Jedną z najfajniejszych opcji do spania w Beskidzie Niskim są chatki studenckie. Długo się zastanawiałem, która jest moją ulubioną: ta w Zyndranowej czy może w Zawadce Rymanowskiej? Ostatecznie lekką przewagę daję tej pierwszej, lecz ta druga plasuje się tuż za nią 😏.
Chatka w Zyndranowej położona jest już za wioską, więc zazwyczaj panuje tu spokój. Do dyspozycji turystów jest samoobsługowa łazienka, dwa wychodki z dużymi plakatami Lenina, pokój z kominkiem w kształcie kufla piwa i kuchnia z ogromną kolekcją butelek po złocistym trunku. Podobno znajdowały się pomiędzy nimi na tyle cenne egzemplarze, że niektórzy z wizytujących je sobie przywłaszczyli...
W piątkowy poranek zbieramy się wolno. Nigdzie nam się nie spieszy. Mój piąty dzień w górach, to, co najbardziej mnie interesowało, już przeszedłem. Inez także nie czuje parcia na jakieś długie trasy. Co prawda myśleliśmy nad zaliczeniem szlaku prowadzącego przez Czerwony Horb i Ostrą, ale nie oferuje on niczego poza lasem, więc zgodnie ten plan porzuciliśmy. Nadszedł czas leniwców 😏.
Przed wyjściem (które nastąpiło około 11-tej) zrobiliśmy sobie jeszcze tradycyjne zdjęcie na progu. Zwróćcie uwagę na obuwie: moje ubłocone buciory leżą z boku, więc paraduję w fuzeklach i sandałach. Neska zdążyła już ubrać jednego buta, za to każdą skarpetę ma w innym kolorze 😛.
Przed wyjściem (które nastąpiło około 11-tej) zrobiliśmy sobie jeszcze tradycyjne zdjęcie na progu. Zwróćcie uwagę na obuwie: moje ubłocone buciory leżą z boku, więc paraduję w fuzeklach i sandałach. Neska zdążyła już ubrać jednego buta, za to każdą skarpetę ma w innym kolorze 😛.
Szutrówką ruszamy w kierunku "centrum" wioski. Piękna, słoneczna pogoda, na polu świecą się słoneczniki, które zawsze kojarzą mi się z południem Europy, a zwłaszcza z Węgrami. W pewnym momencie mija nas terenówka ekipy z Łodzi, oni wczoraj właśnie stamtąd wrócili.
Potok Panna (Sołotwyna) można przekroczyć albo mostkiem albo brodem.
Sklep będący głównym miejscem okolicznej aktywności. Jeszcze nie został zamknięty jak większość w tym rejonie, choć teraz akurat ma długą przerwę obiadową.
Zyndranowa (Зындранова) była kiedyś dużą wsią, liczącą ponad tysiąc mieszkańców. Na Wikipedii napisano, iż uznawano ją za nieformalną stolicę wschodniej Łemkowszczyzny, ale przecież niektóre miejscowości zamieszkiwało jeszcze więcej osób. Obecnie doliczono się ponad setkę obywateli, z tego większość nadal stanowią Rusini.
Przy drodze stoi niewielka kaplica katolicka. Niewielka, bo dla mniejszości. Kiedyś była czerwona, teraz wymieniono deski na nowe.
Kawałek dalej cerkiew prawosławna z lat 80. ubiegłego wieku. Reklamowana jako pierwsza na ziemiach Łemków okresu PRL-u.
Zyndranową znamy już dość dobrze, jesteśmy tu nie pierwszy raz. Postanawiamy zajrzeć do zamkniętej zwykle zabytkowej chaty żydowskiej. Spis z 1936 roku wskazał, że w wiosce mieszkały 3 rodziny wyznawców judaizmu.
Przy bramie spotykamy parę na rowerach. Dziewczyna na nasz widok niemal zapiszczała ze szczęścia i zawołała:
- O, turyści! Chodzicie z plecakami po Beskidzie!
Myślałem, że zacznie nas szczypać albo chociaż weźmie autografy...
Oni także chcieli odwiedzić żydowską chatę. Ponoć klucze są w sąsiedniej chyży - tak powiedziano im w skansenie. Nie było - z chyży skierowano mnie... do skansenu. Ostatecznie poszedłem trochę dalej do innego gospodarstwa i babka powiedziała, że zaraz ktoś przyjdzie i nam otworzy.
To było chyba jednak za długo dla kolarzy, bo sobie pojechali.
Po kilku minutach zjawił się mężczyzna z zaciętą twarzą. Ewidentnie oderwaliśmy go od czegoś ważnego. Odmruczał pod nosem "dzień dobry" i już się nie odzywał, ale drzwi stanęły otworem.
Wystawa we wnętrzu chaty do jedno wielkie rozczarowanie: składa się głównie ze zdjęć, będącymi jakimiś przedrukami ze Stanów Zjednoczonych i opisujących historię żydów w Polsce oraz holokaust. Liczyłem, że dowiem się czegoś o mojżeszowych z Zyndranowej, ale nie było mi to dane. Do tego kilka luźno ze sobą związanych eksponatów.
Na kartce przy drzwiach napisali, iż wstęp kosztuje 2 lub 3 złote, więc na koniec "zwiedzania" pytam się klucznika, czy gdzieś jest puszka abym mógł wrzucić pieniądze. Ten nagle obudził się z odrętwienia i rzucił podniesionym, oburzonym głosem:
- Oczywiście, że trzeba zapłacić, nie jest za darmo!
Nie wiem, czy facet jest półgłuchy czy po prostu złośliwy z natury, ale zrezygnowałem z wytłumaczenia, iż właśnie po to szukam puszki, aby uiścić opłatę. Wyciągnąłem drobniaki, wzruszyłem ramionami i wyszedłem na słońce. Drugi raz na pewno tutaj się nie pojawię!
Niedaleko chaty, za potokiem, znajduje się cmentarz. Poszedłem tam poszukać grobu Teodora (Fedora) Gocza, założyciela łemkowskiego skansenu w wiosce i jednego z najbardziej znanych działaczy rusińskich, który zmarł rok temu. Znalazłem kilka pochówków rodziny Gocz, ale tego konkretnego akurat nie.
Według mojej mapy za cmentarzem powinno być cerkwisko, a obok drugi cmentarz - choleryczny, lecz nie miało to pokrycia w rzeczywistości...
Wracamy do głównej drogi. Robimy kilka zdjęć Skansenu Kultury Łemkowskiej (zwiedzaliśmy go 2 lata temu).
Zyndranową opuszczamy idąc na północ, czyli jedyną drogą dojazdową do wioski.
- Skoczę w bok za potrzebą - uroczyście oznajmiam Nesce.
- Poczekaj do granicy lasu - słyszę.
- Do granicy lasu to złapiemy stopa!
- Ha-ha, jasne.
Nie wiem czemu nikt mi nigdy nie wierzy 😛. Faktem jest, że do tej pory ruchu na szosie prawie nie było, ale zanim doszliśmy do drzew podjechał samochód, zatrzymał się i pomknęliśmy szybko dalej. W środku siedziało starsze małżeństwo, które wybierało się się do Barwinka i na przełęcz Dukielską. Pytają, czy jest tam coś ciekawego, a może na Słowacji? Zaczynam rzucać listę propozycji, ich odwiedzenie zajęłoby pewnie co najmniej dzień.
- Ooo, to na pewno sobie coś wybierzemy - mówi kobieta.
Ponieważ widziałem ich godzinę później pod sklepem, to musieli uwinąć się błyskawicznie.
Tymczasem my wysiadamy w Tylawie (Тылява) przy restauracji. To chyba jedyny obiekt gastronomiczny między granicą a Duklą, więc ludzi tu masa, a dodatkowo mamy przecież długi weekend. Sporo rzeczy w menu już nie ma, obsługa skupia się głównie na rozmowach ze swoimi znajomymi. Przy pewnej dawce cierpliwości udało się jednak coś zjeść i zrobić zakupy w markecie.
A z innej bajki: wiele osób nadal uważa, że wegetarianie jedzą ryby. Bo wiadomo, że ryby to nie zwierzęta tylko ryby i zamiast mięsa składają się z czegoś, co mięsem nie jest. W tym lokalu wegetarianie jedzą także szynkę, ewentualnie jest to szynka z ryb 😏.
Dalszą część drogi pokonamy busikiem, bo okazało się, że właśnie zaraz pojedzie. Przystanek w Tylawie zbudowano według wzoru średniowiecznego zamku.
Wyłazimy w Trzcianie (Терстяна). W tym momencie następuje konflikt interesów: Inez chce od razu iść do chatki aby się zdrzemnąć, ja chętnie zajrzałbym jeszcze do "baro-sklepu" znajdującego się w pobliżu. W końcu każdy idzie w swoją stronę, a konflikt zostaje zażegnany przez ekonomię: "baro-sklep" już nie istnieje, został zamknięty 😐.
Nad Jasiółką wybudowano nowy most.
W Zawadce Rymanowskiej (Завадка Риманівська) witają drewniane domy, wiele chyż. Tu jeszcze widać architekturę dawnej Łemkowszczyzny.
Nie przeszliśmy długiego kawałka, bo oto nadjechało auto i złapaliśmy stopa 😊. Jak policzyłem była to szósta kolejna podwózka podczas tego wypadu, kiedy od razu zatrzymał się pierwszy samochód. Takie podróże to ja rozumiem.
Po kilku minutach byliśmy przy chatce studenckiej SKPB Lublin. O ile ta w Zyndranowej przypomina kształtem barak dla robotników (i zdaje się, że takim była pierwotnie), o tyle miejscowa jest ulokowana w dawnej chyży.
Jest trochę ludzi, ale nie ma tłumu. Podobno dwa dni wcześniej było znacznie tłoczniej. Inez idzie z hamakiem podrzemać nad potokiem, ja z piwem i lekturą rozkładam się w leżaku. Relaks.
Leń nas do końca nie pokonał, bo wieczorem zbieramy się jeszcze zobaczyć zachód słońca z jakiegoś wyższego miejsca. Początek spaceru jest obiecujący.
Kosmate bydło tu hodują. Szkocka rasa wyżynna?
Kapliczka chyląca się ku upadkowi, a z tyłu miejscowe przekleństwo - barszcz Sosnowskiego.
Przechodzimy przez Abra(ha)mów, dawny przysiółek Zawadki. Po wywózkach Łemków urządzono na jego terenie PGR, dzisiaj w większości w ruinie. W domach wybudowanych dla pracowników nadal mieszkają ludzie, a przy jednym z zakładów można podziwiać wystawkę starego sprzętu samochodowego.
Za Abramowem kończy się asfalt, a my odbijamy w lewo i gramolimy się na najbliższą górkę oznaczaną jako Popową Polanę albo Kamionkę. Tę drugą nazwę nosiła także wioska, której tereny zaczynały się kawałek dalej za końcem utwardzonej drogi.
Mamy dowód na to, że mleko nie pochodzi od krów, tylko ze stojących na polach cystern.
Co prawda słońce już dawno zakryły chmury, lecz nadal jest całkiem przyjemnie. Wchodząc do góry człowiek ma wrażenie, że zostawia za sobą wszystkie problemy i duperele. Początkowo z dołu słychać jeszcze warkot jakiegoś motorka i szczekanie psów, a potem zapada cisza. Jesteśmy sami na całym świecie i tylko gdzieś daleko migają czerwone lampki nadajników.
Na Popowej Polanie miał być punkt widokowy, ale w rzeczywistości panoramę można podziwiać z łąki położonej niżej, z boku i to też jedynie w niektóre strony. Oczywiście najbardziej w oczy rzuca się Cergowa z nową wieżą widokową, której główka wystaje znad drzew. Mamy zamiar zdobyć ją jutro.
Liwocz - najwyższe wzniesienie Pogórza Ciężkowickiego (562 metry n.p.m.). Wygląda dostojnie, prawie jak Babia czy Pilsko, ale to pewnie zasługa odległości - 45 kilometrów od nas.
Mgiełki w dolinach.
Jak zawsze w takiej sytuacji napiszę, że uwielbiam ten moment w górach - gdy wszystko kładzie się spać 😊.
Do chatki wracamy już po zmroku. W Abramowie trwa piątkowa impreza - ktoś wystawił przez okno głośniki i stół, dostawiane są krzesła. Sąsiedzi z okolicy już się schodzą. Fajnie. Ale u nas też nie będzie nudno: okazało się, że w jadalni siedzi znajomy Neski z klimatów śpiewankowo-festiwalowych. Pojawiła się gitara, śpiewy też były.
Sobota wita słońcem. Znowu nam się nie spieszy, znowu będzie dzień lenia; może tylko ciut bardziej intensywny.
Przemykamy Zawadką (ciekawe, czemu jest Rymanowska, a nie np. Dukielska albo Iwonicka?).
Oglądamy dawną cerkiew unicką Narodzenia Bogurodzicy, dziś kościół katolicki.
Na sąsiednim budynku dość dziwny rysunek - postać z daleka wygląda jak ninja. A to tylko Franciszek. Nie papież-lewak, ale ten od zwierząt.
W Zawadce są tak pobożni ludzie, że krzyże kładą nawet na blaszanych szopach.
Początek podejścia na Cergową jest dość łagodny i przyjemny. W lesie spotykamy dziewczynę, która pomyliła trasę - zamiast do Nowej Wsi podąża do Zawadki. Po prawdzie dużą sztuką było niewłaściwie skręcić na rozdrożu, ale jak to się mówi: kto nie ma w głowie, musi mieć w nogach. Dziewczyna jest pierwszą turystką na szlaku, którą widzę w tym roku w Beskidzie Niskim! To najlepiej świadczy o jego, nomen omen, niskiej popularności.
W połowie drogi poziomice zaczynają się gwałtownie zbiegać i wyrasta przed nami stromizna, choć to i tak znacznie łagodniejsze wejście niż z północnej strony. Rozdzielamy się: ja pędzę to przodu, a Inez walczy na tyłach w swoim tempie i jednocześnie pożera napotkane runo leśne. A ja tak się spieszyłem, że żadnych owoców nie zauważyłem 😕.
Przed szczytem nagle pojawia się tłum ludzi. Powodem jest postawiona w ubiegłym roku wieża widokowa. Całkowicie zalesiona górka zyskała dzięki niej tysiące nowych odwiedzin.
Mimo swoich 22 metrów i tak wydaje się za niska, bo spora część panoramy zasłonięta jest przez drzewa.
Popatrzmy zatem w kierunku północnym: skupisko wiatraków na Pogórzu Jasielskim, zalesione pagórki - Pachanowa i Płońska. Po prawej widoczne Krosno i Pogórze Dynowskie.
Na tym zdjęciu widać lepiej - na pierwszym planie zapewne wioska Jasionka.
Południowy-zachód: najwyższa górka na horyzoncie to Busov, czyli także numer 1 w całym Beskidzie Niskim. Oddalony od nas o jakieś 45 kilometrów. Z kolei z prawej, tam gdzie widać wcięcie, znajduje się Jaworzyna Konieczniańska. Widziałem ją z bliska idąc 3 lata temu do bazy w Regietowie.
Dolina Jasiółki i Trzciana. Tu pokazało się trochę bardziej oddalone pasmo (o ponad 60 kilometrów), a mianowicie zamglone Góry Slańskie (Slanské vrchy).
A tam byliśmy wczoraj na zakończenie dnia - Popowa Polana 😊.
Zbiegamy na poziom ziemi i zaraz też zaczynamy schodzić żółtym szlakiem w stronę Dukli. Tu jest naprawdę stromo, miejscami trzema trzymać się drzew, aby nie zjechać w dół. Nie przeszkadza to ludziom z naprzeciwka cisnąć w klapkach, sandałach, balerinkach i tachać ze sobą wózki dziecięce. Jakiś chłopak puszcza na całą moc muzykę - Jaskółkę Stana Borysa.
W środkowej części góry rozciąga się "rezerwat Tysiąclecia". Dziwne, że go jeszcze nie zdekomunizowali, w końcu 1000 lat Państwa Polskiego świętowano w socjalizmie. Być może tę złowrogą nazwę równoważy tzw. "Złota studzienka", w pobliżu której miał mieszkać św. Jan z Dukli. Dziś to miejsce turystyczno-pielgrzymkowe z kapliczką, deskami, miejscem na mszę, ognisko i tak mądrymi sentencjami, że nie mogliśmy zrozumieć o co w nich chodzi.
Wyciekająca woda ma podobno cudowne właściwości. Tego nie udało się sprawdzić, ale uzupełniliśmy butelki i w smaku była dobra. Mniej smaczne było natężenie okolicy różnorakimi tablicami, a także... religijnymi transparentami.
Z tego miejsca idzie się już gładko. Z lasu wychodzimy przy parkingu, gdzie samochodów strzeże kolumna Matki Boskiej.
Z góry Cergowej znaleźliśmy się w wiosce Cergowa. To już są tereny, gdzie dominowało polskie osadnictwo, Rusini zostali z drugiej strony.
Nasz dzisiejszy cel ostateczny: Franków, zwany też Patryją.
Za rzeką zaczyna się Dukla i obszar Natura 2000 chroniący cenny przyrodniczo parking.
Ruina Nowej Synagogi z 1758 roku.
Na rynku zaglądamy do znanej nam knajpy aby coś zjeść i napić się piwa z miejscowego browaru. Niestety, lokal ewidentnie zachłysnął się swoją sławą, a poza tym praktycznie nie ma w mieście konkurencji (poza kebabami). Bardzo długie czasy oczekiwania, pomyłki, zgubione zamówienia i klucz do kibla, znikające pozycje w menu, lista piw kompletnie nie odpowiadająca rzeczywistości i mało przyjazny właściciel. No cóż, bywa... Tylko smak piwa ratuje ten przybytek.
Pozostał nam jeszcze ostatni odcinek do przejścia: boczną drogą, wśród dość licznych starych domów, maszerujemy na Teodorówkę.
Tam czeka nas ponad kilometrowe podejście pod Chatkę Teodorówka prowadzoną przez SKPB Warszawa. Gospodarzy akurat nie ma, ale wkrótce się zjawią.
Zostawiamy plecaki i bez obciążenia idziemy na Franków/Patryję, zwany też po prostu Wzgórzem 534. Według nowego podziału Polski to już nie Beskid Niski, a Pogórze Jasielskie. W 1944 toczyły się o wzgórze krwawe walki w czasie operacji dukielsko-preszowskiej, kilka razy przechodziło ono z rąk do rąk. Przypomina o nich biały pomnik z tablicą. Ta do niedawna głosiła:
Potok Panna (Sołotwyna) można przekroczyć albo mostkiem albo brodem.
Sklep będący głównym miejscem okolicznej aktywności. Jeszcze nie został zamknięty jak większość w tym rejonie, choć teraz akurat ma długą przerwę obiadową.
Zyndranowa (Зындранова) była kiedyś dużą wsią, liczącą ponad tysiąc mieszkańców. Na Wikipedii napisano, iż uznawano ją za nieformalną stolicę wschodniej Łemkowszczyzny, ale przecież niektóre miejscowości zamieszkiwało jeszcze więcej osób. Obecnie doliczono się ponad setkę obywateli, z tego większość nadal stanowią Rusini.
Przy drodze stoi niewielka kaplica katolicka. Niewielka, bo dla mniejszości. Kiedyś była czerwona, teraz wymieniono deski na nowe.
Kawałek dalej cerkiew prawosławna z lat 80. ubiegłego wieku. Reklamowana jako pierwsza na ziemiach Łemków okresu PRL-u.
Zyndranową znamy już dość dobrze, jesteśmy tu nie pierwszy raz. Postanawiamy zajrzeć do zamkniętej zwykle zabytkowej chaty żydowskiej. Spis z 1936 roku wskazał, że w wiosce mieszkały 3 rodziny wyznawców judaizmu.
Przy bramie spotykamy parę na rowerach. Dziewczyna na nasz widok niemal zapiszczała ze szczęścia i zawołała:
- O, turyści! Chodzicie z plecakami po Beskidzie!
Myślałem, że zacznie nas szczypać albo chociaż weźmie autografy...
Oni także chcieli odwiedzić żydowską chatę. Ponoć klucze są w sąsiedniej chyży - tak powiedziano im w skansenie. Nie było - z chyży skierowano mnie... do skansenu. Ostatecznie poszedłem trochę dalej do innego gospodarstwa i babka powiedziała, że zaraz ktoś przyjdzie i nam otworzy.
To było chyba jednak za długo dla kolarzy, bo sobie pojechali.
Po kilku minutach zjawił się mężczyzna z zaciętą twarzą. Ewidentnie oderwaliśmy go od czegoś ważnego. Odmruczał pod nosem "dzień dobry" i już się nie odzywał, ale drzwi stanęły otworem.
Wystawa we wnętrzu chaty do jedno wielkie rozczarowanie: składa się głównie ze zdjęć, będącymi jakimiś przedrukami ze Stanów Zjednoczonych i opisujących historię żydów w Polsce oraz holokaust. Liczyłem, że dowiem się czegoś o mojżeszowych z Zyndranowej, ale nie było mi to dane. Do tego kilka luźno ze sobą związanych eksponatów.
Na kartce przy drzwiach napisali, iż wstęp kosztuje 2 lub 3 złote, więc na koniec "zwiedzania" pytam się klucznika, czy gdzieś jest puszka abym mógł wrzucić pieniądze. Ten nagle obudził się z odrętwienia i rzucił podniesionym, oburzonym głosem:
- Oczywiście, że trzeba zapłacić, nie jest za darmo!
Nie wiem, czy facet jest półgłuchy czy po prostu złośliwy z natury, ale zrezygnowałem z wytłumaczenia, iż właśnie po to szukam puszki, aby uiścić opłatę. Wyciągnąłem drobniaki, wzruszyłem ramionami i wyszedłem na słońce. Drugi raz na pewno tutaj się nie pojawię!
Niedaleko chaty, za potokiem, znajduje się cmentarz. Poszedłem tam poszukać grobu Teodora (Fedora) Gocza, założyciela łemkowskiego skansenu w wiosce i jednego z najbardziej znanych działaczy rusińskich, który zmarł rok temu. Znalazłem kilka pochówków rodziny Gocz, ale tego konkretnego akurat nie.
Według mojej mapy za cmentarzem powinno być cerkwisko, a obok drugi cmentarz - choleryczny, lecz nie miało to pokrycia w rzeczywistości...
Wracamy do głównej drogi. Robimy kilka zdjęć Skansenu Kultury Łemkowskiej (zwiedzaliśmy go 2 lata temu).
Zyndranową opuszczamy idąc na północ, czyli jedyną drogą dojazdową do wioski.
- Skoczę w bok za potrzebą - uroczyście oznajmiam Nesce.
- Poczekaj do granicy lasu - słyszę.
- Do granicy lasu to złapiemy stopa!
- Ha-ha, jasne.
Nie wiem czemu nikt mi nigdy nie wierzy 😛. Faktem jest, że do tej pory ruchu na szosie prawie nie było, ale zanim doszliśmy do drzew podjechał samochód, zatrzymał się i pomknęliśmy szybko dalej. W środku siedziało starsze małżeństwo, które wybierało się się do Barwinka i na przełęcz Dukielską. Pytają, czy jest tam coś ciekawego, a może na Słowacji? Zaczynam rzucać listę propozycji, ich odwiedzenie zajęłoby pewnie co najmniej dzień.
- Ooo, to na pewno sobie coś wybierzemy - mówi kobieta.
Ponieważ widziałem ich godzinę później pod sklepem, to musieli uwinąć się błyskawicznie.
Tymczasem my wysiadamy w Tylawie (Тылява) przy restauracji. To chyba jedyny obiekt gastronomiczny między granicą a Duklą, więc ludzi tu masa, a dodatkowo mamy przecież długi weekend. Sporo rzeczy w menu już nie ma, obsługa skupia się głównie na rozmowach ze swoimi znajomymi. Przy pewnej dawce cierpliwości udało się jednak coś zjeść i zrobić zakupy w markecie.
A z innej bajki: wiele osób nadal uważa, że wegetarianie jedzą ryby. Bo wiadomo, że ryby to nie zwierzęta tylko ryby i zamiast mięsa składają się z czegoś, co mięsem nie jest. W tym lokalu wegetarianie jedzą także szynkę, ewentualnie jest to szynka z ryb 😏.
Dalszą część drogi pokonamy busikiem, bo okazało się, że właśnie zaraz pojedzie. Przystanek w Tylawie zbudowano według wzoru średniowiecznego zamku.
Wyłazimy w Trzcianie (Терстяна). W tym momencie następuje konflikt interesów: Inez chce od razu iść do chatki aby się zdrzemnąć, ja chętnie zajrzałbym jeszcze do "baro-sklepu" znajdującego się w pobliżu. W końcu każdy idzie w swoją stronę, a konflikt zostaje zażegnany przez ekonomię: "baro-sklep" już nie istnieje, został zamknięty 😐.
Nad Jasiółką wybudowano nowy most.
W Zawadce Rymanowskiej (Завадка Риманівська) witają drewniane domy, wiele chyż. Tu jeszcze widać architekturę dawnej Łemkowszczyzny.
Nie przeszliśmy długiego kawałka, bo oto nadjechało auto i złapaliśmy stopa 😊. Jak policzyłem była to szósta kolejna podwózka podczas tego wypadu, kiedy od razu zatrzymał się pierwszy samochód. Takie podróże to ja rozumiem.
Po kilku minutach byliśmy przy chatce studenckiej SKPB Lublin. O ile ta w Zyndranowej przypomina kształtem barak dla robotników (i zdaje się, że takim była pierwotnie), o tyle miejscowa jest ulokowana w dawnej chyży.
Jest trochę ludzi, ale nie ma tłumu. Podobno dwa dni wcześniej było znacznie tłoczniej. Inez idzie z hamakiem podrzemać nad potokiem, ja z piwem i lekturą rozkładam się w leżaku. Relaks.
Leń nas do końca nie pokonał, bo wieczorem zbieramy się jeszcze zobaczyć zachód słońca z jakiegoś wyższego miejsca. Początek spaceru jest obiecujący.
Kosmate bydło tu hodują. Szkocka rasa wyżynna?
Kapliczka chyląca się ku upadkowi, a z tyłu miejscowe przekleństwo - barszcz Sosnowskiego.
Przechodzimy przez Abra(ha)mów, dawny przysiółek Zawadki. Po wywózkach Łemków urządzono na jego terenie PGR, dzisiaj w większości w ruinie. W domach wybudowanych dla pracowników nadal mieszkają ludzie, a przy jednym z zakładów można podziwiać wystawkę starego sprzętu samochodowego.
Za Abramowem kończy się asfalt, a my odbijamy w lewo i gramolimy się na najbliższą górkę oznaczaną jako Popową Polanę albo Kamionkę. Tę drugą nazwę nosiła także wioska, której tereny zaczynały się kawałek dalej za końcem utwardzonej drogi.
Mamy dowód na to, że mleko nie pochodzi od krów, tylko ze stojących na polach cystern.
Co prawda słońce już dawno zakryły chmury, lecz nadal jest całkiem przyjemnie. Wchodząc do góry człowiek ma wrażenie, że zostawia za sobą wszystkie problemy i duperele. Początkowo z dołu słychać jeszcze warkot jakiegoś motorka i szczekanie psów, a potem zapada cisza. Jesteśmy sami na całym świecie i tylko gdzieś daleko migają czerwone lampki nadajników.
Na Popowej Polanie miał być punkt widokowy, ale w rzeczywistości panoramę można podziwiać z łąki położonej niżej, z boku i to też jedynie w niektóre strony. Oczywiście najbardziej w oczy rzuca się Cergowa z nową wieżą widokową, której główka wystaje znad drzew. Mamy zamiar zdobyć ją jutro.
Liwocz - najwyższe wzniesienie Pogórza Ciężkowickiego (562 metry n.p.m.). Wygląda dostojnie, prawie jak Babia czy Pilsko, ale to pewnie zasługa odległości - 45 kilometrów od nas.
Mgiełki w dolinach.
Jak zawsze w takiej sytuacji napiszę, że uwielbiam ten moment w górach - gdy wszystko kładzie się spać 😊.
Do chatki wracamy już po zmroku. W Abramowie trwa piątkowa impreza - ktoś wystawił przez okno głośniki i stół, dostawiane są krzesła. Sąsiedzi z okolicy już się schodzą. Fajnie. Ale u nas też nie będzie nudno: okazało się, że w jadalni siedzi znajomy Neski z klimatów śpiewankowo-festiwalowych. Pojawiła się gitara, śpiewy też były.
Sobota wita słońcem. Znowu nam się nie spieszy, znowu będzie dzień lenia; może tylko ciut bardziej intensywny.
Przemykamy Zawadką (ciekawe, czemu jest Rymanowska, a nie np. Dukielska albo Iwonicka?).
Oglądamy dawną cerkiew unicką Narodzenia Bogurodzicy, dziś kościół katolicki.
Na sąsiednim budynku dość dziwny rysunek - postać z daleka wygląda jak ninja. A to tylko Franciszek. Nie papież-lewak, ale ten od zwierząt.
W Zawadce są tak pobożni ludzie, że krzyże kładą nawet na blaszanych szopach.
Początek podejścia na Cergową jest dość łagodny i przyjemny. W lesie spotykamy dziewczynę, która pomyliła trasę - zamiast do Nowej Wsi podąża do Zawadki. Po prawdzie dużą sztuką było niewłaściwie skręcić na rozdrożu, ale jak to się mówi: kto nie ma w głowie, musi mieć w nogach. Dziewczyna jest pierwszą turystką na szlaku, którą widzę w tym roku w Beskidzie Niskim! To najlepiej świadczy o jego, nomen omen, niskiej popularności.
W połowie drogi poziomice zaczynają się gwałtownie zbiegać i wyrasta przed nami stromizna, choć to i tak znacznie łagodniejsze wejście niż z północnej strony. Rozdzielamy się: ja pędzę to przodu, a Inez walczy na tyłach w swoim tempie i jednocześnie pożera napotkane runo leśne. A ja tak się spieszyłem, że żadnych owoców nie zauważyłem 😕.
Przed szczytem nagle pojawia się tłum ludzi. Powodem jest postawiona w ubiegłym roku wieża widokowa. Całkowicie zalesiona górka zyskała dzięki niej tysiące nowych odwiedzin.
Mimo swoich 22 metrów i tak wydaje się za niska, bo spora część panoramy zasłonięta jest przez drzewa.
Popatrzmy zatem w kierunku północnym: skupisko wiatraków na Pogórzu Jasielskim, zalesione pagórki - Pachanowa i Płońska. Po prawej widoczne Krosno i Pogórze Dynowskie.
Na tym zdjęciu widać lepiej - na pierwszym planie zapewne wioska Jasionka.
Południowy-zachód: najwyższa górka na horyzoncie to Busov, czyli także numer 1 w całym Beskidzie Niskim. Oddalony od nas o jakieś 45 kilometrów. Z kolei z prawej, tam gdzie widać wcięcie, znajduje się Jaworzyna Konieczniańska. Widziałem ją z bliska idąc 3 lata temu do bazy w Regietowie.
Dolina Jasiółki i Trzciana. Tu pokazało się trochę bardziej oddalone pasmo (o ponad 60 kilometrów), a mianowicie zamglone Góry Slańskie (Slanské vrchy).
A tam byliśmy wczoraj na zakończenie dnia - Popowa Polana 😊.
Zbiegamy na poziom ziemi i zaraz też zaczynamy schodzić żółtym szlakiem w stronę Dukli. Tu jest naprawdę stromo, miejscami trzema trzymać się drzew, aby nie zjechać w dół. Nie przeszkadza to ludziom z naprzeciwka cisnąć w klapkach, sandałach, balerinkach i tachać ze sobą wózki dziecięce. Jakiś chłopak puszcza na całą moc muzykę - Jaskółkę Stana Borysa.
W środkowej części góry rozciąga się "rezerwat Tysiąclecia". Dziwne, że go jeszcze nie zdekomunizowali, w końcu 1000 lat Państwa Polskiego świętowano w socjalizmie. Być może tę złowrogą nazwę równoważy tzw. "Złota studzienka", w pobliżu której miał mieszkać św. Jan z Dukli. Dziś to miejsce turystyczno-pielgrzymkowe z kapliczką, deskami, miejscem na mszę, ognisko i tak mądrymi sentencjami, że nie mogliśmy zrozumieć o co w nich chodzi.
Wyciekająca woda ma podobno cudowne właściwości. Tego nie udało się sprawdzić, ale uzupełniliśmy butelki i w smaku była dobra. Mniej smaczne było natężenie okolicy różnorakimi tablicami, a także... religijnymi transparentami.
Z tego miejsca idzie się już gładko. Z lasu wychodzimy przy parkingu, gdzie samochodów strzeże kolumna Matki Boskiej.
Z góry Cergowej znaleźliśmy się w wiosce Cergowa. To już są tereny, gdzie dominowało polskie osadnictwo, Rusini zostali z drugiej strony.
Nasz dzisiejszy cel ostateczny: Franków, zwany też Patryją.
Za rzeką zaczyna się Dukla i obszar Natura 2000 chroniący cenny przyrodniczo parking.
Ruina Nowej Synagogi z 1758 roku.
Na rynku zaglądamy do znanej nam knajpy aby coś zjeść i napić się piwa z miejscowego browaru. Niestety, lokal ewidentnie zachłysnął się swoją sławą, a poza tym praktycznie nie ma w mieście konkurencji (poza kebabami). Bardzo długie czasy oczekiwania, pomyłki, zgubione zamówienia i klucz do kibla, znikające pozycje w menu, lista piw kompletnie nie odpowiadająca rzeczywistości i mało przyjazny właściciel. No cóż, bywa... Tylko smak piwa ratuje ten przybytek.
Pozostał nam jeszcze ostatni odcinek do przejścia: boczną drogą, wśród dość licznych starych domów, maszerujemy na Teodorówkę.
Tam czeka nas ponad kilometrowe podejście pod Chatkę Teodorówka prowadzoną przez SKPB Warszawa. Gospodarzy akurat nie ma, ale wkrótce się zjawią.
Zostawiamy plecaki i bez obciążenia idziemy na Franków/Patryję, zwany też po prostu Wzgórzem 534. Według nowego podziału Polski to już nie Beskid Niski, a Pogórze Jasielskie. W 1944 toczyły się o wzgórze krwawe walki w czasie operacji dukielsko-preszowskiej, kilka razy przechodziło ono z rąk do rąk. Przypomina o nich biały pomnik z tablicą. Ta do niedawna głosiła:
Cześć poległym żołnierzom Armii Czerwonej i Czechosłowackiej Armii Ludowej w latach 1944-1945
Była to pewna nieścisłość, bowiem walczył tu Czechosłowacki Korpus Armijny, a nie żadna CAL, która wtedy jeszcze nie istniała. Reszta się zgadzała, tekst neutralny, ale nie dla IPN-u, który znowu musiał wyciągnąć swoje macki i obiekt zdekomunizował. Nowa tablica przypomina o ciężkich stratach Czechosłowaków, ale już ani słowem o czerwonoarmistach, czyli głównej sile przełamującej linie Niemców. Wzgórze 534 faktycznie szturmowali Czesi i Słowacy, ale Z RADZIECKIM WSPARCIEM. O tym jednak cisza, z przyczyn politycznych po raz kolejny mamy pisanie historii na nowo. Za niedługo pewnie okaże się, że to nie Rosjanie zdobywali Berlin, tylko prezes ze swoimi przydupasami... Szkoda słów.
Niedaleko pomnika siedzi kudłaty facet z bosymi, bardzo brudnymi nogami i coś dzierga na drutach, jednocześnie pilnując stada kóz i córki bawiącej się smartfonem. Zdaje, że mieszka w pobliżu w jakiejś bacówce i sprzedaje sery.
- A wy kto? - rzuca niemiło na powitanie. - Skąd? Dokąd? A gdzie to Brzesko? Brzeg? A Skorogoszcz to blisko? Bo tam byłem.
Potem nawet zaczyna się uśmiechać, ale w pewnym momencie chce od nas... hasło aby działał internet 😏. W ogóle kręci się tu trochę dziwnych osób, a jeden motocyklista nie mógł się nadziwić, że ktoś mówi mu "cześć", a w ogóle go nie zna! Z geografią też u niego nie najlepiej: pokazując na najbliższe góry stwierdził, że "to tylko te bieszczadzkie kopczyki".
Generalnie jednak przyszliśmy na wzgórze, aby popatrzeć sobie na okolicę i zbliżający się zachód słońca. Oczywiście najlepiej prezentuje się Cergowa.
Słońce zasłonięte jest częściowo przez chmury i drzewa, więc zachód nie jest zbyt spektakularny.
W chatce nocuje około dziesięciu osób. Chatkowa chodzi z opatrunkiem, bo wsadziła sobie palec w blender. Inna dziewczyna uczy cudzoziemców języka polskiego - jednego z nich zabrała tu ze sobą na intensywny kurs prywatny. Anglik mówił po polsku lepiej niż niejeden Polak 😛. Skład zamyka potężny brodacz z dwójką nastolatków przypominający profesora Bralczyka. Dzieci są zupełnie niedzisiejsze, gdyż... nie posiadają smartfonów!
A na kolację mamy tradycyjne podpłomyki i zestaw smażonych pieczarek 😊.
Odwiedzone do tej pory obiekty prowadzone przez Warszawiaków nie wzbudzały mojej sympatii, ale "Teodorówka" mi się podoba. Żadnych durnych zakazów, jest swojsko i sympatycznie. Co prawda dużo trzeba tam jeszcze wyremontować, ale ogólnie miejsce godne polecenia, choć położone poza szlakami.
Ponieważ właściciel brody strasznie chrapie, więc nocleg spędzam w osobnym pokoju na glebie, a wkrótce dołącza się do mnie para polsko-angielska. Chrapanie nadal słychać, ale stłumione podwójnymi drzwiami 😏. Wreszcie przydaje się mata samopompująca, natomiast namiot targałem ze sobą niepotrzebnie...
Rano udaje mi się nawet wstać na chwilę przed wschodem słońca...
Dziewczyna z Anglikiem odwożą nas do Krosna (z Dukli w niedzielę nie jeździ kompletnie nic!). I w ten sposób moja tygodniowa przygoda z Beskidem Niskim dobiegła końca. Dawno tak długo nie byłem w górach!
Wypad z gatunku tych, które będzie się wspominać przez lata. W Beskidzie Niskim znowu było wszystko!
----
W 2019 roku nocleg w chatce w Zyndranowej i w Zawadce kosztował 12 złotych, natomiast w Teodorówce 10 złotych. Są to typowe obiekty wakacyjne, których główna działalność przypada na lipiec-sierpień. W pozostałych miesiącach należy umawiać się indywidualnie z gospodarzami.
----
W 2019 roku nocleg w chatce w Zyndranowej i w Zawadce kosztował 12 złotych, natomiast w Teodorówce 10 złotych. Są to typowe obiekty wakacyjne, których główna działalność przypada na lipiec-sierpień. W pozostałych miesiącach należy umawiać się indywidualnie z gospodarzami.
To "wegetariańskie" menu przypomina mi pewną scenę z mojego "Wielkiego greckiego wesela" ;-) https://www.youtube.com/watch?v=iFemw_6a-Tg
OdpowiedzUsuńBo Grecy to tacy bałkańscy Polacy ;)
UsuńPiękna wycieczka zdjęcia piękne
OdpowiedzUsuńTakie dłuższe wyjazdy ciągiem, to zupełnie inne wrażenia. Mają swój klimat, którego nie da się doświadczyć jeżdżąc na weekendy czy nawet przechodząc dany szlak odcinkami.
OdpowiedzUsuńJa tę wieżę na Cergoeej mam do odwiedzenia. Też mi się wydaje, że trochę niska, bo drzewa na zdjęciu jakoś nachodzą. Nie wiem czemu czasem budują wieże w taki sposób, że już w dniu otwarcia drzewa są na równi z platformą, a potem to już można ładne liście oglądać...
Na wielodniówce człowiek zaczyna funkcjonować zupełnie w innej świadomości :)
UsuńDużo wież wydaje się za niskich. To chyba kwestia kasy i formalności - jak są wyższe, to trzeba uzyskać jakieś zezwolenia od lotnictwa i tym podobne. No i potem są takie nie do końca udane doróbki.
Solidna relacja. Wieczorne i poranne fotki, bardzo klimatyczne. Co do stopa, przypomniał mi się mój znajomy z Jeleniej, który- jak mówił, nigdy nie miał z tym najmniejszych problemów. Kiedyś nawet zapytał jednego kierowcę coś w stylu: "często zabiera Pan turystów?". A facet na to: "nie...ale Pan wyglądał tak biedniutko..." ;) Ciekawe jakie Wy wzbudzaliście odczucia? :)
OdpowiedzUsuńTak obserwowałem wyposażenie Neski i zachodziłem w głowę...gdzie jest George??? ;)
Podstawa to wyglądać niegroźnie i jakby się już miało wszystkiego dość ;) No i plecak wyglądający jak bardzo ciężki :D
UsuńNeska kilka Georgów pogubiła i teraz już nowych nie bierze :P
I znowu pokazałeś i opisałeś piękne miejsca "w moim klimacie". Polska to naprawdę piękny i zróżnicowany kraj. Warto wyruszać w takie kierunki niezdominowane przez przypadkowych turystów...
OdpowiedzUsuńPrzypadkowi turyści nie znajdą tutaj dla siebie nic ciekawego, choć niewątpliwie Cergowa dzięki nowej wieży stał się miejscem dość popularnym. Nawet można napisać, że masowym ;)
Usuń"... obok drugi cmentarz - choleryczny, lecz nie miało to pokrycia w rzeczywistości..." - raczej nie było tam cmentarza cholerycznego jak podaje mapa Conpassu ale pozostał krzyż "pamiątkowy" z 1873 r. co sugerowało by czasy epidemii
OdpowiedzUsuńTeż mi się wydaje, że cmentarza tam nie ma, ale krzyża też nie widziałem.
Usuń