poniedziałek, 4 stycznia 2021

Wielka Czantoria i Soszów czyli beskidzka klasyka w pochmurnym wydaniu.

Wielka Czantoria. Jeden z "klasyków" Beskidu Śląskiego. Nie byłem na niej chyba z pięć lat. Planując grudniową wizytę w Beskidach myślałem o czymś znanym i przyjemnym, więc przyszedł mi do głowy pomysł, aby odwiedzić "stare śmieci".

Ruszamy we trójkę w niedzielny poranek, prowadzi mój tata. Dzień jest dojmująco szary i wilgotny. Normalnie zrezygnowałbym w taką pogodę z wędrówki, ale w tym popieprzonym roku staram się wykorzystywać ku nim każdą okazję. A przy okazji mam pewną nadzieję gastronomiczną 😏.

Po drodze proszę o krótki postój na przystanku kolejowym Wisła-Obłaziec. Przy peronie stoi mały, drewniany budynek dworcowy w stylu góralskim, pochodzący z okresu międzywojennego. Wkrótce może on zniknąć w związku z "rewitalizacją" linii, bo w Polsce pod tą nazwą zazwyczaj kryje się jakaś rozbiórka. Czynione są społeczne starania o jego uratowanie, lecz na razie nic pewnego nie wiadomo...

W Wiśle parkujemy obok dawnego dworca autobusowego. Śniegu tyle, co kot napłakał, ale chodniki są mocno śliskie - grudzień znowu zaskoczył służby miejskie.

Wisła wygląda jak wymarła miejscowość, tonąca w szarzyźnie. Trochę cieplej się robi człowiekowi na sercu, jak pomyśli, że takie szpetne molochy stoją w większości puste (choć pewnie trochę osób "w delegacji" mają).

Wyremontowany dworzec kolejowy, którego część zajmuje... browar.

Ponieważ pociągi nie kursują (na tej linii zdarza się to dość często), więc czekamy na autobus, który przewozi nas do Ustronia, skąd ulicą Akacjową wchodzimy w osiedle domów dzielnicy Poniwiec.

Po pewnym czasie łączymy się z niebieskim szlakiem z centrum Ustronia. Nigdy nim jeszcze nie szedłem i wybrałem go jako trasę w kierunku granicy.

Mija chwila i wchodzimy w las. Tutaj śniegu brak w ogóle!


Trasa jest monotonna - jedna długa prosta, momentami z dużym nachyleniem. Dopiero w wyższych partiach, gdzie szlak lekko kręci i pokonujemy małe skałki, zaczyna się robić trochę biało, aczkolwiek bez szału.

Nieco ponad półtorej godziny po opuszczeniu autobusu dochodzimy do granicy, a konkretnie wyłazimy obok wychodka przy obiekcie gastronomicznym "Koliba". Knajpa jest zamknięta (nawet na wynos), zatem siadamy pod sporą wiatą, aby coś zjeść i napić się ciepłej herbaty. Delikatnie zmienia się aura - przez chmury zaczyna przebijać słońce!

Jedna z prognoz pogody - konkretnie to Mountain Forecast, uchodząca w niektórych środowiskach za bardzo wiarygodną i profesjonalną - wieszczyła, że tego dnia na Czantorii ma być czyste, bezchmurne niebo. Czyżby mieli mieć rację? Do szczytu jest jeszcze kawałek...

Na razie pełni nadziei idziemy w stronę czeskiego schroniska.

Schronisko wygląda dzisiaj dość paskudnie, ale to budynek z długą historią - wybudowało go w 1904 Beskidenverein pod nazwą Erzherzogin Isabella Schutzhaus (patronką została żona ówczesnego księcia cieszyńskiego, arcyksięcia Fryderyka). Jak można obejrzeć na starych fotografiach - była to konstrukcja drewniana, prosta i stojąca na terenie bezleśnym.

Mało atrakcyjne wizerunkowo dobudówki to czasy komunistycznej Czechosłowacji, a także działań prywatnych właścicieli prowadzonych od lat 90. ubiegłego wieku. W efekcie obiekt wygląda jak koszmarek pozlepiany z różnych brył, do tego wszędzie straszą tablice z zakazem spożywania własnych posiłków. Ma jednak jeden niezaprzeczalny atut: działa! I to nie przez okienko, a w środku!

W pierwszej połowie grudnia Czesi się "odmrozili" - otwarto ponownie lokale, hotele, muzea, kina i tym podobne. Ponieważ jednak skutkiem każdego lockdownu jest kolejny lockdown (bo w oczywisty sposób po wypuszczeniu ludzi z aresztów liczba zakażeń musi ponownie wzrosnąć), to szczęście u Pepików trwało krótko - niecałe dwa tygodnie. Akurat udało nam się wstrzelić w ten okres, w dodatku schronisko olewało turystów w tygodniu i pracowało tylko w weekend, więc był to ostatni dzień, kiedy zapraszało do wnętrz! Nie pierwszy raz miałem taką sytuację, że łapię się na coś na ostatnią chwilę! W każdym razie planując tę wycieczkę liczyłem na otwarte drzwi i nie pomyliłem się 😊.

Mimo wszystko w środku jest dość sympatycznie, a ceny niższe niż po polskiej stronie. Mają zupę czosnkową, Teresa zamawia grzaniec, a ja piwo z mojego ulubionego browaru U Koníčka w Vojkowicach, tata zaś tradycyjnie beherówkę 😛. Moja radość nie zna granic: nie dość, że udało się w grudniu wejść do knajpy, to jeszcze do knajpy czeskiej, napić się czeskiego piwa i zjeść czeską czosnkową! Pandemia strasznie zmieniła punkty widzenia: czynności, które do niedawna były fajne, ale całkowicie normalne, teraz urosły do rangi wydarzenia miesiąca, a może i kwartału!


Szybko zaczyna robić się tłoczno, gdyż nadciągają coraz większe ilości turystów, w przeważającej większości mówiących po polsku lub śląsku. Kilka osób się wystraszyło, ale dla całej reszty to atrakcja. Oczywiście łamie się w ten sposób czeskie przepisy zakazujące przekraczania granicy, lecz trudno spodziewać się, aby jakiś czeski pogranicznik stał za rogiem i lepił mandaty. W drugą stronę nie byłbym tego taki pewny, wiosna pokazała, że nawet kilkumetrowe zajrzenie do sąsiadów może zakończyć się kwarantanną... Z drugiej strony nie tak odległe są czasy, kiedy to aby w ogóle usiąść w ogródku przy schronisku trzeba było mieć paszport i przekroczyć granicę (biegnącą przecież kilka metrów od wejścia) dokładnie w wybranym miejscu, a polscy mundurowi tylko czekali, aż ktoś się pomyli (m.in. miałem taką sytuację w 2003 roku).

Dajemy innym szansę skorzystania z przybytku i wychodzimy na zewnątrz, robiąc sobie także zdjęcie z faną.


Wokół nas ciągle mgła, ale niebo częściowo stało się niebieskie, więc nadal z nadzieją ruszamy na szczyt.

Jak już pisałem schronisko (obecnie właściwie jedynie bufet, bo bez udzielania noclegów) powstało na odsłoniętym terenie. Zdjęcia sprzed Wielkiej Wojny pokazują tylko trochę drzew po dzisiejszej polskiej stronie, natomiast czeska i szczyt jest całkowicie goły. Następnie polska strona powoli zarastała, natomiast Czesi zaczęli sadzić las dopiero gdzieś na początku lat 70. Idąc szlakiem granicznym widać tę różnicę - na lewo drzewostan jest wymieszany i robi w miarę dobre wrażenie, natomiast na prawo jedynie iglaki, sporo kikutów i śladów po wycinkach.



Mgła tworzy ciekawy klimat. Szkoda tylko, że śniegu prawie brak nawet tutaj!




Niestety, nie przejaśniło się do końca. Nawet szczyt Wielkiej Czantorii (995 metrów n.p.m., czyli najwyższy punkt czeskiego Beskidu Śląskiego) jest zamglony. Chmury ewidentnie cisną od czeskiej strony, gdyż nad polską niebo nieustannie świeci niebieską barwą. Zabrakło nam może ze sto metrów, aby wydostać się nad tę masę...

W ostatnim przebłysku nadziei wdrapuję się z tatą na wieżę widokową. Panoramy były, że hej!


No trudno, przynajmniej mieliśmy odrobinkę niebieskiego nieba. Nie ma sensu kręcić się za długo po szczycie zdominowanym przez różne dziwne konstrukcje i kiczowate słupki w stylu retro...

...więc zaczynamy schodzić czerwonym Głównym Szlakiem Beskidzkim w kierunku przełęczy Beskidek. Wystarczyło oddalić się o kilkaset metrów i zniknęły nawet te resztki białego.

Mijamy samotny krzyż - miejsce śmierci szeregowego Klementa Šťastneho, "ostatniej czeskiej ofiary sporu o Śląsk Cieszyński". Klement należał do międzynarodowej grupy mierniczej, która w terenie wyznaczała granicę pomiędzy dwoma państwami. 11 listopada 1920 roku spotkała ona inną grupę, wyglądającą jak turyści, a będącą w rzeczywistości polską bojówką, liczącą na to, że aktami sabotażu i atakami na mierniczych uda się zmienić przebieg słupków granicznych na bardziej korzystny dla Rzeczpospolitej. Prawdopodobnie bojówkarze nie planowali nikogo zabijać, ale sytuacja jak zwykle wymknęła się spod kontroli: część Polaków wypuszczono, pozostałych i Czechów zaatakowano... laskami, a jednego postrzelono. Kolejnego dnia znaleziono ciało Šťastneho; okazało się, że to jednak on był śmiertelną ofiarą (nie wiem czy dopadła go kula, czy tak pobito). Pogrzeb odbył się w Boguminie, pod Czantorią tę tragedię przypomina krzyż, kolejna już wersja, bowiem poprzednie zniszczono.

Nieustannie spotykamy białe słupki, mniejsze i większe, na tych drugich często widnieje data 1920. Zawsze się zastanawiam, czy usunięto je po zajęciu Zaolzia i potem w czasie II wojny światowej czy zostawiono w spokoju?


Przysiółek Krzysztówka, w którym kiedyś funkcjonowało schronisko "Światowid". A przynajmniej schroniskiem się tytułowało, bo mnie nigdy nie zdarzyło się, abym zastał je otwarte. Dom z szyldem dalej stoi.

Przełecz Beskidek (Beskydské sedlo), gdzie w czasach przedschengenowskich działało przejście małego ruchu granicznego.

Obok słupków granicznych pojawiły się także mniejsze słupki Komory Cieszyńskiej (Teschener Kammer). One także określane są jako "graniczne", chociaż w tej okolicy ziemie należące do Habsburgów cieszyńskich leżały po jednej i drugiej stronie ścieżki. Może więc akurat te obiekty wyznaczały granice poszczególnych sektorów?

Na drugim zdjęciu widać pozostałość po dawnym czeskim szlaku koloru niebieskiego.


Z przełęczy moglibyśmy już zejść w dolinę szlakiem zielonym, ale postanawiamy jeszcze podreptać na Soszów. Trawersujemy Mały Soszów, za którym zauważamy regularne "dziury" i chodniki wyryte w ziemi. Wygląda mi to na okopy z II wojny światowej.

Z oddali słychać odgłosy zbliżającej się cywilizacji. Najpierw dźwięk syreny strażackiej, brzmiącej tak, jakby wyła gdzieś blisko. Potem szum maszynerii i wychodzimy na polanę przy górnej stacji wyciągu na Soszowie. Ośrodek narciarski działa (jedna trasa), podobnie jak "karczma" serwująca dania i napitki na wynos (co przy tej pogodzie jest formą dręczenia klientów).


Jeszcze nie wiem, że za ponad tydzień sam tu przyjadę na narty; po tym, jak jaśnie oświecony rząd w swej mądrości postanowił zamknąć stoki, stwierdziłem, że przynajmniej pojeżdżę sobie chociażby w grudniu, bo może się okazać, że otworzą sezon dopiero na Wielkanoc...

Czynne jest również schronisko na Soszowie. I tam niespodzianka - sporo ludzi, można skonsumować w środku. Reszta ekipy nie wydaje się tym zainteresowana, więc ograniczam się do kupienia grzańców, które wypijamy na zewnątrz.

Pozostało już tylko zejść do samochodu. "Tylko" oznacza w tym przypadku jeszcze kilka kilometrów doliną Jawornika. A tam drogę uprzyjemniają liczne wyziewy z kominów, po prostu smród, że rzygać się chce.

Końcówka prowadząca nad Wisłą przynosi odpowiedź na pytanie, dlaczego tak wyły syreny: spalił się dom jednorodzinny, gasiło go kilkanaście wozów strażackich.

Wycieczkę kończymy w ciemnościach, choć na zegarkach dopiero kwadrans po szesnastej. Jesteśmy zadowoleni, choć pogoda poza krótkimi przebitkami była dość ponura, a zimy próżno szukać. Mimo wszystko człowiek rozprostował kości, zaliczył nowy szlak, no i odwiedził czeską knajpę 😊. Dodatkowo na pożegnanie z Beskidami kupujemy po piwie w browarze ulokowanym na dworcu. Całkiem smaczne. I jeszcze udało się zdążyć na ostatnie skoki drużynówki podczas mistrzostw świata w lotach 😏.

9 komentarzy:

  1. Ładny ten budyneczek na stacji, szkoda, gdyby zniknął. W sumie chyba nigdy tam nie byłam...
    Pogoda Was łudziła zmianą na lepsze do końca. Ale przynajmniej zakosztowaliście małych przyjemności w postaci czeskiego jedzenia i napitków. I pomyśleć, jak zmienia się perspektywa i jak docenia się takie małe rzeczy, gdy nawet tego zabronią...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Człowiek trochę przemeblował postrzeganie pewnych rzeczy, z jednej strony jest to pewna forma odświeżenia, a z drugiej tym bardziej się czuje, że dzieją się straszne rzeczy...

      Usuń
  2. Trasę znam, ale w tej mgle mógłbym nie poznać. Najbardziej podobała mi się panorama z wieży widokowej:). Mimo takiej pogody każdy wyjazd teraz cieszy. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Panorama pierwsza klasa ;) Nawet drzewa było widać :D Pozdrowienia :)

      Usuń
  3. Czeska czosneczka w otwartej czeskiej kanajpie i TYLE radości. Rok temu, nie uwierzyabym w pandemię i jej efekty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czosnkowa zawsze dawała mi radość, ale nigdy nie sądziłem, że może dać aż tyle ;)

      Usuń
  4. Jak bym chciał teraz sobie do Czech na wycieczkę wybrać i odwiedzić jakąś knajpkę na czosnkową i kofolę... Ale liczę, że w tym roku się jeszcze uda.

    Ehh, dużo nie zabrakło by zobaczyć czyste niebo. Jednak czasem się tak zdarza, że z jednej strony widać, że nic nie widać, a z drugiej ma się nadzieję, że może jednak coś się zobaczy ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na razie to wygląda mało perspektywiczne z tą czosnkową, ale liczę na to, że wiosną (raczej późniejszą) zaczną się kraje otwierać. Ja wiem, że wielu rządzących trzymałoby społeczeństwo w zamknięciu na zawsze, ale jednak już niektóre branże ledwo zipią, a pieniążki z podatków są potrzebne...

      Usuń
  5. Na Czantorii Wielkiej byłam chyba w 2017 też. Tak dobrze pamiętam. Ale piękna mgła. Na Baranią Górę nie udało mi się wybrać z powodu fatalnej pogody.

    OdpowiedzUsuń