niedziela, 10 lipca 2016

Czeska Szwajcaria: Vysoká Lípa - Pravčická brána - Hřensko

Czeska Szwajcaria (České Švýcarsko, Böhmische Schweiz) to popularna nazwa czeskiej części Gór Połabskich, choć formalnie tak nazywa się tylko Park Narodowy zajmujący fragment tego pasma górskiego. Najmłodszy PN Republiki Czeskiej (założono go w 2000 roku) i jedyny w którym do tej pory nie byłem.


Bazę wypadową mamy w Děčínie (Tetschen) i stamtąd dojeżdżamy autobusem miejskim. Jego trasa prowadzi wzdłuż Łaby a następnie przed granicą czesko-niemiecką w miejscowości Hřensko (Herrnskretschen) odbija na wschód w głęboką dolinę.

Autobus posiada przyczepę dla rowerów i chociaż teoretycznie jest przyspieszony to po naciśnięciu przycisku zatrzymuje się również na pomniejszych przystankach nie ujętych w rozkładzie.


W ten sposób wychodzimy na początku wioski Vysoká Lípa (Hohenleipa), administracyjnie należącej do Jetřichovic (Dittersbach). Wita nas piękny dom przysłupowy, których zobaczymy jeszcze wiele.


Zastanawiałem się jaką trasę wybrać na wędrówkę po Czeskiej Szwajcarii - w końcu postanowiłem pominąć bardzo popularny wąwóz rzeki Kamenice i skupić się na odcinku biegnącym równolegle do granicy z Niemcami.

W Vysokiej Lípie dzielnie ignoruję otwartą już gospodę i wchodzimy na szlak koloru żółtego. Nasz pierwszy cel już widać w oddali ponad drzewami.


Szybko dochodzimy do krzyżówki z długodystansowym szlakiem czerwonym i wkrótce stajemy pod potężną skałą, na której kiedyś stał zamek Šaunštejn (Schauenstein).


Do dawnego zamku prowadzą niemal pionowe schody. Teresa rezygnuje z wejścia i zostaje na dole. Ja zaś muszę czekać, aż z góry zejdzie większa grupa złożona z osób niepełnosprawnych i ich opiekunów. Ci pierwsi wracają roztrzęsieni, chyba nie spodziewali się tak karkołomnego wejścia.


Po wdrapaniu się na pierwszą drabinkę nie jest źle - mały labirynt wśród skał. Potem jest jednak druga drabina, większa i stojąca praktycznie prosto. W dodatku na jej końcu należy przeskoczyć na półkę, trzymając się poręczy. W porównaniu do eksponowanych tras górskich to zapewne pikuś, jednak dla osób z lękiem wysokości wcale tak prosto nie jest ;).


Po udanym przebrnięciu czeka na mnie kilka miejsc widokowych i marne pozostałości po twierdzy, m.in. studnia.


Zamek określany jest jako siedziba rozbójników, lecz prawdopodobnie nigdy nie pełnił takiej roli, a jego celem była ochrona szlaku handlowego.


W panoramie najbardziej wyróżnia się samotny Růžovský vrch (Rosenberg) - najwyższa góra Parku Narodowego, lecz nie Gór Połabskich.



Zejście dostarcza jeszcze większych emocji niż wejście, ale stosując zasadę "nie patrzeć w dół" jakoś przeżyłem :D. Bez zbędnych ceregieli idziemy dalej, mijając znajomą grupę z niepełnosprawnymi oraz pierwsze formacje skalne.



Z przecinki widać w oddali Großer Zschirnstein, najwyższą górę Gór Połabskich w Saksonii. Wczoraj patrzyłem na nią z drugiej strony z twierdzy Königstein.


Po serii zakrętów dochodzimy do skalnego mostu - to Malá Pravčická brána (Kleines Prebischtor), skromna mniejsza wersja tej bardziej znanej (wysokość 2,2 metra, szerokość 3,3).


W przeciwieństwie do wielkiej można na nią wejść, jednak widoki są ograniczone przez drzewa. Oczywiście nie sposób nie zauważyć Růžovskiego vrchu, który jest widoczny chyba z każdego miejsca w PN.


Robimy postój na śniadanie i coś do picia. Następnie nie spiesząc się kontynuujemy wędrówkę czerwony szlakiem trawersując szczyt Větrovca. Krajobraz często się zmienia - jest normalny las, potem ukwiecone polany, skałki mniejsze i większe, podmokła łąka. Turystów niewielu, gdyż ten odcinek jest stosunkowo mało popularny.




W samo południe osiągamy połowę kilometrażu przewidzianego na dzisiejszy dzień - osadę Mezní Louka (Rainwiese). Od XIX wieku to ośrodek turystyki - pierwszy pensjonat stanął już w 1838 roku. Pod koniec stulecia książę z rodu Clary-Aldringen wybudował luksusowy hotel, który przyjmuje gości do dziś, a w jego pobliżu parkują dziesiątki kierowców.


Pora na uzupełnienie płynów, siadamy więc w mniej eksponowanym bistro. Dzień jest prawie tak samo ciepły jak wczorajszy, powietrze ciężkie, więc piwo z lokalnego browaru w Cvikovie smakuje wybornie!


Dalsza część trasy to czesko-szwajcarska klasyka. Na szczęście nie utknęliśmy w tłumie turystów - ludzi z przeciwka trochę idzie, ale bez przesady. W naszą stronę frekwencja znacznie niższa. Najwyraźniej większość osób albo właśnie spożywa obiad albo na obiad pojechała gdzieś indziej.


Drogowskaz turystyczny z okresu międzywojennego.


Trudno się rozpisywać o kolejnych kilometrach szlaku - idzie się przyjemnie obok ścian z piaskowca obrabianych przez wiatr i wodę przez miliony lat. Niektóre skały przypominają mi skalne wioski Indian z Ameryki Północnej.








Charakterystyczna skała zwana Homole, mi kojarząca się ze świątyniami z Kambodży.


Na jednym z zakrętów punkt widokowy w dolinę i na Großer Zschirnstein.


Kawałek dalej ponownie Růžovský vrch, nazywany także Děčínską Fudżijamą, gdyż to stożek wulkaniczny.


I znów skały - na górze biegnie granica czesko-niemiecka.





Rosnące natężenie ludzi świadczy iż zbliżamy się do celu. Widząc nad nami przerzucone przez drogę mostki wiemy już, że to tu.


Wśród skał i zieleni mieni się kolorami pałacyk Sokolí hnízdo (Falkennest), wybudowany w 1881 przez księcia Clary-Aldringen. Kiedyś właściciel tych ziem przyjmował w nim swoich znamienitych gości, obecnie służy jako restauracja.


Jest to też jedyna znana mi restauracja, gdzie za wstęp... trzeba zapłacić! I to niemało - 75 koron! Obiekt sprywatyzowano i sprzedano firmie z Pragi przed założeniem PN i mamy takie kuriozum, zwłaszcza, że ścieżki dla turystów i tak utrzymuje zarząd Parku, a nie lokal.


Cóż zrobić - zabuliliśmy, tym bardziej iż chcieliśmy coś zjeść. Najpierw jednak idziemy spojrzeć na okolicę. Fudżijama doskonale widoczna.


Odwracając głowę z niepokojem zauważamy, że na zachodzie robi się ciemno.


Może to przejdzie bokiem, może Łaba nie przepuści? Na wszelki wypadek podążamy pospiesznie na punkty widokowej położone powyżej restauracji.


Z góry najlepiej widać atrakcję dla której w pielgrzymują tu turyści - Pravčicką bránę (Prebischtor), największy most skalny w Europie.


Napisano o nim wiele, więc zacytuję jedynie szybko Wikipedię: Rozpiętość łuku bramy u podstawy wynosi 26,5 m., wysokość otworu 16 m, najmniejsza szerokość mostu 8 m, minimalna grubość mostu 2,5 m. Górna powierzchnia stropowej płyty bramy leży na wysokości 21 m. od jej podstawy. W przeszłości można było na "bramę" wchodzić, teraz to niemożliwe, a most do niej prowadzący został rozebrany.


Spojrzenie na zachód nie pozostawia wątpliwości - ciemny front idzie centralnie na nas. Czuć go wręcz namacalnie nosem, słychać też pomruki burzy.



Samotna stercząca skała to Malý Pravčický kužel (stożek) - zdobyta przez wspinaczy już w 1908 roku.


Jeszcze gibkie zdjęcie z faną...


Odpuszczamy kolejne miejsce widokowe i schodzimy do restauracji. Menu ubogie i drogie - za jedno piwo na dole kupiłbym dwa. Ale trudno, jesteśmy głodni.

Atmosfera wokół gęstnieje jak w polskim parlamencie.


Wreszcie z nieba zaczynają spadać pierwsze ciężkie krople. Najpierw nieśmiało ale kiedy w końcu nabrały odwagi to zrobiła się z tego ściana wody, a widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów!



Ludzie w popłochu rzucili się do środka restauracji, która błyskawicznie się wypełniła. Przy okazji można było zerknąć na zabytkowe wnętrze.



Prognozy jak jeden mąż zapowiadały na dzisiaj opady i burze, można się było ich też spodziewać po zaduchu jaki panował. Załamanie pogody przyszło jednak później niż podawano i w idealnym momencie, kiedy siedzieliśmy spokojnie pod dachem :). Mogliśmy więc bez nerwów przeczekać największy deszcz i współczuć tym co akurat byli na szlakach.

Po godzinie ustało na tyle, że zdecydowaliśmy się schodzić. Widoki znów się odsłoniły, w dole przechadzają się mgły.


Ostatnie spojrzenie na most.


Idąc widzimy ślady po niedawnej ulewie. Z nieba jeszcze coś siąpi i w oddali słychać grzmoty, ale ewidentnie przeszło dalej.


Tu też są skały, a także mostki. I pozostawione ubranie ;).




Do głównej szosy wychodzimy przy ujęciu wody. Mamy sporo czasu, więc maszerujemy przed siebie w kierunku kolejnych przystanków autobusowych. W ten sposób przekraczamy granicę administracyjną Hřenska.


Sporo w tej najniżej położonej czeskiej miejscowości zabytkowych domów, jeszcze więcej kiczu głównie pod zachodnich turystów. Ceny również niemieckie (zwłaszcza przy Łabie, w górnej części jest bardziej normalnie). W kiblu nawet nie mieli cennika w koronach!

Na drugi dzień gdy kręciliśmy się po okolicy jeszcze raz na chwilę zatrzymaliśmy się w Hřensku przy lepszej pogodzie. O ile wszystkie oficjalne parkingi są płatne to przy głównej drodze można stawać za darmo, no ale trzeba przejść się kilkaset metrów na nogach ;).


Łaba tworzy w tym miejscu granicę, a prom pełni funkcję przejścia granicznego. Można przepłynąć na saską stronę, gdzie w Schöna jest dworzec kolejowy na linii Děčín-Drezno.



Jak już wspominałem Hřensko ma ciekawą architekturę, lecz wszystko to ginie w natłoku komercji. Nie jest aż tak paskudne jak np. Zakopane, lecz nie chciałbym tu przebywać poza koniecznym minimum.



2 komentarze:

  1. Przepiękne tereny, a pałacyk Falkennest idealnie wtopiony w majestatyczne skały. Natomiast wejście na zamek Šaunštejn przypomniało mi trochę zdobywanie zamku Střmen na Teplickych Skalach :)
    Szkoda tylko że takie perełki jak chociażby Hřensko, padły już pod naporem chamskiej komerchy. Znajomy był tam w zeszłym roku i miał tożsame spostrzeżenia z Twoimi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hrensko to chyba z racji położenia jest już na to skazane - zaraz przy granicy i przelotowej drodze. Kiedyś ponoć było tam jeszcze dodatkowo pełno burdeli, teraz chyba przestały się opłacać ;)

      Usuń