Opuszczając Zborov w kierunku zachodnim za pomocą Cesty Hrdinov SNP idziemy najpierw kilka kilometrów doliną bezimiennego potoku (a
przynajmniej na mapach nie ma on nazwy). Jest pusto i cicho, nawet ptaki
rzadko się odzywają, czując zbliżający się wieczór. Powoli nabieramy
wysokości, lecz prawdziwe wspinanie zostanie na koniec.
Przy rozwidleniu szlaków Pod Magurou zarządzamy przerwę. Zostały nam do przejścia ledwie dwa kilometry, lecz ponad trzysta metrów przewyższenia, więc dostaniemy w kość. Po chwili Bastek stwierdza, że musi zagotować sobie kawę. Widząc mój wzrok proponuje, abym ruszył do przodu, a on zbierze się później, gdy się napije i oporządzi. To dobry pomysł: każdy pójdzie swoim tempem, nie męcząc się niepotrzebnie. Zarzucam plecak i przecinam las; ścieżka momentami jest dość zarośnięta, a oznaczenia zaczynają się gubić. W pewnym momencie znikają w ogóle, więc cofam się w ich poszukiwaniu. Nagle wieczorną ciszę przerywa głośny ryk przypominający jelenia, a potem szczekanie. To chyba nie pora na rykowisko, więc trochę dziwne.
Odnajduję szlak, okazuje się, że przegapiłem odbicie w górę. Dzwonię do
Bastka.
- Już idę - sapie w telefon. - Słyszałeś te odgłosy?!
- Pewnie jeleń.
- Albo wilk gonił jelenia, bo potem była jakaś ucieczka czy szamotanina w
krzakach.
Zwierzę lub zwierzęta zaczęły ryczeć tak blisko rozwidlenia, że Bastek zerwał
się z petardami przygotowanymi na niedźwiedzie. Na szczęście miś to nie był.
Powoli gramolę się na grzbiet. Słowacy byli tak mili, że szlak wytyczyli
zakosami, nie trzeba cisnąć na pałę, ale i tak idzie się wolno. Ze Zborova
zaczynają dobiegać dźwięki głośnej, skocznej muzyki i dudnią w powietrzu przez
dobry kwadrans. Robi się coraz ciemniej, ale jeszcze widać na tyle, że
czołówka zostaje w plecaku. Aparatu nawet nie wyciągam, nie ma co
fotografować, zresztą nie ma na to siły.
Piętnaście minut przed godziną dziewiątą osiągam dzisiejszy cel: Stebnícką Magurę. Do niedawna był to szczyt zupełnie niewidokowy: porośnięty całkowicie lasem
i z niedostępnym nadajnikiem. Jedyną infrastrukturą była nieosłonięta wiata. Jesienią ubiegłego roku otwarto na nim wieżę
widokową, u której podstawy znajduje się coś w rodzaju domku, będącego obudową
schodów. W domku tym wypatrzyłem sobie miejsce noclegowe, choć jeszcze miesiąc
temu nie było żadnych zdjęć jak on wygląda wewnątrz i czy się do tego nadaje.
Pierwsze co robię po zdobyciu szczytu, to zsuwam plecak pod wiatą i zaglądam
do wieży. Plac na nocleg będzie, to najważniejsze.
Stwierdzam, że chwilę odsapnę, po czym cofnę się po Bastka, może mu pomogę z
plecakiem albo coś. Ku mojemu zdumieniu Bastek właśnie podchodzi do wiaty,
pięć minut po mnie! Co prawda trochę błądziłem, ale i tak jestem zaskoczony
jego tempem.
- Szedłem wolno, lecz bez przystanków - tłumaczy.
To zupełna odwrotność mojej techniki: ja cisnę póki mam siłę, następnie krótki
postój na oddech, znowu cisnę, znowu postój i tak dalej. Jak widać w tym
przypadku oba sposoby okazały się skuteczne 😏.
Wychodzimy na górną platformę wieży. Większość nieba ogarnęła już ciemność.
Rozświetlony Bardejów wygląda jak prawdziwa metropolia, choć to tylko
miasto powiatowe. Za wzgórzami widać mniejsze miejscowości, a na horyzoncie
świeci się nadajnik Dubník, oddalony o prawie pięćdziesiąt kilometrów.
Na zachodzie jest jeszcze jasno. Zastanawialiśmy się co to za źródło światła
na jednej z górek, nawet po zapadnięciu całkowitych ciemności przebijało się
przez drzewa. Tymczasem to okolice Krynicy-Zdrój: Góra Parkowa lub Ścieżka w
Koronach Drzew.
Tej nocy nie chce nam się rozpalać ogniska, Bastek gotuje kolację na
gazie. Siedzimy we wiacie i słuchamy słowackich szlagierów z radia, po czym kładziemy się spać
do domku.
Tak to wygląda z zewnątrz: wysoka na 30 metrów Berzewiczová veža, która jest zbliżoną kopią wieży Berzeviczy Albert kilátótorony, wybudowaną przez Węgrów w 1905 roku, a zniszczoną pod koniec Wielkiej Wojny. W internetach można czasem przeczytać, iż stała ona na Magurze, ale to nieprawda: wzniesiono ją na jednym z wierzchołków otaczających Bardejovské Kúpele. Patronem został Albert Berzeviczy, ówczesny węgierski minister i prezes Węgierskiej Akademii Nauk. Domek przypomina nieco chatkę Baby Jagi 😏.
A wewnątrz jest tak: chodnik dookoła schodów, na którym zmieści się kilka
osób i zostaje jeszcze przejście dla turystów.
Dziś znów mamy wczesną wizytę: około siódmej (Bastek twierdzi, że znacznie
wcześniej - przed szóstą!) pojawia się dwóch starszych facetów. Chyba mają
problemy ze snem. Wchodzą, obydwaj zdziwieni widząc nocujących, przy czym
jeden stara się być cicho i uspokajać kolegę, a drugi specjalnie
się drze, aby nas obudzić. Po ich odwiedzinach udaje się jeszcze zasnąć; budzę
się przed dziewiątą i wspinam się po ponad setce schodów, aby przyjrzeć się
okolicy w promieniach słońca.
Patrząc na zachód widzimy charakterystyczny, spiczasty wierzchołek Busova,
najwyższy szczyt Beskidu Niskiego - jako jedyny przekracza on tysiąc metrów.
Na prawo od niego są góry leżące na granicy, m.in. Lądkowa i Ostry Wierch.
Przy lepszej przejrzystości z Magury dobrze widać Tatry, które są dość blisko,
siedemdziesiąt kilometrów od nas. Dziś powietrze pozwala dojrzeć jedynie
punkty do około pięćdziesięciu kilometrów. Na południu mamy Bardejów, za nim
po prawej wulkaniczny Stráž - według słowackiego
podziału Spišsko-šarišské medzihorie, według polskiego Góry Czerchowskie
(Čergov) - a po lewej zamglone Góry Slanskie (Slanské vrchy).
Przynależność Stebníckiej Magury także jest sporna: większość słowackich
podziałów włącza ją już do pasma Busov, który również według
polskich kartografów jest częścią Beskidu Niskiego. Polskie podziały czasem klasyfikują ją jako najwyższy szczyt
Pogórza Ondawskiego (Ondavská vrchovina), zatem nie byłby już to
Beskid Niski, lecz osobne pasmo, za to miałbym kolejną górę do Korony Gór
Słowacji. I co tu wybrać? Może jedno i drugie?
Na poniższych zdjęciach Góry Czerchowskie.
Wśród zachwytów nad wieżą jest też trochę krytyki: mimo, że to nowiutka
konstrukcja, to już spora część panoramy jest zasłonięta przez drzewa.
Połowicznie przeszkadzają one w patrzeniu na północ (gdzie dodatkowo sterczy
nadajnik z lat 70.), a całkowicie na wschód, tam gdzie leży Zborov! Dlatego
nawet nie wybieraliśmy się na początek dnia, bo wiedzieliśmy, że zobaczymy
gałęzie!
Mamy 1 maja, więc było do przewidzenia, że zaczną się zjawiać kolejni turyści. Najpierw tacy wyglądający na emerytów. Pada rytualne pytanie, czy robimy Cestę SNP, potem o dalsze plany, a na końcu poczęstowali nalewką domowej roboty 😏.
Zbieramy się wcześniej niż wczoraj, krótko po godzinie dziesiątej. Bastek
załatwia sobie wielki badyl do podpierania się.
Na szlaku spotykamy coraz więcej osób, praktycznie każdy pyta się o szlak
Słowackiego Powstania Narodowego. Po pewnym czasie zaczyna to męczyć, zupełnie
jakby duży plecak był automatycznie zarezerwowany dla esenpeczki.
Mijamy miejsce, gdzie stała oryginalna Berzewiczová veža. Po jej
zniszczeniu w okresie międzywojennym Klub Czechosłowackich Turystów wybudował
w tej samej lokalizacji niewielkie schronisko o nazwie
Poorova chata (od nazwiska podpułkownika Poora, który z żołnierzami
pomagał ją stawiać). Posiadało osiem łóżek i małą wieżę widokową, która
wówczas wystarczała, bowiem był to teren mało zalesiony. Obiekt spłonął w 1952
roku, dziś pamiątką po nim jest kawałek ściany.
Bastek zgubił gdzieś czapkę. Jeden z turystów ją znalazł i powiesił przy
ruinach, więc ten po nią wraca, a mi tymczasem w głowie kłębi się kwestia
dalszych działań. Zakładaliśmy, że przechodzimy przez Bardejovské Kúpele
i dalej udajemy się do Bardejowa, skąd pociągiem podjedziemy kilka kilometrów,
a następnie pójdziemy w Góry Czerchowskie do jednej z tamtejszych
wiat. Plan piękny, ale oznacza, że pod koniec dnia będzie gonitwa i znowu
późne przyjście na nocleg. Może by go nieco zmienić?
- Proponuję odpuścić uzdrowisko - mówię Bastkowi po jego zwycięskim powrocie z
czapką. - Będziemy wcześniej w Bardejowie i może zdążymy na wcześniejszy
pociąg.
Nie tryska entuzjazmem.
- Musiałbym najpierw coś zjeść.
Na przełęczy Čerešňa grupa ludzi smaży kiełbaski przy ognisku, jest tu także niewielki domek na nocleg. Trzeba też podjąć decyzję, bo na lewo schodzi czerwony szlak do Kúpeli, a prosto biegnie żółty od razu do Bardejowa. Wybieramy tę drugą opcję, tym bardziej, że na tym odcinku nikt nas nie będzie dręczył pytaniami o SNP 😛.
Jest to też całkiem widokowa opcja, bowiem las wkrótce się kończy i zaczyna
dłuuuuga łąka ciągnąca się aż do rogatek Bardejowa. Na jej skraju kolejne
miejsce ogniskowe, przy którym imprezuje grupa Słowaków; machamy sobie z
uśmiechami.
Kończą nam się zapasy wody: poza ostatnim rozgrzanym piwem trzymanym na czarną
godzinę została nam tylko jedna trzecia jednej butelki. Reszta poszła na
wczorajszą kolację oraz dzisiejsze mycie, a przy szlaku nie było żadnego
wydajnego źródełka (spotkaliśmy jedno, lecz nie dało się w nim nic nabrać).
Pytanie, czy w Bardejowie uda się uzupełnić zapasy w Święto Pracy? Wyprawa w
Góry Czerchowskie, widoczne ponad drzewami, staje się coraz bardziej
problematyczna.
Schodzimy coraz niżej, w tle widać nadajnik na Stebníckiej Magurze, a z
boku okolice zamku Zborov.
W Bardejowie wychodzimy na osiedlu Vinbarg, składającym się ze starych
i nowych bloków. Mają tu dziwny kościół przypominający pazur.
Kawałek dalej stoi nowa cerkiew prawosławna, budowano ją piętnaście lat.
Prawosławnych jest w mieście tylko kilka procent, za to grekokatolików
kilkanaście.
Oglądanie świątyń to jedno, a drugie to poszukiwanie jakiegoś sklepu lub
knajpy. Słowacja to jednak nie Czechy, nie mają Wietnamczyków w handlu, więc
wszystkie sklepy są pozamykane. Lokale też, chociaż niektóre będą działać po
południu. W niewesołym nastroju docieramy na dworzec autobusowo-kolejowy:
także dwie speluny, które oglądaliśmy przedwczoraj, mają zamknięte drzwi! Po
prostu pustynia! Bardejów sprawia wrażenie miasta wymarłego, zniknęli nawet
Cyganie, którzy w ogromnej liczbie kręcili się przy przystankach dwa dni
wcześniej.
Szczęście uśmiecha się do nas w środku dworca: otóż jeszcze przez trzy
kwadranse jest otwarty tamtejszy przybytek, połączenie baru i taniej
restauracji!
Z racji święta asortyment do jedzenia jest mocno ograniczony, właściwie są
jedynie sałatki na wagę (niecałe euro za sto gram), lecz jest ich kilka do
wyboru: z warzywami, z mięsem, pikantne, ze śledziem. Zamawiamy po solidnej
porcji, bardzo smaczne i sycące, w zupełności wystarczą jako obiad! Oczywiście
mają też piwo - w butelkach, można również kupić na wynos w cenach praktycznie
sklepowych, więc od razu robimy zapasy na resztę dnia. A wszystko to w
klimacie, jaki rzadko można już spotkać: dodam, że pani warzyła sałatki na
starej wadze, takiej jakie u nas występują praktycznie tylko w muzeach!
Dworcowy bar zdaje się być ostatnią ostają cywilizacji w świąteczny dzień:
zaglądają tu jacyś zagubienie robotnicy, pewna starsza para czekająca na busa
szybko wychyla po piwku, przybłąkała się również jedna romska rodzina.
Najedzeni i zaopatrzeni myślimy o przyszłości w zupełnie innych barwach.
Stwierdziłem, że nie ma się co gonić, zmienimy plany radykalnie: zamiast w
Góry Czerchowskie podjedziemy autobusem do Bardejovskich Kúpeli,
zobaczymy je sobie na spokojnie, a potem pójdziemy na nocleg na inną wieżę
widokową nad uzdrowiskiem. Bastek nie oponuje: zrobimy mniej kilometrów, ale
będzie równie przyjemnie.
W takiej sytuacji nie musimy się spieszyć na transport - nota bene tabliczki
na dworcu nadal wskazują na stanowiska przewoźnika
Československá štátna automobilová doprava.
Kilkaset metrów od dworca właśnie otwarto piwiarnię. Siadamy tam na półtorej godzinki racząc się piwem kuflowym i korzystając z ciekawie urządzonej łazienki: umywalki i pisuary to dawne tanki 😛.
Pomiędzy knajpą a dworcem znajduje się słupek ze szlakowskazami Cesty hrdinov SNP. Robię zdjęcie i szybko uciekamy, żeby nikt nie zdążył się nas spytać, czy my też idziemy tym szlakiem 😛. Przechodząc przez jezdnię spotykamy pierwszego turystę z dużym plecakiem.
Czekając na autobus przyglądam się plakatom w oknach pobliskiego marketu. Facet ze zdjęcia ma zachęcać do podjęcia pracy w sklepie, ale, moim zdaniem, nadawałby się bardziej do jakiegoś horroru.
Kwadrans później wysiadamy na końcowym przystanku w Bardejovskich Kúpelach (węg. Bártfafürdő, niem. Bad Bartfeld). Tutejsze lecznice źródła wspominają już dokumenty średniowieczne, a kąpiele w nich odbywają się co najmniej od XVI wieku. W przeszłości wielokrotnie odwiedzały je znane postacie i koronowane głowy, ale nigdy nie osiągnęły one takiej popularności jak ich odpowiedniki w Królestwie Czech. To zresztą nie zmieniło się do dziś: choć po ulicach kręci się całkiem sporo osób, to czuć, że to raczej uzdrowisko leżące na uboczu i niezbyt zadeptane (czego wcale nie odbieram jako minus). W internecie znalazłem też opinie, że obiekty noclegowe i rehabilitacyjne bywają dość zaniedbane, ale tego nie jesteśmy w stanie sprawdzić.
Bardejovské Kúpele na pocztówce z lat 70. z mojej kolekcji.
W niektórych przypadkach niewiele się zmieniło.
Jeden z najbardziej reprezentacyjnych obiektów: Astoria z 1897 roku.
Fasadzie przydałoby się odświeżenie.
Niektóre domy sanatoryjne wyglądają po prostu jak bloki.
O opiekę duchowną kuracjuszy dba klasycystyczny kościół Podwyższenia Krzyża
Świętego.
Choć Bardejovské Kúpele to uzdrowisko, to na turystów czekają nie tylko
drogie restauracje, lecz jest także najprawdziwsza spelunka! Wystrój przypomina czasy sprzed kilku dekad, więc trudno się dziwić, iż jest oblegana.
W środku, niestety, palarnia, więc lokujemy się na zewnątrz. Zamawiamy ostatni
zestaw obiadowy (vyprážaný syr) i po piwie. Bastek narzeka, że ser jest
tylko jeden, ale w połączeniu z dużą ilością kartofli czuję się najedzony, ale
ja nie muszę karmić tasiemca 😏. Na dodatek podczas picia piwa mój towarzysz
nagle zaczyna się krztusić i wypluwa coś na podłogę! Białe, śliskie, schowane za pianą i przedtem go nie widzieliśmy. Co to jest?! Wygląda jak mięso,
ale tutaj mięsa nie podają! Strach się bać!
Siedzi się na tyle przyjemnie, że nie chce się człowiekowi ruszać. Trzeba
jednak zewrzeć pośladki i doturlać na nocleg. Na szczęście dziś to
niedaleko, tabliczka sugeruje dziesięć minut drogi. Nie wiem kto tak szybko
chodzi, może emeryci po spożyciu zdrowotnych źródeł, ale nam niezłym tempem
zajęło to drugie tyle. Na skraju lasu i jednocześnie na niewielkim grzbiecie
stoi połączenie wieży widokowej z wiatą o nazwie Kamenná Hora.
Wieża jest niewysoka, ale z dwoma platformami, które nadają się do spania i to
jej główny atut, bo widać z niej niemal dokładnie to samo, co z trawy. Mówię o
tym słowackiej rodzinie, która zaczepiła nas pytając się, czy idziemy
Cestą SNP.
- Identyczna panorama, co z ziemi - tłumaczę, a Słowak kiwa z zakłopotaniem
głową.
No cóż, nie pierwsza to i na pewno nie ostatnia konstrukcja, której walory
widokowe są mocno dyskusyjne. Jeśli jednak ktoś się boi niedźwiedzi lub innych
zwierząt, to ochoczo z niej skorzysta. Obok jest także zadaszona ława i
miejsce ogniskowe, więc nie będziemy narzekać.
A co w ogóle stąd widać? Bardejów, łącznie ze ścisłym centrum oraz Góry
Czerchowskie, do których nie dotarliśmy.
Słońce już zaszło, ale jest nadal bardzo jasno, bo dopiero wybiła dwudziesta.
Ustalamy, że nie ma sensu szykować się do snu, tylko coś na szybko zjemy,
schowamy plecaki w krzakach i zejdziemy jeszcze do uzdrowiska. Tak też
zrobiliśmy.
Bardejovské Kúpele zdążyły już się wyludnić: na deptakach pustki, w parkach
pustki. Szukamy lokalu, gdzie według internetu lali kiedyś piwo z małego
browaru, ale oczywiście go nie znaleźliśmy. Trafiliśmy za to na pomnik
cesarzowej Elżbiety z 1903 roku. Po upadku Austro-Węgier przeniesiono je do
muzeum, a na oryginalne miejsce przywrócili go... komuniści.
Uderzamy ponownie do spelunki, a tam też już pusto! W środku siedzi jeden
samotny chłop i myśli nad życiem, na zewnątrz dwóch Polaków prowadzi dyskusję
z pewną kobietą za pomocą smartfona w opcji głośnomówiącej. Długo im się
przysłuchiwałem, ale kompletnie nie mogłem zrozumieć o czym oni rozmawiają i o
co mają pretensję, ale słownik przekleństw mieli imponujący. Zapamiętałem
jedynie, że babka skarżyła się, iż nie ma siedemdziesięciu euro na nowe bryle.
Barmanka nie jest zadowolona z naszego przybycia, ale udaje się zamówić
jeszcze po kufelku. Wkrótce jednak zostajemy zupełnie sami, a wzrok pani z
obsługi staje się coraz bardziej ciężki, więc przelewamy piwo do menażki i
idziemy z nią do pobliskiego parku 😉.
Z pozycji ławki okazuje się, że pozornie uśpione uzdrowisko jednak żyje. Co
chwilę przemykają wystrojone i wypachnione pary i pojedynczy ludzie. W
sąsiednim lokalu odbywa się dyskoteka albo raczej dancing. Bastek nawet
namawiał, aby tam wpaść, ale chyba ciężko byłoby się dopasować i wiekowo i
stylowo 😏. Furorę robił starszy Cygan, który przyjechał starym mercedesem i
roztaczał wokół siebie aurę niczym Al Bano.
Dookoła parku kręci się policja, która w końcu zatrzymuje się niedaleko nas.
Wychodzi barczysty gliniarz i kieruje się prosto w naszą stronę. Zrobiliśmy
coś nie tak? Na Słowacji nie ma zakazu spożywania w miejscach publicznych,
chyba, że wprowadzi go gmina, ale tutaj nie widzieliśmy żadnej tabliczki.
Odruchowo zamykamy pokrywkę menażki i czekamy na poważną rozmowę, tymczasem policjant skręca w lewo, aby...
nabrać leczniczej wody ze źródła 😛. Nawyk z Polski, gdzie jesteś karany za byle pierdołę, okazał się silniejszy niż rzeczywistość.
Po powrocie do wieży rozpalamy ognisko. Słychać jak w pobliskich drzewach
buszują zwierzęta, lecz żadne nie odważy się podejść do światła.
Próbuję robić nocne zdjęcia, ale poza Bardejowem brak jaśniejszych punktów, na
którym można się oprzeć, więc uwieczniam głównie miasto.
Trzeci raz pod rząd mamy niespodziewaną wizytę o wczesnej porze. Świtało, gdy
nagle na wieży pojawiło się trzech facetów z plecakami. Zdziwieni naszą
obecnością wdrapali się na najwyższe piętro i tam ułożyli się spać. Czyżby
szli całą noc?
A gdy słońce wzniosło się już znacznie wyżej, to znowu przywitał nas piękny
dzień.
Na dole łąki kwatera morderców zwierząt, a na górze łąki nasza.
I w wersji od strony lasu.
Tak to wygląda na mapie.
Po pakowaniu pożegnalne zdjęcie z faną oraz z wiankiem we włosach, które
potargał wiatr. Kamienie leżą u naszych stóp.
Jest pięknie i aż żal schodzić w dół.
Ledwo ruszyliśmy, a trafił się inny turysta, lecz z małym plecakiem.
- Idziecie esenpeczką?
Ponieważ co chwilę zatrzymujemy się na robienie zdjęć, dajemy mu się wyprzedzić i
znika w dole.
Obrazki ze szlaku na łące są dość ograniczone, głównie na miasto. Dopiero na
samym końcu odsłania się trochę widoków na zachód, na dolinę rzeki Topľi.
W Bardejowie najpierw przemykamy przez osiedle domków jednorodzinnych,
gdzie panuje spokój. Potem jednak wpadamy na główne, ruchliwe ulice - to
zupełne przeciwieństwo poprzedniego dnia, gdy miasto zdawało się martwe. Masa
ludzi ciśnie się do marketu chcąc nadrobić wczorajsze, pozbawione zakupów
święto.
A obok Kauflandu profanum miesza się z sacrum: obok parkingu znajduje się spory cmentarz żydowski.
Zaraz za kirkutem zaczepia nas pewien chłop.
- Idziecie Cestą Hrdinov? Nie? Jesteście z Polski? Wczoraj wiozłem
jednego Polaka do Svidníka. A w ogóle to turyści z Polski nie lubią
szlaku SNP.
- Dlaczego? - dziwię się. - Znam takich, co go przeszli.
- Z przyczyn politycznych - śmieje się Słowak. - Bo nas Ruskie wyzwolili, a
was rozstrzelali, więc nazwa wam się nie podoba.
Na to bym nie wpadł.
Też zahaczamy o market, aby zrobić ostatnie zakupy. Mój rozmówca kręci poirytowany
głową.
- Ludzi kompletnie dziś pojeb...o, jeden dzień było zamknięte. A dziś połowa
narodu wzięła wolne, żeby łazić po sklepach, jakby nie mieli nic innego
do roboty.
Skąd my to znamy?
Żegnamy się z facetem, Bastek leci na szybki szoping, po czym ciśniemy na
dworzec. Do odjazdu pociągu mamy ponad pół godziny, więc zaglądamy jeszcze do
jednej z dworcowych spelun (druga była nadal zamknięta). Tam to też uchował się klimat już rzadko spotykany: w powietrzu siwo od dymu, barman z
fają w gębie nieustannie polewa kieliszki chwiejącemu się towarzystwu
okupującemu na stojąco ladę, a chętnych do skorzystania z toalety kieruje do
wyjścia. Klienci patrzą się na nas uważnie, bo chyba rzadko widują tu
turystów, ale żaden nie odważył się podejść.
Mieliśmy chytry plan, żeby dla odmiany zaczepiać innych ludzi, czy idą
Cestą hridnov SNP, najlepiej jakiegoś żulika, ale akurat nikt się pod
szlakowskazem przy blokach nie zjawił.
Patrząc zza siatki na drogowskaz w stronę Svidníka zastanawiam się, czy
uda się go odwiedzić w sierpniu, podobnie jak w ostatnie lata. Ale to dopiero
za kilka miesięcy, teraz celebrujemy zakończenie tegorocznej majówki, która po
raz pierwszy dla mnie odbyła się w Beskidzie Niskim 😊.
Prawie dwadzieścia lat minęło od naszej wizyty w Bardejovie i Bardejovskich Kupelach, a zdjęcia mam prawie identyczne. Tylko zamiast bratków, aksamitki rosną wokół pomnika Sisi.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Myślę, że tam bardzo niewiele się zmienia, co zresztą widać na pocztówce z czasów towarzysza Husaka ;) Ale uzdrowisko sympatyczne.
UsuńPozdrowienia!
POTĘGA: Tam to też uchował się klimat już rzadko spotykany: w powietrzu siwo od dymu, barman z fają w gębie nieustannie polewa kieliszki chwiejącemu się towarzystwu okupującemu na stojąco ladę, a chętnych do skorzystania z toalety kieruje do wyjścia.
OdpowiedzUsuńMyślę, że niektórzy szybko by stamtąd uciekli.
Usuń