piątek, 31 sierpnia 2018

Z namiotem przez Spisz (3): Kacwin - Veľká Franková - Malá poľana. Zachód i wschód.

Kacwin (słow. Kacvín, węg. Szentmindszent, niem. Katzwinkel) wywarł na mnie lepsze wrażenie niż Niedzica. W centrum sporo zabytkowej zabudowy i jakby więcej zieleni.

Kierowca z autostopu podrzucił nas pod kościół, gdzie akurat trwała msza.


Idziemy zatem zrobić zakupy, bo tutaj mimo niedzieli działa sklep. Następnie siadamy pod werandą drewnianego domku, który okazuje się lodziarnią. Po mszy wali do niej tłum ludzi wraz z grupą młodzieży pod opieką zakonnicy i zakonnika.
Jestem świadkiem wiekopomnej sceny:
Zakonnica, w grubych rajstopach na stopach, rzuca do swoich podopiecznych:
- Każdy może sobie coś wybrać za 4,5 złotego - lustruje dokładnie listę produktów. - O, jest kawa mrożona z lodem kręconym!
Zakonnik, bez rajstop na stopach:
- To mnie kręci!
Zakonnica:
- W takim razie niech każdy sobie coś wybierze za 5 złotych!
I co w tym wiekopomnego? Otóż to bardzo rzadki przypadek: polski Kościół coś funduje, a nie fundują Kościołowi 😛.

Ponieważ wszyscy wierni opuścili świątynię liczę, że uda mi się zajrzeć do środka. Niestety - drzwi są zamknięte. Portal wejściowy zdradza wiekową historię sięgającą XV wieku.


Przy płocie stoją nagrobki. Ten po lewej należy do kanonika i został opisany po łacinie z węgierską nazwą (Kaczvin) jeszcze sprzed madziaryzacji - na Szentmindszent zmieniono ją w 1899. Po prawej użyto węgierskiego i ktoś opasał krzyż wstążeczką w narodowych barwach Madziarów.



Wieża jest typowa dla kościołów spiskich.


Z tyłu sklepu znajduje się pizzeria, lecz jeszcze jest zamknięta. Nie przeszkadza to licznemu towarzystwu siedzącemu przy stolikach pełnych naczyń z wesela odbywającego się w poprzednim dniu. Być może niektórzy biesiadują od wczoraj 😏.

Obok pizzowego ogródka wisi mostek z tablicą zakazującą przechodzenia. Wiele osób to ignoruje, ale ja wolę nie ryzykować, gdyż większość desek jest wyraźnie spróchniałych.


Wypijam jedno piwo zakupione w sklepie i pakujemy się w drogę. Nasze plecaki (zwłaszcza Inez) wzbudzają żywe zainteresowanie wielu miejscowych. W głowach im się nie mieści, że komuś chce się męczyć w taki upał.

Maszerując w kierunku słowackiej granicy podziwiamy architekturę Kacwina. Jedna cieszy oko, druga przeraża.





Charakterystyczne są kamienne spichlerze, często poukrywane w podwórkach.




Ładna kapliczka po wyjściu na otwartą przestrzeń.


W tym miejscu kończy się normalna droga. Dalej ciągnie się żwirówka dozwolona m.in. dla właścicieli gruntów. Mimo to ruch tam spory, prawie same rejestracje z odległych stron. Nie sądzę, aby to byli "właściciele gruntów". Gdyby postawić tam policjanta to miałby szybko ogromny zarobek na mandatach!


Szlak pieszy odbija w lewo. Postawiono tu ławeczkę dokładnie taką samą jak na Grandeusie i Taborze nad Niedzicą.


Główna atrakcja to ponownie widok na Tatry. Znowu najwyraźniej strzela Hawrań i Płaczliwa Skała, ale tym razem Lodowy Szczyt też nie jest zasłonięty.



Początkowo w ogóle mieliśmy tędy nie iść: według pierwotnego planu z Kacwina powinniśmy kierować się na Łapsze Niżne. Wczoraj wieczorem przemyśleliśmy jednak sprawę i uznaliśmy, że ten wariant będzie bardziej sensowny i mniej wyczerpujący. A i chyba bardziej widokowy.

Czeka nas też przejście przez potok. Co prawda z boku stał mostek, lecz go nie zauważyliśmy. Przekroczyliśmy przyjemnie chłodną wodę w odpowiednim momencie, bo chwilę potem rozjechały ją trzy terenówki...


Widać dawne przejście graniczne.


Drewniana budka spokojnie nadawałaby się do spania dla dwóch lub trzech osób. Po słowackiej stronie witają nas żółte szlakowskazy - znak rozpoznawczy ichniejszych Tatr i Pienin.



Podejście akurat w najbardziej gorącej porze dnia...



Widząc tę scenę przypomniał mi się komunikat z Radia Erewań: Grupa komunistów chińskich zaatakowała pracujący w polu radziecki traktor. Traktor odpowiedział celnym ogniem, po czym odleciał w kierunku Moskwy. 😛


Zbliżamy się do wioski Wielka Frankowa (słow. Veľká Franková, węg. Nagyfrankvágása, niem. Gross-Frankova). Według mapy blisko szlaku znajduje się pole biwakowe, które w rzeczywistości jest... boiskiem. Słyszymy odgłosy meczu, a zwłaszcza długie jęki jednego ze sfaulowanych zawodników.

Pierwszy słowacki budynek to tartak. Drugi - kapliczka.



Wioska zamieszkała jest głównie przez ludność pochodzenia łemkowskiego - na Słowacji osadnictwo rusińskie sięgało prawie Tatr, a ponieważ nie było tu wypędzeń jak po polskiej stronie granicy, to istnieje do dzisiaj. W przeciwieństwie do sąsiedniej Osturni dominującym wyznaniem jest rzymski katolicyzm.



Żar leje się z nieba, czuję się wyschnięty na wiór! Wierzę jednak w mądrość miejscowych, bo u nich to naturalne, że człowiek nie siedzi w domu, tylko wychodzi między ludzi napić się piwa lub czegoś mocniejszego.

I wiara tym razem okazała się skuteczna - tuż za głównym skrzyżowaniem działa bar! Boże, błogosław Słowaków! Zrzucamy plecaki pod parasolami i zaglądamy do chłodnego wnętrza... A tam Šariš za 80, a kofola za 50 centów! Żyć nie umierać! Dodatkowo dostaję darmową mapę wschodniej części Podtatrza.


Na jednym piwie nie mogło się skończyć. Zagaduję babkę zza baru o jakieś jedzenie, lecz takowego nie ma w promieniu kilkunastu kilometrów. Wioska posiada także drugą knajpę! Odległą o ledwie kilkaset metrów. Wygląda tak zachęcająco, że nie mogłem się nie skusić na wizytę, co niezbyt spodobało się Nesce 😏.


Na dworze zebrały się chmury, więc słońce już tak nie smaży. Zabudowania przy drodze podobne do kacwińskich, jest także mała wystawka w ogródku.




Na asfalcie wzdłuż Frankowskiego Potoku spotykamy stado owiec tarasujących drogę.


A nasz dzisiejszy cel już widać! W linii prostej niedaleko, tylko to podejście...


Kapliczka świętego Kubła.


Skręcamy w żółty szlak. Najpierw za wcześnie, więc lądujemy na pastwisku. Potem już prawidłowo i mozolnie gramolimy się do góry zostawiając dolinę za sobą.



Znowu spotykamy owce - jakieś kilkusztukowe stadko kręci się... w lesie. Widząc nas zaczynają w panice uciekać w boczną ścieżkę...


A na polanie znany widok...


Krzyż na szczycie Furmanec (1038 metrów n.p.m.) to znak, że jesteśmy już bliżej niż dalej.


Zostało ostatnie podejście - szlak kajś się stracił, więc wzdłuż wyciągu.



Jesteśmy u wrót Mordoru... Malá poľana (1151 metrów n.p.m.) to ośrodek narciarski, a do tego od jakiegoś czasu stoi na niej Ścieżka Koronami Drzew (Chodník korunami stromov) czyli przedziwna konstrukcja wznosząca się ponad linią lasu. Nie trzeba chyba dodawać, że jest to główna atrakcja turystyczna okolicy.




Ludzie cisną do niej jak żule do monopolowego! Mimo późnej pory nadal przewalają się pod nią setki osób w klapkach, sandałach, japonkach, adidasach, szpilkach, a czasem jakiś wariat w obuwiu trekingowym. Jednocześnie w tym roku nie można tu podjechać kanapą, bo ją wymieniają na gondolę, więc wszyscy muszą dymać ponad 2 kilometry z najbliższego parkingu. Nie mam pojęcia jak im się to udało przy ścieżce pełnych kamieni i korzeni!



Pod Ścieżką stoi drogi bufet, gdzie Inez udaje się zdobyć ostatnie piwo i smażony ser. Potem rzutem na taśmę korzystamy z toalety, acz nie wszystkim się udało i musieli głośno dopominać się o otworzenie zamkniętych drzwi 😏.


Po co zatem tu przyszliśmy? Niżej na przełęczy stoi niepozorna wieża widokowa a obok niej wiata z miejscem na ognisko. I tam będziemy spali!



Wkrótce okolica się wyludnia. Zrzucamy plecaki i wchodzimy na najwyższe, czwarte piętro. Nie napiszę nic odkrywczego, że najlepiej widać Tatry, które są wręcz na wyciągnięcie ręki! Szalony Wierch odległy o 9 kilometrów, Hawrań o 14, a Łomnica o 19 (można dostrzec obserwatorium na szczycie).




W drugą stronę mniej spektakularnie, lecz bardziej sielsko. Są Pieniny z Trzema Koronami (16 kilometrów) oraz Beskid Sądecki z Przechybą, Radziejową i Wielkim Rogaczem (27 kilometrów).



Słowacy zamontowali tu lunetę rodem z USA, ale bezpłatną 😏.


Zachód słońca mniej porywa niż na Grandeusie, bowiem te chowa się za drzewami przy wyciągach i Ścieżce Nad Koronami. Okolica nabiera przyjemnego czerwonego koloru.






Zanim zrobi się zupełnie ciemno trzeba jeszcze rozłożyć namiot. Zupełnie poważnie braliśmy opcję postawienia go na pierwszym piętrze wieży, ale ostatecznie ląduje pod nią, przy schodach.



Błogi spokój przerywa samochód, który podjeżdża na szczyt, a potem kieruje się w naszym kierunku! Kogo tu niesie?! Na szczęście tylko obsługę ośrodka; przyjechali po kupę śmieci walających się pod wieżą. Chwilę z nimi gawędzimy, bo mówili prawie po polsku, więc to chyba jacyś górale z pogranicza. Trochę się zdziwili, że tutaj śpimy, jednak stwierdzili, że to nie stanowi żadnego problemu.

Po ich odjeździe zbieram drewno na ognisko - jako, że obok rośnie las to jest go pod dostatkiem. A potem można usmażyć większość pozostałych zapasów 😏.



Z każdą kolejną nocą w namiocie coraz mniej bolą mnie plecy, więc mamy postęp 😏. Śpiąc tutaj grzechem byłoby nie wstać na wschód, zatem punktualnie o 5.15 wywlekamy się na górę. Pod Pieninami i Gorcami morza mgieł!



Tatry jeszcze śpią.


 3... 2... 1... - poniedziałek się budzi!






Trzy Korony.


Walczę z aparatem, bo coś mi nie chce łapać ostrości... Tu na zdjęciu Lubań (22 kilometry od nas).


Fotografowanie fotografowaniem, ale trzeba to zobaczyć na żywo!


A teraz odwróćmy się w drugą stronę, gdzie skaliste ściany zaczynają się różowić.



Na skraju po prawej zdaje się, że Giewont (28 kilometrów).


I ponownie Łomnica. Dawno temu podczas mojej jedynej wizyty w Tatrach słowackich marzył mi się wjazd na nią (bo taternikiem nie jestem, aby legalnie wejść), ale akurat wiał mocny wiatr i kolejka z Łomnickiego Stawu była zamknięta 😒.
Z boku załapały się jeszcze Baranie Rogi i Lodowy Szczyt, swego czasu najwyższa góra RP.


Po tym koncercie dla oczu warto wrócić do namiotów i przekimać jeszcze trochę, zanim okolica znowu zaroi się od ludzi.


6 komentarzy:

  1. No pięknie. Wschód słoneczka z takich wysokości. Ach cudowne widoki warte poświęcenia.
    Spacer w koronach drzew mi się bardzo marzy, jest tylko problem - mąż i przyjaciółka mają oboje lęk wysokości i nie wiem czy by przeżyli taką wędrówkę.
    Co do zakupów zakonnicy i zakonnika po 5zł, hmm... albo oni dysponują pieniędzmi od dzieci np. rekolekcje oazowe, dzieci Bozych... albo faktycznie dobroć serca. No ale żeby iść do sklepu w niedzielę? Handlować i kupować - jak się o.Rydzyk dowie - hahahahaha - to wszystko w formie żartów - mam nadzieję, że zrozumiesz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też mam lęk wysokości, ale raczej w tym przypadku każdy sobie spokojnie poradzi, bo obiekt jest odpowiednio zabezpieczony nawet dla małych dzieci :)

      Z tymi zakupami to faktycznie - niedziela, a im się zachciało szaleć z lodami :D

      Usuń
  2. Jonek ten od Zubków01 września, 2018 08:37

    Co do słowackich górali których język ma cechy mowy Mickiewicza, to zdarza się takowo po niektórych wioskach i to nie tylko przy granicy. Niech Pan pojeździ po np. słowackiej części Orawy i po innych częściach Górnego Spisza, to się okaże, że czasem można się poczuć jak w Polsce. Jest przy tym ważna kwestia - dla nich to ani polski, ani słowacki, ale ich góralski i telo! Przy wodospadzie w Kacwinie to byli Państwo? To taka mała, spiska Niagara :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, przy kacwińskiej Niagarze nie byliśmy.

      Z góralską godką to pewnie tak, że w Warszawie będą twierdzić, iż to narzecze polskie, a w Bratysławie, że słowackie ;) Ci panowie z wieży mówili prawie czysto po polsku, jedynie niektóre słowa wtrącali ze słowackiego czy regionalizmy... W sumie gdyby nie słowackie blachy, to sądziłbym, że są z polskiej strony. A może byli?

      Usuń
  3. Twoje posty (poza wstawkami o piwie) można drukować i pokazywać dzieciom na lekcjach geografii. Myślę, że to najczystsza propaganda, że warto wędrować po górach. Zdjęcia pokazują ich piękno w najlepszym wydaniu. Ja sam przebieram nogami, gdyby nie obowiązki (praca) już bym tam wędrował.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Większość dzieci pewnie by się szybko znudziła (może mniej tym piwem ;)), ale dziękuję za miłe słowa :)

      Pozdrawiam!

      Usuń