Zakończenie upalnego weekendu na Morawach przyniosło zachmurzenie, ale powietrze nadal jest mocno rozgrzane.
W drodze powrotnej na Śląsk zaplanowałem kilka przystanków. Pierwszy z nich ma miejsce niedaleko zbiornika Plumlovská přehrada, od którego zresztą wziął nazwę - w Plumlovie (Plumenau). Jego największa atrakcja to zamek-pałac. Najlepiej prezentuje się ze strony Podhradskeho rybníka.
Kiedyś w jego miejscu stał średniowieczny zamek, kecz spłonął w XVI wieku, a ostatecznie rozebrano go na początku 19. stulecia.. W XVII wieku książęta z rodu Liechtensteinów postawili jedno nowe skrzydło z planowanych czterech (a i to nie zostało dokończone).
Liechtensteinowie byli właścicielami rezydencji aż do okresu międzywojennego, po czym przejęło je (czytaj: ukradło) państwo czechosłowackie w ramach "reformy rolnej". Następnie mieściło się w nim muzeum, a potem należał m.in. do leśników. Obecnie należy do gminy i znowu można go zwiedzać, ale widać, że jest mocno zaniedbany.
Od strony miejscowości wchodzi się przez bramę zwieńczoną wieżą.
W środku znajdują się pozostałości starego zamku (niewielkie wzgórze z resztkami murów). Otaczają je budynki podgrodzia.
Fasada pałacu przypomina mi antyczną bramę z Miletu wystawianą w berlińskim Muzeum Pergamońskim. Kartki ostrzegające przed spadającymi elementami nie są raczej powieszone bezzasadnie.
Widok na podpałacowy staw. Na drugim brzegu działa kemping, który też brałem pod uwagę jako miejsce noclegowe na weekend.
Kilka ujęć z samego miasteczka:
* "kolekcja" któregoś z mieszkańców, wystawiona obok drogi,
* Pomnik Poległych z czeskim lwem,
* sklep, który wygląda współcześnie, ale umieszczony na ścianie herb Liechtensteinów świadczy, że ma dłuższą historię.
Po wizycie w Plumlovie podążamy bocznymi drogami Hány, częściowo powtarzając trasę sprzed dwóch dni.
Na skraju Drahanovic (Drahanowitz) oglądam szkołę z lat 20. XX wieku ozdobioną standardową czechosłowacką propagandą z tamtych czasów.
Po lewej (na zdjęciu na górze) Tomáš Masaryk przyjmuje pochód dzieci i matki z kwiatami, a na horyzoncie słońce wschodzi nad praskimi Hradczanami. Po prawej (na dole) do najmłodszych zaleca się Jan Ámos Komenský, pedagog i przywódca braci czeskich (a w pewnym okresie sojusznik Szwedów podczas najazdu na Polskę).
Obok szkoły stoi kościół św. Jakuba Większego z XIV wieku, potem przebudowany.
W jednej z mijanych wiosek (konkretnie to Ústin) zwraca mają uwagę gospoda w budynku z pierwszej połowy XVIII wieku. Takie lokale mają duszę.
I znowu przejeżdżamy przez Ołomuniec, zatem postanawiam skorzystać z okazji i zajrzeć na tutejszy cmentarz centralny w dzielnicy Neředín (niem. Neretein). Wielokrotnie go już mijałem w czasie wizyt na Morawach, lecz zawsze zapominałem wstąpić. Tym razem początkowo planowałem pojechać do jednego z wielu pałaców w okolicy, ale uznałem, że zaciągnięte niebo będzie lepiej pasowało nastrojowo do tego miejsca 😏.
Nekropolię założono w 1901 roku (choć wówczas Neředín leżał jeszcze poza granicami miasta, ale poradzono sobie z tym w ten sposób, iż teren cmentarza "wycięto" z terenu gminy i przyłączono do Ołomuńca).
Parkuję samochód obok cmentarnego muru. Mam stąd widoki na Jesioniki.
Wchodzę przez boczną bramę, dokładnie naprzeciwko krematorium. Wybudowane w 1932 roku, dobry przykład czeskiego funkcjonalizmu.
Nigdy nie potrafiłem zrozumieć niechęci sporej części polskiego społeczeństwa do kremacji. Jest oczywiste, że nie podoba się ona hierarchii katolickiej i przemysłowi pogrzebowemu, bo na urnach mniej się zarabia, ale z punktu widzenia nieboszczyka chyba lepiej być elegancko spopielonym, a nie pożartym przez robaki albo wykopanym przez nekrofila?
Cmentarz jest ogromny i składa się na niego wiele różnych części, z tego dwie są wojskowe. Na kwaterze radzieckiej czystość i porządek.
Na niektórych mogiłach bliscy umieścili zdjęcia poległych.
Kilka grobów tu nie pasuje: te pozbawione gwiazdy należą do członków "ruchu oporu", czyli zapewne jakiś miejscowych komunistów. Są także dwa nagrobki należące do brytyjskich żołnierzy. Ciekawe skąd się tu wzięli? To nie lotnicy, a w te rejony, w przeciwieństwie do Pilzna, piechota aliantów zachodnich nie dotarła. Jeńcy? Rok śmierci to 1945, lecz nie sprawdziłem dat dziennych.
Za żywopłotem kwatera wojenna Wehrmachtu w formie wielkiego trawnika z charakterystycznymi krzyżami.
Armia Czerwona podeszła pod Ołomuniec w niedzielę, 6 maja 1945 roku. Bój o miasto trwał tylko niecałe trzy dni, bowiem Niemcy nie mieli sił na dłuższą obronę. Sowieci stracili 156 żołnierzy, ale na cmentarzu pochowano ich prawie półtora tysiąca z innych części Moraw. Strat obrońców nie znam.
Nie zapomniano również o ofiarach I wojny światowej. Upamiętnia ich krzyż z tablicami poległych.
Około jednej piątej całej nekropolii zajmuje kirkut. Okres nazizmu przetrwał w dość dobrym stanie, ocalało około tysiąca grobów, często bardzo okazałych.
Dwujęzyczny pomnik żydów poległych w Wielkiej Wojnie oraz indywidualny porucznika, którego śmierć dosięgła w Karpatach na jakimś Javorniku (koledzy z forum austro-węgierskiego zlokalizowali go na obecnej Ukrainie).
Wspomnienie ofiar Holocaustu.
Patrzą na nas ludzie, których dawno już nie ma świecie.
Główna aleja chrześcijańskiej części przeznaczona była dla najznamienitszych obywateli miasta. Ponieważ ponad sto lat temu Ołomuniec zamieszkiwali głównie Niemcy, dlatego większość napisów wykonano po niemiecku. Niektóre groby mają już nowych "mieszkańców", ale zazwyczaj zachowano starsze inskrypcje.
A tu dość ciekawa rodzina: kapelmistrz miejski zmarł w 1936 roku i został opisany po niemiecku, natomiast jego żona oraz (chyba) dzieci dożyły czasów komunizmu i już są v češtině.
Gdybym miał więcej czasu (a nie trzy kwadranse), to zapewne znalazłbym jeszcze sporo interesujących nagrobków. O, choćby taki - symboliczny czechosłowackich lotników. Wśród krzaków czaił się także jeden z prawosławnym krzyżem.
Cmentarz nie może funkcjonować bez kaplic pogrzebowych: po kolei katolicka, ewangelicka i żydowska.
Po powrocie do auta kierujemy się w stronę Jesioników. W skutek zamknięcia jednego z ołomunieckich mostów jestem zmuszony wytyczyć sobie nową trasę, prowadzącą czasem bardzo bocznymi drogami...
Widoczna za górką wieża kościoła w jednej ze wsi.
Ostatnim celem w czasie kończącego się weekendu jest zamek Sovinec (Eulenburg), leżący już w Sudetach, przy wiosce o tej samej nazwie.
Przy głównej szosie kasują za płatny parking (darmowych brak). Następnie nie wiem na jakiej podstawie policzono nam wysokość biletów wstępu, bowiem według wydruku zostaliśmy studentami, ale i tak nie ma to odpowiednika na podanej liście cen. Może to z powodu odbywającej się w środku imprezy?
Sovinec to ostatni takich rozmiarów zamek położony blisko Śląska, w którym jeszcze nie byliśmy. Wybudowano go z dala od głównych korytarzy transportowych, więc nigdy nie był nam po drodze.
Jego początki sięgają XIII wieku, w architekturze można dopatrzeć się elementów gotyckich, renesansowych, barokowych i empirowych. Przez kilkaset lat należał do Zakonu Krzyżackiego, a w czasach arcyksięcia Eugeniusza Habsburga, wielkiego mistrza na przełomie 19. i 20. stulecia, stał się letnią rezydencją Krzyżaków. O zakonnej przeszłości świadczą liczne herby z charakterystycznymi krzyżami.
Zamek może się podobać. Jest rozległy, posiada aż 7 bram i bodajże 5 dziedzińców! Grube mury chroniły go przed napastnikami, zazwyczaj (choć nie zawsze) skutecznie.
Sto lat temu w zamku mieściło się muzeum Zakonu z lapidarium i biblioteką liczącą 20 tysięcy woluminów. W czasie II wojny światowej obiekt zagarnęła III Rzesza i przekazała SS. Potem zajęło go państwo czechosłowackie, a od kilku lat Krzyżacy bezskutecznie walczą o jego zwrot (podobnie jak zamku Bouzov). Zakonnicy posiadali na terenie Czech, Moraw i austriackiego Śląska liczne posiadłości, ale jak na razie sądy oddalają ich pozwy. Jednocześnie od upadku komunizmu prowadzą w Republice Czeskiej działalność charytatywną oraz duszpasterską w kilku parafiach.
Jak już pisałem - w środku odbywa się impreza. Latem praktycznie co tydzień w weekendy coś się dzieje. Na jednym z dziedzińców górnego zamku trwa przedstawienie, a wcześniej można sobie zrobić zdjęcie lub pogłaskać drapieżne ptaki. Patrząc na nie przypominają mi się komiksy Disneya o Kaczogrodzie, gdzie istniało stowarzyszenie wspierające "osowiałe sowy" 😛.
W regularnych odstępach czasu na turystów czeka przewodnik, aby oprowadzić po wnętrzach. Tego jednak nie ma, zatem wchodzimy na walcowatą wieżę o wysokości 20 metrów.
Na szczęście jest zabudowana, co tłumi mój lęk wysokości 😏. Z góry nie ma porywającej panoramy, bowiem okolica jest zalesiona i bez charakterystycznych punktów.
Efektownie prezentuje się zabudowa samego zamku oraz wioski. Stojący przy murach kościół św. Augustyna powstał na fundamentach baszty (a konkretnie jego owalna dzwonnica).
W 1945 roku zamek strawił pożar. Do dziś nie wiadomo kto go wywołał. Są trzy możliwości:
* uciekające wojsko niemieckie,
* wkraczająca armia radziecka (wersja najbardziej prawdopodobna),
* okoliczni mieszkańcy chcący ukryć szaber.
W każdym razie cały okres powojenny to powolna odbudowa i rekonstrukcja kolejnych fragmentów. W runie nadal są zabudowania dawnej szkoły leśnej, działającej w XIX wieku. Jej stan nie zmienił się od kilkudziesięciu lat.
Po zejściu z wieży udaje nam się jeszcze załapać na przechadzkę z przewodniczką w historycznych ciuchach. Oprócz nas bierze w niej udział półnagi, śmierdzący potem facet, który na wszystkim się zna oraz dwójka jego dzieci. Staramy trzymać się od niego w bezpiecznej odległości, aby wyziewy z ciała poszły w inne strony 😏.
Przechodzimy przez kilka sal z dość skromnym wyposażeniem, a jako główna ciekawostki służy dziura, przez którą można było oblewać wrzącą smołą napastników oblegających zamek. Dziś znakomicie nadawałaby się, aby opluć kogoś, kto idzie piętro niżej...
Ogólnie to na pewno Sovinec warto odwiedzić, zwłaszcza, że zachował w dużej mierze "średniowieczny" wygląd.
Wracając do auta moją uwagę przykuwa Pomnik Poległych. Ewidentnie powstał w okresie międzywojennym, ale w latach 40. XX wieku Czesi przerobili go na "bardziej właściwy". Obecnie jest ku pamięci "wyzwolenia i oczyszczenia pogranicza", czyli wypędzenia miejscowych Niemców.
Wyjątkowo dużo widzę dziś zabytkowych samochodów. Pod Sovincem kręci się m.in. stary Volkswagen; kierowca tak niefortunnie zjeżdża z parkingu, że zahacza podwoziem o kamień. Po okolicy rozlegają się bluzgi, łącznie ze swojskim "k...a", ale na szczęście groźny był tylko dźwięk uderzenia.
Na zegarku zaawansowane popołudnie, zatem kończymy część turystyczną wyjazdu. Pojedziemy jeszcze do Šumperku na obiad i zakupy. Chmury na niebie w końcu ustąpiły i towarzyszyć będzie nam słońce, oświetlające skoszone pola...
W drodze powrotnej na Śląsk zaplanowałem kilka przystanków. Pierwszy z nich ma miejsce niedaleko zbiornika Plumlovská přehrada, od którego zresztą wziął nazwę - w Plumlovie (Plumenau). Jego największa atrakcja to zamek-pałac. Najlepiej prezentuje się ze strony Podhradskeho rybníka.
Kiedyś w jego miejscu stał średniowieczny zamek, kecz spłonął w XVI wieku, a ostatecznie rozebrano go na początku 19. stulecia.. W XVII wieku książęta z rodu Liechtensteinów postawili jedno nowe skrzydło z planowanych czterech (a i to nie zostało dokończone).
Liechtensteinowie byli właścicielami rezydencji aż do okresu międzywojennego, po czym przejęło je (czytaj: ukradło) państwo czechosłowackie w ramach "reformy rolnej". Następnie mieściło się w nim muzeum, a potem należał m.in. do leśników. Obecnie należy do gminy i znowu można go zwiedzać, ale widać, że jest mocno zaniedbany.
Od strony miejscowości wchodzi się przez bramę zwieńczoną wieżą.
W środku znajdują się pozostałości starego zamku (niewielkie wzgórze z resztkami murów). Otaczają je budynki podgrodzia.
Fasada pałacu przypomina mi antyczną bramę z Miletu wystawianą w berlińskim Muzeum Pergamońskim. Kartki ostrzegające przed spadającymi elementami nie są raczej powieszone bezzasadnie.
Widok na podpałacowy staw. Na drugim brzegu działa kemping, który też brałem pod uwagę jako miejsce noclegowe na weekend.
Kilka ujęć z samego miasteczka:
* "kolekcja" któregoś z mieszkańców, wystawiona obok drogi,
* sklep, który wygląda współcześnie, ale umieszczony na ścianie herb Liechtensteinów świadczy, że ma dłuższą historię.
Po wizycie w Plumlovie podążamy bocznymi drogami Hány, częściowo powtarzając trasę sprzed dwóch dni.
Na skraju Drahanovic (Drahanowitz) oglądam szkołę z lat 20. XX wieku ozdobioną standardową czechosłowacką propagandą z tamtych czasów.
Po lewej (na zdjęciu na górze) Tomáš Masaryk przyjmuje pochód dzieci i matki z kwiatami, a na horyzoncie słońce wschodzi nad praskimi Hradczanami. Po prawej (na dole) do najmłodszych zaleca się Jan Ámos Komenský, pedagog i przywódca braci czeskich (a w pewnym okresie sojusznik Szwedów podczas najazdu na Polskę).
Obok szkoły stoi kościół św. Jakuba Większego z XIV wieku, potem przebudowany.
W jednej z mijanych wiosek (konkretnie to Ústin) zwraca mają uwagę gospoda w budynku z pierwszej połowy XVIII wieku. Takie lokale mają duszę.
I znowu przejeżdżamy przez Ołomuniec, zatem postanawiam skorzystać z okazji i zajrzeć na tutejszy cmentarz centralny w dzielnicy Neředín (niem. Neretein). Wielokrotnie go już mijałem w czasie wizyt na Morawach, lecz zawsze zapominałem wstąpić. Tym razem początkowo planowałem pojechać do jednego z wielu pałaców w okolicy, ale uznałem, że zaciągnięte niebo będzie lepiej pasowało nastrojowo do tego miejsca 😏.
Nekropolię założono w 1901 roku (choć wówczas Neředín leżał jeszcze poza granicami miasta, ale poradzono sobie z tym w ten sposób, iż teren cmentarza "wycięto" z terenu gminy i przyłączono do Ołomuńca).
Parkuję samochód obok cmentarnego muru. Mam stąd widoki na Jesioniki.
Wchodzę przez boczną bramę, dokładnie naprzeciwko krematorium. Wybudowane w 1932 roku, dobry przykład czeskiego funkcjonalizmu.
Nigdy nie potrafiłem zrozumieć niechęci sporej części polskiego społeczeństwa do kremacji. Jest oczywiste, że nie podoba się ona hierarchii katolickiej i przemysłowi pogrzebowemu, bo na urnach mniej się zarabia, ale z punktu widzenia nieboszczyka chyba lepiej być elegancko spopielonym, a nie pożartym przez robaki albo wykopanym przez nekrofila?
Cmentarz jest ogromny i składa się na niego wiele różnych części, z tego dwie są wojskowe. Na kwaterze radzieckiej czystość i porządek.
Na niektórych mogiłach bliscy umieścili zdjęcia poległych.
Kilka grobów tu nie pasuje: te pozbawione gwiazdy należą do członków "ruchu oporu", czyli zapewne jakiś miejscowych komunistów. Są także dwa nagrobki należące do brytyjskich żołnierzy. Ciekawe skąd się tu wzięli? To nie lotnicy, a w te rejony, w przeciwieństwie do Pilzna, piechota aliantów zachodnich nie dotarła. Jeńcy? Rok śmierci to 1945, lecz nie sprawdziłem dat dziennych.
Za żywopłotem kwatera wojenna Wehrmachtu w formie wielkiego trawnika z charakterystycznymi krzyżami.
Armia Czerwona podeszła pod Ołomuniec w niedzielę, 6 maja 1945 roku. Bój o miasto trwał tylko niecałe trzy dni, bowiem Niemcy nie mieli sił na dłuższą obronę. Sowieci stracili 156 żołnierzy, ale na cmentarzu pochowano ich prawie półtora tysiąca z innych części Moraw. Strat obrońców nie znam.
Nie zapomniano również o ofiarach I wojny światowej. Upamiętnia ich krzyż z tablicami poległych.
Około jednej piątej całej nekropolii zajmuje kirkut. Okres nazizmu przetrwał w dość dobrym stanie, ocalało około tysiąca grobów, często bardzo okazałych.
Dwujęzyczny pomnik żydów poległych w Wielkiej Wojnie oraz indywidualny porucznika, którego śmierć dosięgła w Karpatach na jakimś Javorniku (koledzy z forum austro-węgierskiego zlokalizowali go na obecnej Ukrainie).
Wspomnienie ofiar Holocaustu.
Patrzą na nas ludzie, których dawno już nie ma świecie.
Główna aleja chrześcijańskiej części przeznaczona była dla najznamienitszych obywateli miasta. Ponieważ ponad sto lat temu Ołomuniec zamieszkiwali głównie Niemcy, dlatego większość napisów wykonano po niemiecku. Niektóre groby mają już nowych "mieszkańców", ale zazwyczaj zachowano starsze inskrypcje.
A tu dość ciekawa rodzina: kapelmistrz miejski zmarł w 1936 roku i został opisany po niemiecku, natomiast jego żona oraz (chyba) dzieci dożyły czasów komunizmu i już są v češtině.
Gdybym miał więcej czasu (a nie trzy kwadranse), to zapewne znalazłbym jeszcze sporo interesujących nagrobków. O, choćby taki - symboliczny czechosłowackich lotników. Wśród krzaków czaił się także jeden z prawosławnym krzyżem.
Cmentarz nie może funkcjonować bez kaplic pogrzebowych: po kolei katolicka, ewangelicka i żydowska.
Po powrocie do auta kierujemy się w stronę Jesioników. W skutek zamknięcia jednego z ołomunieckich mostów jestem zmuszony wytyczyć sobie nową trasę, prowadzącą czasem bardzo bocznymi drogami...
Widoczna za górką wieża kościoła w jednej ze wsi.
Ostatnim celem w czasie kończącego się weekendu jest zamek Sovinec (Eulenburg), leżący już w Sudetach, przy wiosce o tej samej nazwie.
Przy głównej szosie kasują za płatny parking (darmowych brak). Następnie nie wiem na jakiej podstawie policzono nam wysokość biletów wstępu, bowiem według wydruku zostaliśmy studentami, ale i tak nie ma to odpowiednika na podanej liście cen. Może to z powodu odbywającej się w środku imprezy?
Sovinec to ostatni takich rozmiarów zamek położony blisko Śląska, w którym jeszcze nie byliśmy. Wybudowano go z dala od głównych korytarzy transportowych, więc nigdy nie był nam po drodze.
Jego początki sięgają XIII wieku, w architekturze można dopatrzeć się elementów gotyckich, renesansowych, barokowych i empirowych. Przez kilkaset lat należał do Zakonu Krzyżackiego, a w czasach arcyksięcia Eugeniusza Habsburga, wielkiego mistrza na przełomie 19. i 20. stulecia, stał się letnią rezydencją Krzyżaków. O zakonnej przeszłości świadczą liczne herby z charakterystycznymi krzyżami.
Zamek może się podobać. Jest rozległy, posiada aż 7 bram i bodajże 5 dziedzińców! Grube mury chroniły go przed napastnikami, zazwyczaj (choć nie zawsze) skutecznie.
Sto lat temu w zamku mieściło się muzeum Zakonu z lapidarium i biblioteką liczącą 20 tysięcy woluminów. W czasie II wojny światowej obiekt zagarnęła III Rzesza i przekazała SS. Potem zajęło go państwo czechosłowackie, a od kilku lat Krzyżacy bezskutecznie walczą o jego zwrot (podobnie jak zamku Bouzov). Zakonnicy posiadali na terenie Czech, Moraw i austriackiego Śląska liczne posiadłości, ale jak na razie sądy oddalają ich pozwy. Jednocześnie od upadku komunizmu prowadzą w Republice Czeskiej działalność charytatywną oraz duszpasterską w kilku parafiach.
Jak już pisałem - w środku odbywa się impreza. Latem praktycznie co tydzień w weekendy coś się dzieje. Na jednym z dziedzińców górnego zamku trwa przedstawienie, a wcześniej można sobie zrobić zdjęcie lub pogłaskać drapieżne ptaki. Patrząc na nie przypominają mi się komiksy Disneya o Kaczogrodzie, gdzie istniało stowarzyszenie wspierające "osowiałe sowy" 😛.
W regularnych odstępach czasu na turystów czeka przewodnik, aby oprowadzić po wnętrzach. Tego jednak nie ma, zatem wchodzimy na walcowatą wieżę o wysokości 20 metrów.
Na szczęście jest zabudowana, co tłumi mój lęk wysokości 😏. Z góry nie ma porywającej panoramy, bowiem okolica jest zalesiona i bez charakterystycznych punktów.
Efektownie prezentuje się zabudowa samego zamku oraz wioski. Stojący przy murach kościół św. Augustyna powstał na fundamentach baszty (a konkretnie jego owalna dzwonnica).
W 1945 roku zamek strawił pożar. Do dziś nie wiadomo kto go wywołał. Są trzy możliwości:
* uciekające wojsko niemieckie,
* wkraczająca armia radziecka (wersja najbardziej prawdopodobna),
* okoliczni mieszkańcy chcący ukryć szaber.
W każdym razie cały okres powojenny to powolna odbudowa i rekonstrukcja kolejnych fragmentów. W runie nadal są zabudowania dawnej szkoły leśnej, działającej w XIX wieku. Jej stan nie zmienił się od kilkudziesięciu lat.
Po zejściu z wieży udaje nam się jeszcze załapać na przechadzkę z przewodniczką w historycznych ciuchach. Oprócz nas bierze w niej udział półnagi, śmierdzący potem facet, który na wszystkim się zna oraz dwójka jego dzieci. Staramy trzymać się od niego w bezpiecznej odległości, aby wyziewy z ciała poszły w inne strony 😏.
Przechodzimy przez kilka sal z dość skromnym wyposażeniem, a jako główna ciekawostki służy dziura, przez którą można było oblewać wrzącą smołą napastników oblegających zamek. Dziś znakomicie nadawałaby się, aby opluć kogoś, kto idzie piętro niżej...
Ogólnie to na pewno Sovinec warto odwiedzić, zwłaszcza, że zachował w dużej mierze "średniowieczny" wygląd.
Wracając do auta moją uwagę przykuwa Pomnik Poległych. Ewidentnie powstał w okresie międzywojennym, ale w latach 40. XX wieku Czesi przerobili go na "bardziej właściwy". Obecnie jest ku pamięci "wyzwolenia i oczyszczenia pogranicza", czyli wypędzenia miejscowych Niemców.
Wyjątkowo dużo widzę dziś zabytkowych samochodów. Pod Sovincem kręci się m.in. stary Volkswagen; kierowca tak niefortunnie zjeżdża z parkingu, że zahacza podwoziem o kamień. Po okolicy rozlegają się bluzgi, łącznie ze swojskim "k...a", ale na szczęście groźny był tylko dźwięk uderzenia.
Na zegarku zaawansowane popołudnie, zatem kończymy część turystyczną wyjazdu. Pojedziemy jeszcze do Šumperku na obiad i zakupy. Chmury na niebie w końcu ustąpiły i towarzyszyć będzie nam słońce, oświetlające skoszone pola...
Bardzo boczne drogi mają swoje zalety - odkrywasz nowe, ciekawe miejsca.
OdpowiedzUsuń