Drugi dzień wyprawy w Beskid Niski miał być tym pierwszym. W pracy okazało się jednak, że mam już wcześniej wolne, szkoda było siedzieć w domu, tym bardziej, że prognozy niemiłosiernie pokazywały, iż we wtorek (a więc w momencie planowanego startu) pogoda ma się radykalnie popsuć.
W poniedziałek męczył mnie upał, wykorzystałem go na pogranicze polsko-słowackie. Kolejnego dnia budzę się wcześnie w Chatce na Końcu Świata w Łupkowie. Meteorolodzy nie kłamali - niebo w większości jest zachmurzone, wieje silny wiatr. Na szczęście nie pada...
Pakuję się, żegnam się ze schroniskowym kotem i ruszam w kierunku łupkowskiego dworca. Tam już stoi szynobus, słynny 810 produkcji czechosłowackiej. Po raz pierwszy pojadę takim w granicach Polski i to w barwach polskiego przewoźnika (prywatne SKPL).
W środku siedzi konduktor i maszynista. Kupuję drogie bilety (kurs jest traktowany jako TLK i za 19 kilometrów zapłaciłem 9 złotych!) i pytam się o toaletę. Nie wiadomo czy jest... Chyba konduktor zbyt dobrze nie zna swojej maszyny. W końcu ją znajduję i pokazuję obsłudze 😛.
Ruszamy punktualnie o 7.30. Jestem jedynym pasażerem, lecz w Nowym Łupkowie wchodzi kilka osób, a potem pociąg stopniowo się zapełnia...
Wysiadam na przystanku w Rzepedzi (Репедь). Kiedyś była tu duża wioska leżąca w dolinie potoku Rzepedka. Po wygnaniu niemal wszystkich Rusinów została prawie całkowicie wyludniona (potem niektórzy mieszkańcy wrócili). W latach 60. pojawiła się "nowa" Rzepedź - osiedle bloków dla pracowników zakładów drzewnych zlokalizowane przy głównej drodze wzdłuż Osławicy. Ze stacji idzie się tam na lewo, ja skręcam w prawo do "starej" Rzepedzi.
Podążąjąc drogą wojewódzką mijam brzydki kościół z 1982 roku i nieco ładniejszą kaplicę (chyba grekokatolicką) z XIX wieku.
Przy skrzyżowaniu z drogą prowadzącą do dawnej wioski kiedyś działał sklep - mam go jeszcze zaznaczonego na mapie. Teraz zamknięty na głucho, podobnie jak większość tych, które według mapy powinny jeszcze istnieć... Kilka lat od wydania i takie obiekty zniknęły z rynku. Nie opłacają się w dobie masowego stawiania dyskontów.
W "starej" Rzepedzi ocalało trochę drewnianych domów. Niektóre zamieszkałe, inne już opuszczone.
Po około 20 minutach marszu kończą się zabudowania (kiedyś był to środek wsi). Jest za to cerkiew św. Mikołaja, reprezentująca styl wschodniołemkowski (z osobną dzwonnicą).
Wybudowano ją w 1824 roku, konsekrowano 2 lata później. Po akcji "Wisła" przetrwała, gdyż używano jej jako rzymskokatolickiej kaplicy pogrzebowej. Obecnie znów należy do unitów.
Obok świątyni rozciąga się cmentarz. Starsze nagrobki mieszają się z nowymi.
Po krótkiej przerwie pora wracać do głównej szosy. Nie muszę tego jednak czynić na nogach, bowiem nie zdążyłem nawet założyć plecaka, a z góry nadjechał samochód i złapałem stopa 😏. Facet z kobietą jadą do domu "na końcu Polski" - nie chcieli powiedzieć gdzie dokładnie. Pytam się zatem, czy kierują się na Zagórz czy może Komańczę?
- Jak GPS pokaże.
Aha.
Z kolei ja zostaję zapytany, czy podoba mi się w Bieszczadach. No cóż, Bieszczady zaczynają się dopiero kawałek dalej za Osławą, ale zgodnie z prawdą odpowiadam, że bardzo 😛.
Niestety, GPS pokazuje kierowcy skręt na Komańczę, a ja ruszam w drugą stronę. Muszę zatem wspiąć się na najbliższą górkę przez którą prowadzi droga. Kiepskie miejsce na szukanie kolejnej okazji, zatem staram się szybko przejść ten nieprzyjemny odcinek. Pogoda psuje się coraz bardziej, poziom chmur się obniża i zaczyna mżyć.
Następna wioska to Szczawne (Щавне). Jej centrum znajduje się jakieś 2 kilometry dalej, natomiast na skraju, w pobliżu dawnego PGR-u, stoi samotnie cerkiew. Nosi wezwanie Zaśnięcia Przenajświętszej Bogurodzicy.
Wybudowano ją na niewielkim wzniesieniu w 1889 roku i przyciąga wzrok swoimi zielonymi dachami. To, że istnieje do dzisiaj, można potraktować w kategoriach cudu. Najpierw (podobno) chcieli spalić ją Niemcy - w sumie nie wiadomo dlaczego - ale przeszkodzili im upowcy. Następnie wywieziono wszystkie 170 rusińskich/ukraińskich rodzin, głównie na radziecką Ukrainę. Wszystkie poza jedną, której udało się uciec i wrócić. Ona doglądała świątyni, w której "gospodarował" PGR i wypasał przy niej bydło. Później obiekt sprzedano... prywatnej osobie, mającej ochotę ją rozebrać. Sprzeciwili się mieszkańcy - ci, którym poszczęściło się opuścić Ziemie Wyzyskane i nowi. Część z powojennych osadników dokonała konwersji na prawosławie, co już samo w sobie jest sytuacją w Beskidzie Niskim wyjątkową.
W każdym razie cerkiew uniknęła zagłady i doczekała się remontów. Pierwotnie należała do grekokatolików, ale od lat 60. jest w rękach wiernych prawosławnych. Otacza ją cmentarz z licznymi nagrobkami, na niektórych widać napisy po polsku - m.in. rodziny Groblewskich, właścicieli majątku.
Przed zamkniętymi drzwiami kamienna płyta z wyrytym rokiem budowy.
Mżawka zwiększa intensywność. Położonych za rzeką Bieszczadów prawie nie widać. Pojawiają się trzej opakowani w folie rowerzyści, ale robią tylko kilka zdjęć i pędzą gdzieś dalej.
Na mnie też już pora: zamierzam przebić się przez najbliższą górkę do innej doliny. W tym celu wybrałem narysowany na mapie "szlak Szwejka". Tylko nie bardzo wiadomo, czy istnieje on w rzeczywistości...
Już sam początek potwierdza moje obawy, bo brak jakichkolwiek oznaczeń. Na szczęście mniej więcej wiem jak iść (opisała mi to na górskim forum Wiolcia): trylinką w kierunku samotnego bloku popegieerowskiego, a następnie dalej w górę.
Nie ma to nic wspólnego z przebiegiem owego "szlaku" na mapie, ale poruszam się w dobrym kierunku. Droga z płyt wznosi się coraz wyżej i zapewne przy ładnej pogodzie są tu fajne widoki. Dobrze, że przynajmniej mżawka ustała.
Przy wejściu do lasu straszą tablice z wizerunkiem niedźwiedzia, wątpię jednak, czy chciałoby mu się grasować w takiej nieprzyjemnej aurze. Podejście trochę się nasila, ale sprawnie prę do przodu i wreszcie wychodzę na grzbiet. Las się kończy i zaczyna przestrzeń.
Szkoda tylko, że prawie nic nie widzę przez te niskie chmury. W tej sytuacji nie robię postojów fotograficznych i dochodzę do trójnogiego słupa, którym oznaczono jeden z dwóch wierzchołków Rzepedki (708 lub 706 metrów n.p.m.). To jedyne miejsce, gdzie spotkałem oznaczenie "szlakowe".
Podobno miejsce i cała ta trasa jest bardzo widokowa, lecz dzisiaj mogę to sobie tylko wyobrazić. Nieco rozżalony siadam sobie poniżej i wyciągam mapy...
W pewnym momencie zauważam, iż chmury się podniosły i wyłoniły się jakieś widoki. Marne, ale zawsze coś!
Dolina Rzepedki, potem zarośnięte pasmo bez nazwy i kolejne, chyba Jawornik. Na końcu pewno pasmo graniczne.
Droga zaczyna schodzić lekko w dół, a w lesie na chwilę pojawia się... słońce! Może zatem fatalne prognozy na resztę dnia okażą się przestrzelone?
Wirtualny "szlak Szwejka" biegnie na południe w kierunku GSB, ale to oznacza duże nadkładanie drogi, więc ja wbijam na wąską ścieżkę i wkrótce wychodzę na rozległą polanę.
Stąd są całkiem niezłe widoki, choć oczywiście też ograniczone pogodą. Pogórze Bukowskie, a z lewej strony Tokarnia, z którą będę mordował się jutro. W niektórych miejscach widać słoneczne plamy...
Spotykam nieczynny wyciąg narciarski i zaczynam złazić wzdłuż niego. Stromo, kolana od razu zaczynają to czuć, ale dolina - tym razem Płonki - jest coraz bliżej.
Zejście kończę obok dolnej stacji wyciągu. Wszystko zachwaszczone, pełno uschniętego barszczu Sosnowskiego. Ośrodek narciarski chyba już nie działa, choć w internecie nadal zaprasza w swoje progi.
Postanawiam zrobić sobie dłuższą przerwę. Jest dopiero godzina 13.30, a ja prawie doszedłem do swojego dzisiejszego celu. Dziwnie zaplanowałem ten dzień: ruszyłem bardzo wcześnie, do przejścia było ledwie kilkanaście kilometrów, więc nadspodziewanie szybko będę go chyba kończył. Co prawda pogoda dziś nie zachwyca, ale...
No właśnie, pogoda. Ledwo usiadłem, ściągnąłem buty i wystawiłem stopy na powietrze, a usłyszałem odległy grzmot. Cóż, zdarza się. Po chwili rozległ się następny, a z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Najwyraźniej natura postanowiła dać znak, że nie czas na postoje.
Nie zamierzałem się z nią kłócić, więc szybko stanąłem na nogi. Nie bardzo wiedziałem jednak, w którą stronę pójść do miejsca noclegowego, ponieważ - jak na złość - akurat na moich mapach nie było ono zaznaczone. Wybrałem skręt w lewo jako bardziej prawdopodobny, w kierunku gdzie kiedyś znajdował się Przybyszów (Прибишів). Z wioski nie przetrwało praktycznie nic, dzisiaj w jej miejscu stoi kilka nowych domów.
Zaczyna padać mocniej, a mojej noclegowni nie widać. Z naprzeciwka jedzie samochód, u którego zasięgam języka; kierowca uspokaja mnie, że to już za chwileczkę...
I rzeczywiście: mijam odbicie Głównego Szlaku Beskidzkiego na Tokarnię i zaraz potem widzę domek. Chata w Przybyszowie już na pierwszy rzut oka sprawia sympatyczne wrażenie.
Na drzwiach wisi kartka, że gospodarz wróci za jakiś czas, ale za rogiem stoi owczarek i mnie wita. Okazuje się, że jednak właściciel jest w domu, więc nie muszę na niego czekać.
Niedługo po przyjściu zaczęło padać na dobre. Miałem szczęście, bo to była prawdziwa ulewa. Spojrzałem na zegarek - godzina 14-ta. Nie pamiętam kiedy ostatni raz przyszedłem na nocleg tak wcześnie. Zupełnie mi to jednak nie przeszkadza, skoro mogę posiedzieć w suchym miejscu.
Chatka działa od kilku lat. W tym roku otwarto dobudówkę, w której znajduje się piętrowe łóżko i kuchnia. Wychodek kawałek dalej, kąpiel w strumieniu. Warunki typowo "studenckie". Gospodarz uprzejmy i pomocny, ale trzyma dystans. Można u niego kupić coś do jedzenia i do picia, więc jest wszystko czego człowiekowi potrzeba (w pobliskim Karlikowie sklep oczywiście zlikwidowano).
Mam mnóstwo czasu tylko dla siebie i tego właśnie potrzebowałem, aby odpocząć nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Zjadam smaczny żurek i długo bezczynnie siedzę w fotelu gapiąc się przed siebie. Nie myślę, nie analizuję, po prostu patrzę na deszcz. Jakie to fajne.
W pewnym momencie zjawił się jakiś inny turysta z parasolem i w dziurawych adidasach. Nie zostaje na nocleg, idzie aż do Wisłoczka, to pewnie jeszcze co najmniej 5 godzin drogi. Nie zazdroszczę mu, tym bardziej, że po krótkiej przerwie od opadów ponownie mocno wali żabami... Pogadaliśmy chwilę i znowu zostałem sam.
Kolejne kwadranse mijają na nicnierobieniu. Sięgam też po lektury - są rozmaite, od "Czterech pancernych" po moje ulubione "Muminki" 😛. U nich w książce też lało...
Potem na kilka godzin walę się do łóżka i śpię, budzę się dopiero wczesnym wieczorem. Nadal pada nieustannie. Żadni inni piechurzy się już dzisiaj nie pojawią.
Dostaję smsa od Inez. Miała chodzić po Beskidach razem ze mną, ale kocie sprawy spowodowały, że dotrze w Niski dopiero jutro do Jaślisk. Ja tymczasem planuję nocować w Jasielu, na polu biwakowym w środku lasu. Tylko ta pogoda...
Inez pisze, iż w Jaśliskach są jeszcze wolne miejsca, lecz podobno jedynie w pokoju "z dwoma alkoholikami" i ma pewne obawy 😛. Próbuje mnie namówić, abym też się tam udał, a nie do Jasiela.
- Wybieram Jasiel - odpisuję. - Chyba, że będzie jutro cały dzień lało.
- Według prognóz ma padać cały dzień - dostaję pocieszającą odpowiedź.
Nie wierzę. Tak nie może być!
A jednak. Zapadł zmrok i pada bez minuty ulgi. Gdzieś dalej przewalają się też burze, ciemne niebo co chwilę rozjaśniają błyski. Szanse na Jasiel spadają...
Kładąc się spać już wiedziałem, że pogoda postawiła na swoim: zamiast Jasiela będą Jaśliska!
Rano oczywiście ciągle wali deszczem. Podobno ma się trochę uspokoić w okolicach południa, więc na razie nigdzie się nie ruszam, zresztą nie mam powodów, aby się spieszyć.
Potok Płonka tak się wściekł, że zaczął podtapiać miejsce na ognisko. Woda stoi dosłownie wszędzie.
Do gospodarza przyszli znajomi z dzieckiem i walczą z laptopem. A ja czekam. Minęło południe, a przejaśnień nie ma żadnych. Wreszcie po 13-tej zarzucam plecak i wychodzę na mokry świat. Nie tak to miało wyglądać.
Na dzień dobry zaczynam wspinanie się na Tokarnię. Podejście niezłe, ale mam dobre tempo. Główny Szlak Beskidzki prowadzi wysoką trawą, wiec wiem, że buty za długo nie wytrzymają.
W słoneczne dni musi być tu bardzo ładnie.
Pogoda jakby to usłyszała, bo deszcz jeszcze się nasilił i smaga mnie kroplami niczym batem. Leje tak mocno, że nawet moja kurtka przeciwdeszczowa zaczęła zapominać, że jest teoretycznie nieprzemakalna...
Na szczyt Tokarni (778 metrów n.p.m.) wchodzę przed czasem. Robię zdjęcie masztowi telefonii komórkowej i pędzę dalej.
Na rozstaju dróg trochę się denerwuję, bo nie widzę swojego szlaku, ale okazuje się, iż pojawia się on kawałek później.
Żółta ścieżka nagle zmienia się w szeroką asfaltową drogę! W ostatnich latach pojawia się ich w górach coraz więcej, aby jeszcze sprawniej szły masowe wycinki.
Jedyny plus jest taki, że mogę nią iść naprawdę szybko. Tubylcy poruszają się znacznie wolniej i deszcz zupełnie im nie przeszkadza.
Pojawiają się pierwsze kapliczki i domy: dwie leśniczówki, jedna obok drugiej.
Przede mną Wisłok Wielki (Вислік). Kiedyś były to dwie wsie: Wisłok Górny i Dolny, razem liczące ponad 2 tysiące mieszkańców. Obecnie żyją nieco ponad dwie setki, wielu przybyło z Podhala...
W pierwszej połowie XX wieku Wisłok był znaczącym ośrodkiem ruchu ukraińskiego. O ile większość Rusinów z Beskidu Niskiego nie uważała się za członków tego narodu, o tyle tu było inaczej. Dlaczego akurat w Wisłoku? Możliwe, że do tak dużej miejscowości szybciej docierały różne "nowinki", w tym ukraińska propaganda. Miejscowi proboszczowie byli jednymi z inicjatorów powołania w 1918 roku Republiki Komańczańskiej - próby utworzenia łemkowskiego pro-ukraińskiego państewka. Jej powstanie ogłoszono właśnie w Wisłoku, stąd niekiedy zwano ją Republiką Wisłocką. Przetrwała niecałe 3 miesiące...
Porzucając historię i przechodząc do rzeczywistości stwierdzam, że ciężko znaleźć na moim ciele cokolwiek suchego: mokre mam nawet bokserki! Za remontowanym mostem widzę zadaszony przystanek, w którym mogę się schronić.
Na autobusy oczywiście nie mam co liczyć, do Jaślisk muszę się dostać albo stopem albo piechotą (to około 15 kilometrów). Ale to za chwilę, na razie zostawiam tu plecak i idę zobaczyć pobliską cerkiew św. Onufrego.
Dziś to kościół rzymskich katolików. Akurat ktoś przyjechał i robi coś w środku, więc mogę wejść i zobaczyć zachowany ikonostas.
Wokół kościoła przystrzyżony cmentarz, a z niego widoki na drogę i sąsiedni stok. Świątynia stoi na wzgórzu, przypuszczalnie dawnym grodzisku.
Deszcz się trochę uspokoił, lecz nadal wygląda to mało optymistycznie, bo ludzie nie lubią brać mokrych autostopowiczów.
Znowu jednak dopisuje mi szczęście: nie zdążyłem jeszcze porządnie opuścić przystanku, a zatrzymuje się pierwsze auto - dostawczak.
- Nie jestem suchy - ostrzegam.
- Wskakuj - rzuca wesoło siwy facet. Kierował się do Dukli, a więc miał po drodze. W czasie jazdy przez zalany deszczem świat dowiaduję się, że w prawie całej Polsce jest już ładna pogoda, a jedynie ten rejon nadal opanowały ciężkie chmury. Nie pierwszy i nie ostatni raz mam do czynienia z taką sytuacją...
W Jaśliskach byłem dwa lata temu. W słonecznej aurze sprawiały sympatyczne wrażenie, natomiast dzisiaj - mokre i wyludnione - przygnębiają. Człowiekowi się wydaje, że to prawdziwy koniec świata, że nic przyjemnego nie może go tu spotkać...
Idę do schroniska "Zaścianek" na rynku. Nikogo z obsługi nie ma, więc właścicielkę znajduję w sąsiednim domu. Faktycznie kieruje mnie do pokoju wieloosobowego, w którym to rzekomo mieli spać dwaj alkoholicy. W takiej sytuacji spodziewałem się, że na dobry początek powitają jakąś flaszką na stole, a tam psinco - okazali się dwoma starszymi dżentelmenami lubiącymi wyskoczyć po piwo do sklepu i wypić je na schodach przed schroniskiem. Żadnej sensacji ani zgorszenia...
Pora rozpocząć proces suszenia: ciuchy mokre mam wszystkie, buty także. Woda dostała się nawet w niektóre rejony plecaka, nie wytrzymała również torba od aparatu, który jest cały wilgotny. Niestety, temperatura dzisiaj taka, że szybko to wszystko nie przeschnie, będę musiał kontynuować operację w następne dni.
Pół godziny po mnie w Jaśliskach zjawia się Inez. Sucha i zadowolona. Musi mieć jakieś specjalne układy z siłami natury/stwórcą (do wyboru według światopoglądu), bo wkrótce potem pogoda zaczyna się poprawiać: przestaje padać, a na horyzoncie pojawiają się kolorowe smugi. Bierzemy aparaty i wyskakujemy na spacer po obrzeżach miejscowości, aby uwiecznić wieczorny spektakl.
Cerkiew w pobliskiej Daliowej (Далёва). Jaśliska zamieszkiwała ludność polska i żydowska, ale wszystkie sąsiednie wsie były rusińskie.
Na zakończenie dnia uderzamy do baru "Czeremcha", czyli lokalnego centrum kultury. W środku sporo wyposażenia z poprzedniej epoki, przytłumione światła, dość drogi sikacz i fajna atmosfera.
Posiadają także teleporter lub inne urządzenie do przemieszczania się w przestrzeni, gdyż jakaś kobieta woła do telefonu: - Cześć, jestem właśnie w Bieszczadach! 😛
----
Dla zainteresowanych: nocleg w chatce w Przybyszowie kosztuje obecnie 20 złotych, a w Jaśliskach 25 złotych. Są to obiekty całoroczne, lecz nie wiem jak w tym pierwszym z ogrzewaniem, bo nie widziałem tam żadnego kaloryfera; prawdopodobnie na stanie są piece na drewno.
"Gospodarz uprzejmy i pomocny, ale trzyma dystans.", Oj, co ja się tam z "Dziadkiem" z Przybyszowa psychicznie namęczyłam! Gość traktował nas jak głupków, tylko czekałam, aż dopijemy, co tam kupiliśmy i ruszymy dalej w drogę. Nie jest zły, ale bardzo specyficzny i niezbyt otwarty jak na sprawowanie takiej "fuchy" z turystami.
OdpowiedzUsuńW Przybyszowie są dwa byłe cmentarze, jeden na czerwonym szlaku, więc pewnie mijałeś.
A okolice rzeczywiście fajne, najlepsza jest ta wielka polana przy podejściu na Tokarnię. I Rzepedki też szkoda, bo widoki zacne.
Czy ta zlewa to była 13 i 14 sierpnia może (wtorek, środa)? Bo pogodowo się zgadza, łącznie z ładnym wieczorem po deszczowym dniu. Byliśmy wtedy na Pogórzu Dynowskim, więc w sumie nie tak daleko.
Aha, barszcz Sosnowskiego ;)
Tak, to był dokładnie 13/14 sierpnia. Cmentarza w Przybyszowie nie widziałem, bo on jest dalej, za chatką, a ja czerwonym właziłem od razu na Tokarnię.
UsuńCo do "Dziadka" to też słyszałem różne opinie o nim, ale na szczęście nie było tak źle, choć faktycznie nie udało nam się nawiązać jakiejś dłuższej konwersacji :P Jednak dość często się zdarza, że ludzie prowadzący takie miejsca to są lekkie dziwaki :P
Barszcz już poprawiam - dzięki ;)
Ojoj! Nie pamiętam kiedy była poprzednia relacja z tak kiepską (niefotograficzną) pogodą; chyba w zimie.
OdpowiedzUsuńA Inez czarownica być musi. Jak nic. ;-)
Pamięć masz dobrą, ale krótką :P Całkiem niedawno była relacja z pochmurnych Lutowisk, no i sporo kiepskiej pogody było w maju na Suwalszczyźnie i Mazurach ;)
UsuńTo musiało być spore rozczarowanie, gdy już cieszyłeś się na integrację z alkoholikami przy wódzie, a trafiłeś na starszych dżentelmenów gustujących w lżejszych trunkach ;-)
OdpowiedzUsuńRaczej ulga :P Bałem się, że jak pochleją, to nie dadzą spać lub będą szaleć w inny sposób :D
UsuńPiękne widoki i krajobraz ładne zdjęcia
OdpowiedzUsuńCałość relacji zdecydowanie szara i ponura, a pod koniec znów takie perełki. Faktycznie Twoja towarzyszka "dowiozła" Ci pogodę. ;)
OdpowiedzUsuńNie zliczę już, ile to razy musiałem zmodyfikować swoje plany wędrówek, ze względu na pogodę. To zawsze jest frustrujące, szczególnie wtedy gdy się wie, że na kolejną taką okazję trzeba czekać przynajmniej dłuuugie miesiące. Ale mówiąc szczerze, nie mam powodów do narzekania. W zdecydowanej większości, pogoda była mi przyjazna (i oby tak zostało!) :)
Ja nawet mówiłem w chatce w Przybyszowie, że to już trzeci raz w ostatnich miesiącach, kiedy muszę zmieniać plany przez pogodę :P Może do trzech razy sztuka ;)
UsuńMoje ulubione okolice, ale coraz bardziej we wspomnieniach. Zdrowie mojej żony trochę ogranicza nas w naszych wyborach. Najważniejsze, że kiedyś zeszliśmy to na własnych nogach, a pogoda lubi sprawiać niespodzianki czasem jak mówią nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło :)
OdpowiedzUsuńBeskid Niski ma ten problem, że z powodu rzadkiej infrastruktury turystycznej osoby, które mają problemy zdrowotne, to muszą kombinować, aby gdzieś dotrzeć lub wrócić. Ale co się przeszło, to zostaje w pamięci :)
Usuń"Chyba konduktor zbyt dobrze nie zna swojej maszyny. " - Pewnie też pierwszy raz tym jechał, a że nie potrzebował skorzystać z WC, to nie wiedział czy jest ;) Ja w zeszłym roku miałem okazję się przejechać takim cudem techniki w barwach SKPL.
OdpowiedzUsuńZresztą tak z ciekawostek powiem jak próbowałem we Wrocławiu zakupić bilety na podróż. Na TLK poszło sprawnie, a schody zaczęły się przy Regio z Jasła do Komańczy. Babka szukała, próbowała i stwierdziła, że nie ma takiej stacji i żebym kupił u obsługi w pociągu ;)
Mi wyszukiwarka też nie zawsze chciała pokazywać to połączenie :P
UsuńMimo wszystko trochę dziwne z tym konduktorem, zresztą jak on mógł pomyśleć, że w TLK nie ma kibla :D
Wybieram się niedługo w tamte okolice i planuję wdrapać się na Rzepedkę z Przybyszowa właśnie tym stokiem narciarskim. Jest tam tez w oolicy stoku opuszczone wiezienie, klimatyczne mimo ze zdewastowane nieco...
OdpowiedzUsuńJakieś zabudowania tam faktycznie były, ale nie wiedziałem, że to więzienie.
Usuń