przemknąć łukiem po północnej części Górnego Śląska. Na pierwszy postój zatrzymuję się niedaleko Opola, w Chrząstowicach (Chronstau, Kranst). W centrum wioski tradycyjnie stoi Pomnik Poległych.

Więcej pomników jest na cmentarzu, co stanowi pokłosie wydarzeń z początku 1945 roku. 

W styczniu Armia Czerwona dotarła w te okolice - w ówczesnym Kranst w wyniku wymiany ognia straciła co najmniej kilkunastu żołnierzy, w tym oficera oraz kilka czołgów (jeden z nich miał zatonąć... w stawie). W ramach odwetu Sowieci postanowili zniszczyć całą wioskę i w tym momencie zdarzył się cud: okazało się, że dowodził nimi... Niemiec. A konkretnie niemiecki komunista. Ponoć uciekł do ZSRR i został tamtejszym wojskowym. Mało tego - ów niemiecko-radziecki dowódca znał się osobiście... z proboszczem tutejszej parafii. Ksiądz namówił dowódcę, by wioskę oszczędził i tamten się zgodził. Taka przynajmniej jest legenda, to powtarzają starsi ludzie tu mieszkający. Czy to rzeczywiście prawda? Osobiście uważam, iż mało prawdopodobne jest, aby Niemiec, nawet komunista, prowadził atak na Niemców w podopolskich wsiach. Co prawda pod koniec wojny zdarzały się sytuacje, że Rosjanie wysyłali niemieckich antyfaszystów za linię frontu w celach dywersyjnych (tak było chociażby w przypadku Festung Breslau), lecz wydarzenie z Chrząstowic byłoby zupełnie wyjątkowe. I jeszcze ta znajomość z farorzem...

W każdym razie miejscowości nie zniszczono, ale nie uchroniło to niektórych mieszkańców przed śmiercią, a po przejściu frontu przed wywózkami do Związku Radzieckiego; czerwonoarmiści rozstrzelali także grupę jeńców.


Grób obrońców. To rzadkość, zazwyczaj takie mogiły są likwidowane, a szczątki wywożone na cmentarze zbiorowe. Przy niektórych nazwiskach daty są lutowe.

Starszy nagrobek symbolicznie wspomina Franza zaginionego na początku Wielkiej Wojny w "Rosji" (czyli zapewne w Kongresówce).

Jedziemy dalej.

Dwujęzyczne nazwy miejscowości są w województwie opolskim powszechne, ale dwujęzyczne kierunkowskazy występują w niewielkiej ilości i chyba tylko w ten jednej gminie.

Dębska Kuźnia (Dembiohammer, Eichhammer). Od czasu pierwszej wzmianki w XVI wieku działał w niej młyn, a w późniejszym okresie jeden z zakładów huty "Malapane" z Ozimka. Zaglądam na tutejszy dworzec, gdzie wita mnie tabliczka z hasłem, które kiedyś było bardzo popularne, lecz obecnie pojawia się raczej sporadycznie...

Na peronie stoi dwujęzyczna tablica. Ona oraz egzemplarze w Chrząstowicach i w Suchym Borze to jedyne trzy takie przypadki na Śląsku i prawdopodobnie w całej Polsce. Wynika z tego, że gmina Chrząstowice bardzo się z tą dwujęzycznością wyróżnia (według spisu sprzed dwudziestu lat nie-Polacy stanowili ponad 1/3 ludności). Tablice od dawna kłują w oczy wielu politykom określonej opcji, co jakiś czas któryś z nich postanowi przypomnieć o sobie i poruszyć ich temat, żądając likwidacji. Ostatnio zdarzyło się to niejakiemu Januszowi Kowalskiemu, koledze pana Ziobry. Znany jest z... hmm, no właśnie z niczego, więc próbował na chwilę zabłysnąć wśród szerszej publiczności, ale ta nie bardzo chciała go poprzeć...

Dębska Kuźnia nie dorobiła się zabytkowego kościoła, świątynię udało się wybudować dopiero przed wprowadzeniem stanu wojennego. Obiekt to typowy bezpłciowy klocek z tamtego okresu.

Obok kościoła nad strumieniem w ubiegłym roku otwarto "Beier Park". Nie wiem jak to cudo określić: nagromadzenie na małej przestrzeni elementów małej architektury, jakiś figurek, napisów, zabawek, mostków, wysypanych żwirkiem krętych ścieżek... Całość robi bardzo kiczowate wrażenie, choć miejscowe media były wniebowzięte. Nie wiem też skąd ta nazwa "Beier". Nazwisko sponsora?

Plusem są toalety publiczne. Działające! Nad wejściem umieszczono informację o rodzaju płci, która może z nich korzystać. To chyba miało być po śląsku. "Chopy" się zgadza. Ale "kobiyty"? W życiu nie słyszałem, aby ktoś tak godoł! Po naszymu godo siy "baby", a niy żodne "kobiyty". Może wersja "baby" kojarzyła się zbyt seksistowsko albo pogardliwie, więc wybrali taką delikatną wersję?

Pomnik Poległych przy głównej ulicy. Od razu zwraca uwagę inny kolor w jego dolnej części.

Zapewne oryginalnie widniało tam "Eichhammer", czyli nazwa z okresu III Rzeszy, którą zmieniono na wersję wcześniejszą - "Dembiohammer". Czasem się mnie ktoś pyta, dlaczego autochtoni używają nazw hitlerowskich na pomnikach? Czy to oznacza, że identyfikują się z nazizmem? Powodów ku temu jest co najmniej kilka i żaden nie ma podtekstu politycznego:
* po pierwsze - żyjący jeszcze staruszkowie, którzy urodzili się w czasach niemieckich, pamiętają te nazwy, a nie poprzednie sprzed germanizacji. I to te są dla nich tymi "właściwymi",
* po drugie - zdecydowana większość tych nazw nie ma żadnego negatywnego wydźwięku, ot - po prostu inna wersja.
* po trzecie - skoro do tej pory na ziemiach poniemieckich funkcjonują setki, jeśli nie tysiące, sztucznych i niehistorycznych nazw wymyślonych przez polskich komunistów, to dlaczego te wymyślone przez faszystów mają być gorsze?
* po czwarte - w okresie II wojny światowej te miejscowości tak właśnie się nazywały, czy to się komuś podoba, czy nie! Używając nazwy sprzed okresów rządów Adolfa de facto popełniamy anachronizm. To tak jakbym napisał, że pierwszy mąż mojej babci zaginął pod Wołgogradem, tymczasem on przepadł pod Stalingradem! Albo napiszmy, że była blokada Petersburga, bo Leningrad będzie się źle kojarzył... Przykłady można mnożyć w nieskończoność.
 
Polskie prawo zabrania używania nazw hitlerowskich na tablicach miejscowości, ale nie może tego zabronić np. na cmentarnym pomniku. Tu jednak pomnik stoi prawdopodobnie na gruncie gminnym, więc być może z tego powodu odpowiednio go poprawiono.
 

Na skrzyżowaniu z krajówką stoi "zajazd góralski Pod Niedźwiedziem". Co mają z nim wspólnego górale - nie wiadomo. Obiekt powstał w czasach Gierka, wtedy wybudowano dużo takich knajp w stylu "staropolskim", zwłaszcza w Wielkopolsce.


Wygodna i szeroka droga numer 46. Będziemy z niej korzystać jeszcze przez wiele kilometrów. W Wielką Sobotę ruch jest niewielki, pomijając okolice kościołów.


Gmina Chrząstowice jest bardzo dwujęzyczna, a dla odmiany sąsiednia gmina Ozimek nie posiada w ogóle takich elementów. Mimo, że i tutaj spis wykazał sporą liczbę nie-Polaków, to jednak nie zdecydowano się na niemieckie nazewnictwo, a w terenie bardziej widać zupełnie inne klimaty, bo Kresowe. Ot, taki etniczno-historyczny przekładaniec.

W Schodni (Ostdorf) uwieczniam kościół przywodzący mi na myśl Gwiezdne Wojny. Oby w tym przypadku Imperium nie kontratakowało.


W Grodźcu (Friedrichsgrätz) przyciąga mój wzrok wielki napis zapraszający do sanktuarium maryjnego. Tutaj, w takiej wiosce? Zatrzymuję samochód obok pomnika z sylwetkami kilku osób. Za nimi kawałek szyn kolejowych oraz tablica "Barszczowice".

Kompozycja upamiętnia powojennych polskich przesiedleńców - zmuszeni do opuszczenia wiosek na wschód od Lwowa dotarli do Grodźca i tu się osiedlili. Barszczowice były jedną z wysiedlanych miejscowości. Na ścianie sklepu widnieją dziesiątki nazwisk tych, którzy przybyli tu w 1945 roku.


Ironią historii jest fakt, że Grodzieć założono jako osadę innych uciekinierów - w XVIII wieku Fryderyk Wielki osadził tu husytów, uciekających przed habsburskimi prześladowaniami. Wioska była jedną z większych powstałych w wyniku kolonizacji fryderycjańskiej. Czesi, nazywający swą nową ojcowiznę Friedrichův Hradec albo Bedřichův Hradec, cały czas zachowywali świadomość narodową oraz odrębność religijną, a także pozostawali do końca lojalni wobec Berlina; w czasie plebiscytu górnośląskiego niemal wszyscy woleli zagłosować za Niemcami, niż za katolicką Polską. To tłumaczy, dlaczego nie ma tu w tej chwili ludności autochtonicznej - po przejściu frontu większość Czechów wypędzono do Niemiec, nieliczni znaleźli się w Czechosłowacji, żadnemu z nich nie pozwolono pozostać.

Dawny ewangelicki kościół to obecnie katolicka świątynia Matki Boskiej Częstochowskiej i św. Wojciecha, sanktuarium Matki Boskiej Grodzieckiej, patronki Sybiraków.

Obraz maryjny pierwotnie znajdował się w Biłce Szlacheckiej, w dekanacie lwowskim. Przesiedleńcy zabrali go ze sobą. Początkowo przechowany był pod Łańcutem, a od lat 60. w Grodźcu. Niestety, nie przyjrzę się mu z bliska, bowiem obecnie wchodzenie z aparatem do kościoła bywa ryzykowne: jeszcze pomyślą, że chcę liczyć, czy nie za dużo ludzi przebywa w środku...

Na przeciwko wybudowano "Kalwarię Sybiraków", lecz z nią też nie mogłem zapoznać się bliżej, gdyż bramę zablokowano łańcuchem.


Dwujęzyczne tablice wracają w Dobrodzieniu (Guttentag). Miasteczko posiada jedną z bardziej sympatycznych nazw, od razu człowiek czuje się lepiej wkraczając w jego granice 😏.


Dobrodzień określany jest jako "miasto stolarzy". Biznes ten kręci się tutaj od ponad dwustu lat, dziś działa ponoć setka zakładów, często przechodzących z pokolenia na pokolenie. Największe meblarskie marki na Śląsku i w Polsce pochodzą właśnie stąd.


Choć jesteśmy na prowincji, to jednak włodarze starają się podążać za modą: wyremontowany rynek zamieniono w betonową pustynię z garstką rachitycznych drzewek. Zapewne w upalne, letnie dni będzie przyciągał chętnych do doznania udaru słonecznego.

W styczniu 1945 roku walki o miasto były krótkie, a efektem końcowym stało się zniszczenie kilkudziesięciu budynków. Nie wiadomo dokładnie, czy padły ofiarą bezpośrednich działań wojennych, czy może dobrano się do nich dopiero później. Faktem jest, że Guttentag był pierwszym niemieckim ośrodkiem miejskim w tej części Śląska, do którego wkroczyli Sowieci. To dlatego większość zabudowy rynku jest powojenna.

Ośrodek Kultury i Sportu pochodzi z 1971 roku.

Zachowały się co najmniej dwa starsze obiekty. Pierwszy z nich to ratusz, pochodzący z połowy XIX wieku (prawa miejskie przyznał w 1374 roku książę Władysław Opolczyk). Drugi - neoromański kościół pod wezwaniem Marii Magdaleny z tego samego okresu. Wcześniejsze wersje tych budynków spłonęły w wielkim pożarze w 1846 roku.


Historycznie Dobrodzień leży na ziemi lublinieckiej, przez ponad sto lat był częścią powiatu ze stolicą w Lublińcu. Po plebiscytowym podziale Śląska większość tej jednostki administracyjnej znalazła się w Polsce, a mniejsza część utworzyła powiat dobrodzieński (Landkreis Guttentag). Był najmniejszy w całej Rzeszy, przez jakiś czas administrowano nim z Olesna, ale dwudziestolecie międzywojenne okazało się najlepsze w całej historii miasta (odwrotnie niż w przypadku większości innych niemieckich miast, które nagle znalazły się tuż przy granicy państwa). Siedzibę nowego powiatu intensywnie rozbudowywano: wzniesiono wieżę wodną, starostwo, pocztę z centralą telefoniczną, salę gimnastyczną, stadion, kino, zmodernizowano gazownię, powstawały liczne wieloosobowe budynki mieszkalne i całe osiedle domków jednorodzinnych. Już nigdy później - po wybuchu wojny, kiedy reaktywowano duży powiat lubliniecki i ponownie włączono do niego Dobrodzień, a także w Polsce Ludowej - nie zanotowano takiego rozwoju i znaczenia tej niewielkiej miejscowości (aktualnie posiadającej niecałe cztery tysiące mieszkańców).

 
Niedaleko rynku stoją dwa kolejne kościoły. Na cmentarzu mamy drewniany kościół św. Walentego z 1630 roku. Kilka razy miał szczęście, nie uszkodziły go pożary i wojny.


Po sąsiedzki dawna świątynia ewangelicka, współcześnie kościół Nawiedzenia NMP.
 
 
Wszystkie trzy dobrodzieńskie wieże kościelne na jednym ujęciu.

 
Z cmentarza idę kawałek ulicą Wojska Polskiego w kierunku zachodnim. Co chwilę jakaś reklama zakładu meblarskiego, a na ścianach widzę tabliczki jeszcze z napisem "Wasser".



W połowie ulicy znajduje się cmentarz ewangelicki. Nieduży, bo i wyznawcy nauki Lutra zawsze stanowili w mieście niewielki procent. Parafia ewangelicka przestała istnieć w 1945 roku, nekropolia przetrwała, lecz jest mocno zaniedbana. Po wojnie nazwiska na pomnikach zamazano smołą, aby uchronić je przed zniszczeniem, a rodziny zmarłych przed prześladowaniami.



Na cmentarzu pochowano także w czasie Wielkiej Wojny węgierskiego żołnierza. Czy zmarł od ran czy z jakiegoś innego powodu? W 1914 roku przez Dobrodzień przechodziło austro-węgierskie wojsko udające się do Kongresówki gonić Rosjan.


Zaglądam także na inny, nowszy cmentarz, chyba komunalny, położony przy obwodnicy. Tam założono cały sektor wojskowy. Jest pomnik żołnierzy radzieckich (zginęło ich w 1945 roku co najmniej dwudziestu pięciu), a obok mogiła żołnierzy polskich z 1939 roku. Jak ci drudzy się tu znaleźli? Przecież Wojsko Polskie nie prowadziło tu ofensywy. A może zginęli po polskiej stronie, a ciała pochowano w Dobrodzieniu?

Całkiem zgrabna kaplica pogrzebowa.


Kilka kilometrów na wschód od Dobrodzienia biegnie granica między województwem opolskim i śląskim, zatem według geograficznych analfabetów kończy się tzw. Opolszczyzna, a zaczyna tzw. Śląsk. Ta granica administracyjna ma jednak swoje skutki widoczne w terenie: zniknęło dwujęzyczne nazewnictwo, a pojawiły się wywieszane na podwórkach górnośląskie fany. Nie pokrywa się jednak ona z granicą przedwojenną, w tej formie istnieje dopiero od 1999 roku.

Gwoździany (Gwosdian, Nagelschmieden) mają nazwę kojarzącą się z gwoździami (tak samo myśleli hitlerowcy wprowadzając w latach 30. nową wersję), ale w rzeczywistości pochodzi ona raczej od dawnego określenia lasu. Teraz lasów przy samej wiosce jest niewiele.

Zajeżdżam do Gwoździan, aby obejrzeć drewniany kościół stojący na niewielkim wzgórzu. Kiedyś stał on w Kościeliskach (Kostellitz), a przeniesiono go w obecną lokalizację pod koniec panowania Edwarda Gierka. Pozostaje pytanie, czy to niemal pełna rekonstrukcja oryginału, czy jedynie jego kopia z użyciem kilku elementów? Różne źródła różnie na ten temat piszą, ale wnętrze ma zupełnie niehistoryczne.




Między Gwoździanami a pobliskim Pawonkowem (Pawonkau) wytyczono międzywojenną granicę niemiecko-polską, przy czym przy w Gwoździanach w plebiscycie więcej osób głosowało za Polską, a w Pawonkowie padł... remis (w mieście minimalnie zwyciężyli Niemcy, w obszarze dworskim Polacy). Trudno było czasem pojąć czym kierowała się komisja graniczna.

W Pawonkowie zatrzymuję się tylko na krótką chwilę, aby sfotografować kościół oraz dawny dwór.



Przed nami Lubliniec (Lublinitz, Loben), główne miasto północnej części śląskiej części województwa śląskiego (😏) i Śląska Białego (tak nazywano tę okolicę w przedwojennym województwie śląskim). W nim dla odmiany w plebiscycie wygrali Niemcy, ale oddano je w Polsce. Nota bene dzisiejszy powiat lubliniecki także nie ma nic wspólnego z tym sprzed stu lat, gdyż nie wchodzą do niego tereny wokół Dobrodzienia, a w zamian za to włączono kilka miejscowości z Małopolski.

Ponieważ zaczyna brakować nam czasu, a do domu jeszcze daleka droga, to wizytę ograniczam tylko do dwóch punktów. Pierwszy z nich to drewniany kościół św. Anny, stojący blisko rynku.


Kilka lat temu został rozebrany i odbudowany na nowo, przy okazji przesunięto go o kilka metrów.

Okolica świątyni jest ciekawa - mimo, że praktycznie centrum, to sprawia wrażenie niezłego wypizdowa. Na jednej z ulic stoi sympatycznie wyglądający bar piwny; ciekawe, czy uda mu się przetrwać kolejne lockdowny?


Drugim odwiedzonym miejscem jest cmentarz wojskowy przy ulicy Stalmacha. Założono go na początku ubiegłego wieku po wybudowaniu obok nowych koszar. Najpierw stacjonowała w nich niemiecka kawaleria, potem polski 74 pułk piechoty, a obecnie komandosi, słynne "niebieskie berety".


Chowano na nim niemieckich żołnierzy poległych w czasie I wojny światowej, powstańców śląskich, polskich żołnierzy zmarłych w czasie pokoju oraz w trakcie kampanii wrześniowej (łącznie z dowódcą 74. pułku), zabitych w mundurach Armii Czerwonej i Wehrmachtu. Całość przypomina dziś bardziej park, tylko w jednej części są nagrobki oraz duży pomnik Virtuti Militarii.


 Tablica smoleńska pasuje tu jak pięść do oka.

Zbiorowa mogiła partyzantów radzieckich, którzy zostali złapani i zlikwidowani w październiku 1944 roku.

Cmentarz wysprzątano, trawę wykoszono aż do przesady, ale odnoszę wrażenie, że nekropolia jest raczej zapomniana i mało kto ją odwiedza poza oficjalnymi imprezami. Znicze czy kwiatki widziałem jedynie obok tablicy smoleńskiej i na grobie ludzi radzieckich.



3 komentarze:

  1. W Chrząstowicach mieszka przyjaciółka mojej żony i dość często tam bywamy. Czasem też włóczymy się po okolicy. Natomiast spodobała mi się nazwa niemiecka Dobrodzienia - Guttentag. Fonetycznie to dzień dobry (guten Tag), czyli od razu i nazwa i powitanie. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mimo, że większość tych miejscowości odwiedziłem, dopiero z Twojego postu dowiedziałem się więcej o ich historii. Jak zawsze rzetelnie podszedłeś do tematu umieszczając sporo ciekawostek z czasów ostatnich wojen, jak i bardziej współczesnych. Zdjęcia też to wszystko ładnie ilustrują. Masz już sporo materiałów na temat cmentarzy i pomników Górnego Śląska i jego okolic, gdybyś je zebrał w całość, powstała by ciekawa publikacja. Myślałeś o tym ?
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Publikacja może i dla niektórych byłaby ciekawa, ale raczej ciężko byłoby znaleźć wydawcę. To jednak sprawy dość niszowe, raczej niewiele osób by ją kupiło, a pozycje małonakładowe rzadko interesują wydawców. Prawdopodobnie musiałbym sam zapłacić za druk i dopiero potem sprzedawać ;) Zatem rzeczywiście trochę o tym myślę, ale chyba bez większych szans na realizację :) Pozdrowienia :)

      Usuń