wtorek, 8 października 2019

Na początku były Węgry: Oroszvár, Mosonmagyaróvár i Győr.

Przeważnie na wakacyjne wojaże wyjeżdżałem w sierpniu. Tym razem padło jednak na połowę lipca. Termin ten wzbudzał moje obawy z powodu prognóz pogodowych: było chłodno i deszczowo na Śląsku, w Polsce, a nawet na Bałkanach. Nad Bałtykiem temperatura powietrza wynosiła 19 stopni, morza 16... Jakaś masakra! Pocieszałem się tym, że planowałem odwiedzić w sumie 10 krajów, więc nie może tak być cały czas, zwłaszcza, że stopniowo będę się poruszał coraz bardziej na południe...

Początek wyjazdu nie zapowiadał się optymistycznie: przed Bratysławą złapała nas taka ulewa, że prawie trzeba było stanąć na poboczu autobany, gdyż widoczność spadła do kilku metrów. Potem, na szczęście, przestało padać...


Zatrzymuję się na chwilę w Oroszvár, czyli w dzielnicy stolicy Słowacji - Rusovcach. One, jak i sąsiednie Dunacsún oraz Horvátjárfalu, to ostatnie terytorialne straty węgierskie: ograbiono Madziarów w Trianion, a po II wojnie światowej odebrano im jeszcze trzy wioski z tak zwanego przyczółka bratysławskiego.

Rusovce były niegdyś także ostatnim przyczółkiem cywilizowanego świata - biegł przez nią limes strzeżony przez rzymskie legiony. Pozostałości obozu wojskowego z okresu Imperium Romanum są nadal widoczne. Z kolei dominantą centrum jest wielki pałac w stylu neogotycku angielskiego, wiecznie remontowany i odgrodzony płotem.


Wracają opady. Przy rozpadającym się słowacko-węgierskim przejściu granicznym deszcz smaga mnie po twarzy niczym w listopadzie...


Wykreślając plan podróży i zerkając na mapę stwierdziłem, że tędy całkiem niedawno jechałem, więc chyba nie warto powtarzać tej trasy. Potem jednak odkryłem, że to "niedawno" oznacza... 9 lat temu! A więc może wypadałoby znowu odkurzyć ową drogę!

Dwie najbliższe węgierskie wioski są wielonarodowościowe, podobnie jak trzy słowackie z "przyczółka". W Rajce (Ragendorf) około 10% mieszkańców stanowią Niemcy, a 20% Słowacy. Ci ostatni zapewne przenieśli się do niej w ostatnim czasie i dojeżdżają do pracy w Bratysławie.


W Bezenje (Bizonja, niem. Pallersdorf) jedna trzecia to Chorwaci, są także grupy Słowaków i Niemców. 



Chorwaci mieszkają daleko od swoich rodzinnych stron - to potomkowie kilku fal ucieczek przed Turkami, które miały miejsce między XVI a XVIII wiekiem. Sporo z nich mieszka także w pobliskim austriackim Burgenlandzie.

Obok wiejskiego cmentarza stoi kolumna z łacińską inskrypcją i datą 1637.


Pierwszym miastem jest Mosonmagyaróvár. Do 1939 roku były to dwa osobne ośrodki - Moson (Wieselburg) oraz Magyaróvár (Ungarisch Altenburg), dlatego dzisiaj posiada dwa centra i starówki. Aż do XIX wieku większość mieszczan była niemieckojęzyczna, następnie wskutek madziaryzacji i powojennych wywózek zmienił się charakter etniczny, ale kilka procent tzw. Szwabów Naddunajskich ciągle tu żyje.


Parkuję w Magyaróvár. Przestało padać, ale w powietrzu czuć chłodek. Miasto jest pełne zabytków z różnych epok i dość zadbane.



Najcenniejszym obiektem jest czworoboczny zamek. Postawiono go w miejscu rzymskiego obozu Ad Flexum, kolejnego w limesie. Wielokrotnie przebudowywany, w XIX wieku Habsburgowie otworzyli w nim szkołę rolniczą.




Do jednej ze ścian przylegają mury z czasów rzymskich, a w bramę wmurowano replikę antycznego epitafium.



Przed zamkiem znajduje się rozległy Pomnik Poległych w I wojnie światowej. Większość nazwisk jest bardzo węgierska...



Drugi pomnik z listą ofiar Wielkiej Wojny stoi przed wejściem na teren kompleksu, a mniejszy - mocno sugestywny - upamiętnia kolejny światowy konflikt.



W czasie spaceru Magyar utca wychodzi nawet słońce!


Pomników pierwszowojennych jest w mieście więcej - przy głównej ulicy strzela w niebo wysoki obelisk.



Numer czwarty położony jest już w Moson, między kaplicą a barokowym kościołem: Chrystus podtrzymuje słaniającego się żołnierza.



W czasie tego wyjazdu postanowiłem nie korzystać z płatnych węgierskich autostrad, więc najbliższe 30 kilometrów przebędę drogą numer 1, która dawno temu była główną arterią łączącą Budapeszt z Wiedniem. Dzisiaj ruch na niej panuje raczej umiarkowany, a widok traktora zasypującego okolicę spadającym z przyczepy sianem nie jest rzadkością.


Győr (niem. Raab) to największe miasto północno-wschodnich Węgier. Liczy około 130 tysięcy mieszkańców, więc jak na miejscowe warunki stanowi prawdziwą metropolię. Bywałem w nim wielokrotnie, ale zawsze przejazdem i przeważnie myliłem wówczas drogę, bowiem oznakowanie okrutnie szwankowało. Tym razem zaopatrzyłem się w mapę i bez problemu zaparkowałem w centrum obok ogromnego ratusza.

Deszczowe chmury postanowiły w końcu sobie odejść, a w słońcu zrobiło się cieplutko.


Zaraz za ratuszem znajduje się duży dworzec kolejowy. Otwarty w czasach austro-węgierskich przeszedł kilka dużych przebudów, m.in. główne wejście zdobione jest płaskorzeźbą nawiązującą do starożytności. Powstało one w latach 50. XX wieku, ale część elementów zdążyła już odpaść.




Zachodzę na wiadukt aby spojrzeć na perony. Żółto-zielony Stadler FLIRT obsługiwany jest przez austriacko-węgierskiego przewoźnika GYSEV.


A w tę stronę sielsko i spokojnie...


W Győr starych budynków jest od groma, lecz najciekawsza jest oczywiście starówka rozłożona nad zbiegiem rzek Rába i Dunaj Moszoński (Mosoni Duna).


Dziewczyna myślała, że to jej robię zdjęcia i wstała oburzona, coś tam po madziarsku burcząc. Żeby jeszcze było co fotografować...


Tu na zdjęciu płynie Rába, biorąca swój początek w Alpach. Brzeg został przekształcony w bulwar. Widać także trzy kościoły: od prawej karmelitów, potem katedra oraz ten ze ściętym dachem w kompleksie zamkowym.


Zabytkowe gmachy przy placu przed świątynią karmelitów.



Następnie Rába podąża wzdłuż murów pochodzących przeważnie z XVI wieku, mających chronić miasto przed Osmanami (nie zawsze skutecznie). Po drugiej stronie stoi wysoki na 25 metrów obelisk z 1913 roku poświęcony hrabiemu nazywającemu się Béla Cziráky. Hrabia był prezesem stowarzyszenia regulującego rzeki.



Kawałek dalej Rába wpływa do Dunaju Moszońskiego, będącego południowym korytem Dunaju właściwego.


Wchodzimy na starówkę. Aby trzymać się tematu wody zaglądam do publicznej toalety, gdzie dostaję elegancki rachunek za wniesioną opłatę 😛.


W pobliskiej lodziarni próbują oszukać nas na kasie: babka jest bardzo zdziwiona, że domagam się należnego mi tysiąca forintów reszty. Niefajnie! Lekko zniesmaczeni wchodzimy pomiędzy wąskie uliczki.


Romańsko-gotycko-barokowa katedra Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, główny katolicki kościół miasta i całej diecezji. Z racji braku miejsca łatwiej zrobić jej zdjęcie od tyłu.


Pozostałości kościoła z epoki dynastii Arpadów (XI-XII wiek).


Pomnik Poległych wmurowany w ścianę katedry przedstawiający krwawe natarcie.


Ulice zdobione są różnymi ciekawymi fontannami, dzieci szczególnie przyciąga ta z mężczyzną świecącym swoim przyrodzeniem.




Széchenyi tér czyli rynek. Obowiązkowa kolumna maryjna, otoczona bogatymi kamienicami i pałacami oraz ogródkami kawiarnianymi.


Wóz biblioteczny?


A tu facet siedział sobie na ławce i zaczepiał przechodniów atakując ich zdalnie sterowanym samochodzikiem. Bajtle były zachwycone 😛.


Wracamy pod neobarokowy ratusz. Wystawiony w ostatnim roku 19. stulecia i posiadający wieżę wysoką na 59 metrów jest jednym z najbardziej charakterystycznych obiektów Győr.


Samo miasto wywarło na mnie pozytywne wrażenie. Na pewno warto tu zajrzeć przebywając w okolicy i pochodzić sobie deptakami albo nad rzekami.

Teraz jednak trzeba wsiąść do auta i pocisnąć trochę gazu, bo przed nami jeszcze jakieś 130 kilometrów do przejechania. Kierujemy się na południe przebijając się przez mniejsze i większe wioski, przeklinając zawalidrogi, których na Węgrzech jest pełno. Najczęściej występuje przypadek w postaci starszej kobiety blokującej ruch i gadającej jednocześnie przez telefon!


Czasem robię sobie postój dla rozprostowania kości...


Górujący nad okolicą zamek Csesznek z XIII wieku. Zwiedzałem go w 2010 roku, a wydaje się, jakby to było wczoraj!


Coraz więcej dookoła pagórków, wjechaliśmy w niewysokie pasmo Bakony, a to znak, że zbliżamy się do Balatonu.


W pewnym momencie źle skręcam i zamiast nad brzeg jeziora ląduje na szosie oddalonej od niego o kilka kilometrów. I tu zdziwienie - znaki dopuszczają prędkość 110 km/h, mimo, że to zwykła jednopasmowa droga z dość niskim numerem (710).


Pewnie wybudowaną ją, aby ominąć część ośrodków nad samym Balatonem i zmniejszyć tam trochę ruch. Przejazd nią jest czystą przyjemnością, zwłaszcza, że dookoła rosną moje ukochane słoneczniki! 😛


Na południowym brzegu dość sprawnie przecinamy Siofok. Tuż za nim dziwi nas ogromny ruch samochodów wyjeżdżających znad Balatonu. Myśleliśmy, że ludzie wracają z plaży, ale jutro okaże się, że odbywa się tam duża impreza...

A przed zachodem słońca mogę po dwóch latach przerwy znowu fotografować węgierskie morze 😊.



12 komentarzy:

  1. Tyle razy byłam na Węgrzech, ale jakoś Balaton omijałam. Może w przyszłym roku. Győr też mam na liście :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Balaton kojarzy się z tłumami - i słusznie ;) Jest to też prawdopodobnie najdroższy rejon poza Budapesztem. Ale pomoczyć się fajnie :D

      Usuń
  2. Byliśmy w tym roku na Węgrzech ale nad Balaton jakoś nas nie ciągnie, natomiast podobały nam się Góry Bukowe. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Góry Bukowe są super! Niezbyt wysokie, ale potrafią dowalić ostrymi wejściami. I jeszcze sporo jaskiń, ruiny zamków. Jest co zwiedzać!

      Pozdrawiam również.

      Usuń
  3. Ciekawie. Ten Győr może się podobać, zaś sam ratusz, to nie byle jaka wizytówka miasta- robi wrażenie.
    P.S. Czy patrząc na zamek w Magyaróvár, tylko ja mam skojarzenia z...Karpnikami? ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. "ograniczenie" do 110 na drogach jednojezdniowych, dwupasowych jest na Węgrzech dosyć popularne... a było jeszcze popularniejsze 10-15 i więcej lat temu, gdy wiele dróg na Węgrzech wyremontowano... po wjeździe ze Słowacji w Tornyosnemeti, tuż po wybudowaniu nowej drogi omijającej wsie przygraniczne ten znak znajdował się kilometr od przejścia i zasadniczo z mniejszymi czy większymi przerwami obowiązywał aż do Mezokovesd... pewnie i dalej ale tutaj odbijałem wschód... teraz, gdy drogi na Węgrzech mocno podupadły, spora część tych znaków znikła - ale nie wszystkie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No widzisz, a ja widuję takie drogi bardzo rzadko! W ogóle uważam węgierskie drogi za jedne z gorszych w tej części Europy, kiepsko to wygląda...

      Usuń
    2. trudno się nie zgodzić... wygląda to kiepsko a będzie jeszcze gorzej, bo gminy na boczne drogi nie stać i paradoksalnie najlepszymi są ostatnio ścieżki rowerowe za unijne pieniądze... to bardzo przykre ale są i światełka w tunelu - ostro ruszyła budowa autostrady od Tornyosnemeti właśnie do Miszkolca... od strony słowackiej ma się połączyć z odcinkiem Preszów-Koszyce czyli Eperies-Kassa ;-] i w przyszłości ma to być autostrada R4 od Barwinka, łącząca się w Koszycach z D1 od Użgorodu... Twój blog to świetna robota i bardzo dobre zdjęcia, gratuluję... spotkaliśmy się kiedyś na forum.wegierskie.com ale mnie z tego miejsca odrzuciło ze względu na admina... pozdrawiam z Tarnowa, mordimer

      Usuń
    3. Moim zdaniem nawet główne drogi są często bardzo kiepskie, gorsze niż u sąsiadów. A pieniądze na lokalne też daje przeważnie państwo, gdyż samorząd węgierski został mocno ograniczony za Orbana. A ten najwyraźniej ma jakieś ważniejsze wydatki na głowie.

      Dzięki za miłe słowa, kojarzę nick z forum ;) Pozdro!

      Usuń
  5. Szukam inspiracji na przyszłe wakacje, więc trochę pewnie u Ciebie poszperam. Nasz tegoroczny przejazd przez Węgry także kojarzy się zdecydowanie ze słonecznikami i... zawalidrogami :) Balaton z kolei od dawna kusi, ale trochę boję się tłumów... może zupełnie niepotrzebnie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawalidrogi to przekleństwo ciągnące się od Węgier aż na Bałkany :P

      Usuń