sobota, 17 maja 2025

Słowacka majówka: pociągi, knajpy i Predný Čebrať.

Ani się człowiek obejrzał, a znowu minął rok i nadszedł czas majówki! Tradycyjnie oznacza to u mnie Słowację i góry, choć nie tylko. Również tradycyjnie moja majówka nie zawiera się w ramach czasowych tej z kalendarza, zaczynam ją wcześniej albo później. Początkowo mieliśmy ruszyć z Bastkiem we wtorek 29 kwietnia, ale oznaczało to pobudkę w środku nocy, aby zdążyć na pociąg o szóstej rano. Ostatecznie okazało się, że możemy jechać już dzień wcześniej - co prawdę będę lekko niewyspany po nocce, ale zyskujemy połowę poniedziałku!

Od momentu wyjazdu z domu do momentu wejścia na właściwy szlak minęła... ponad doba 😛. Nie dlatego, że tak daleko musieliśmy jechać, choć sama podróż takie trwała wiele godzin - po prostu nigdzie nam się nie spieszyło. Czasem ludzie pytają, czy nie szkoda mi czasu i pieniędzy, aby tak dużo czasu spędzać w podróży na "pierdołach", zamiast od razu walić w góry. Mogę wówczas odpowiedzieć pytaniem na pytanie, czy im nie szkoda czasu i pieniędzy, aby skupiać się jedynie na górach, ignorując wszystko inne. Dla mnie szlaki i szczyty nigdy nie były jedynym celem samym w sobie, zawsze ważna była też cała otoczka. Tak też było i w 2025 roku: przez tę dobę odwiedziliśmy kilka dworców, kilka knajp, mieliśmy kilka ciekawych spotkań, jechaliśmy kilkoma pociągam z pięknymi widokami, a był też całkiem fajny akcent górski. Czyli dla każdego coś miłego.


W poniedziałkowe wczesne popołudnie meldujemy się w Boguminie, gdzie zostawiamy auto na znanym nam parkingu osiedlowym, licząc, że okoliczni Cyganie i tym razem się na nie nie połaszą. Niestety, przybyliśmy do miasta nad Olzą zbyt późno, więc prysła nadzieja na spokojne wypicie pierwszego piwa w spelunce, a nawet na większe zakupy, bo kasa była całkowicie zablokowana przez mniejszość romską. Kilka rzeczy udało mi się nabyć w biegu dopiero w dworcowym sklepiku. Mimo tego pośpiechu humory dopisują, bo zaczyna się kolejna wiosenna przygoda!


W pociągu międzynarodowym czeska obsługa jeździ z wózeczkiem i zachęca do kupowania napojów, zwłaszcza piwa. Mijając nas kobieta dziwi się, że nic nie chcemy, dopiero po kilku sekundach woła ze śmiechem:
- Aaa, wy macie swoje! 😏
Wszyscy dobrze się bawią, oprócz jednego starszego chłopa, który siedzi rząd za nami i przez cały czas wzdycha, stęka i sapie. W ten oto wesoły sposób zaliczyliśmy pierwszy cug wyjazdu, punktualnie (rzecz niespotykana) docierając na Górne Węgry, zwane dziś Słowacją, do Żyliny (Žilina, węg. Zsolna, niem. Sillein). Węzeł kolejowy jak zwykle totalnie rozkopany, bajzel jak diabli, pasażerowie kłębią się w przejściu podziemnym pod wyświetlaczami, lecz chwilowo nas to nie interesuje, bo uciekamy na pobliskie ulice. Mieliśmy na oku pewną mordownię działającą jeszcze rok temu przy dworcu autobusowym, lecz ta przestała istnieć, wraz ze starym obiektem. Widać nie pasowała do nowej konstrukcji.


Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: niedaleko odnajdujemy inny lokal, zlokalizowany w piwnicy. Zapach stęchlizny, towarzystwo 40+, barmanka latająca ze szmatą i tylko możliwość palenia nieco zepsuła wrażenie.


W tym roku wszystkie bilety na przejazdy pociągami kupiliśmy na stronie słowackich kolei. Okazało się to tańsze niż u Czechów, a na pewno tańsze niż gdybyśmy kupowali je na miejscu. Tym bardziej, że w marcu Słowacy wprowadzili dodatkowe opłaty za kupno biletu na dworcu (1 euro) albo u konduktora (3 euro); w tym drugim przypadku nie ma znaczenia, czy na przystanku działa kasa czy też jej brak. Zwłaszcza ta ostatnia opłata jest absurdalna, jeśli wchodzimy do pociągu w mniejszej miejscowości i może być ona o wiele wyższa niż sam bilet. Jak więc nabywać bilet bez dodatkowych kosztów? Oczywiście przez aplikację. Sytuacji, że ktoś nie ma smartfona oczywiście nikt nie przewidział, ale są również częste przypadki braku zasięgu (przerabialiśmy to w ubiegłą majówkę) albo że owa aplikacja zwyczajnie się zawiesza, gdy więcej osób spróbuje z niej skorzystać... Ach, ta nowoczesność, która coraz więcej kosztuje.


O ile bilety międzynarodowe obowiązują na konkretny pociąg, o tyle krajowe pozwalają podróżować dowolnym na danej linii. Z Żyliny mogliśmy więc wsiąść do pośpiesznego, lecz wybraliśmy odjazd o kwadrans późniejszy, osobówką. Nie mamy parcia na czas, a osobowy jedzie wolniej, więc można dłużej przyglądać się widokom za oknem. A te są zacne, gdyż jadąc doliną Wagą z każdej strony mamy góry: na zdjęciu Mała Fatra z Krywaniem i Chlebem.


Około osiemnastej dojeżdżamy do Ružomberka (Rózsahegy, Rosenberg). Jak zwykle wita nas pomalowany na niebiesko dworzec z dekoracjami charakterystycznymi dla Liptowa.


Fotografując stojącą w parku lokomotywę wąskotorową przyciągamy uwagę jednego z żulików siedzących na ławce. Podchodzi i, chwiejąc się, bełkocze standardową formułkę, że on nie zbiera na alkohol, tylko na jedzenie.
- Nieee, my biedni turyści - rozkłada ręce Bastek i oddalamy się. Być może te małe kłamstewko jeszcze się zemści.


- Popatrz, to jest góra, na którą rano pójdziemy - pokazuję Bastkowi najbliższy zalesiony szczyt.
- No bez jaj, taka stroma? Może to inna?
Niestety, to ta, choć w tym momencie chcielibyśmy, aby było inaczej 😏.


Ružomberok znam dość dobrze, ponieważ kiedyś często tu bywałem śpiąc na kwaterze: zimą był to punkt wypadowy do jazdy na nartach, w pozostałych porach roku do wędrówek po szlakach. Postanawiam zabrać Bastka na krótki obchód centrum. W mieście brak jest jakiś zachwycających zabytków, jego największych plusem jest położenie, bo ze wszystkich stron otaczają go góry: Choczańskie, Wielka Fatra i Niżne Tatry.



Niektórzy właściciele domów wzorowali się na krajobrazie 😏.


Z Ružomberkiem związany był ksiądz Andrej Hlinka, duchowy przywódca Słowaków pierwszej połowy XX wieku. Orędownik słowackiej niezależności, a przynajmniej autonomii, zwalczany najpierw przez Węgrów, a potem przez Czechów. Zmarł rok przed utworzeniem pierwszego niepodległego państwa słowackiego (a przy okazji faszystowskiego), pochowano go w mauzoleum przy tutejszym kościele. Pod koniec wojny w obawie przed komunistami jego ciało ukryto w innym miejscu i uczyniono to tak skutecznie, że do tej pory nie zostało znalezione. Zostało puste mauzoleum, które też stanowi obiekt kultu, po dekadach wymazania go z publicznej pamięci.


Inny budynek, który zawsze zwracał moją uwagę, to synagoga. Podczas pierwszych wizyt jej stan przedstawiał się żałośnie, potem jednak elegancko ją wyremontowano.


Chodzimy sobie i chodzimy, aż w końcu wypadałoby napić się piwa! Prowadzę nas przez przyjemny zielony park do knajpy, którą dawno temu wypatrzyliśmy z Ecowarriorem. W ogóle długo mnie tu nie było, ostatni raz nawiedziłem Ružomberok jeszcze przed pandemią, w 2019 roku. Sześć lat!
W spelunce wita nas wielka kobieta i gada tak niewyraźnie, że raczej się domyślamy o co jej chodzi, niż rzeczywiście rozumiemy.
- Aaa, to zostajecie - kiwa zadowolona głową.
Zostajemy, choć biorąc pod uwagę, że lany Martiner był niesamowicie paskudny, to mogło to być błędem.


Niby spelunka miała zostać zamknięta o siódmej, ale dalej działa, my jednak ewakuujemy się w pobliże synagogi, gdzie działa doskonale znane mi Nové Korzo. To piwiarnia pełną gębą organizująca koncerty (głównie rockowe, ale raz trafiłem na... orkiestrę dętą), wyświetlająca mecze i tym podobne. Co tam się działo... tańce na stołach, pilnowanie samochodów muzyków, zboczone zabawy, międzynarodowa integracja, imprezy prawie do białego rana, . Dziś poniedziałek, więc jest spokojnie, a atmosferę nieco zabija elektroniczna muzyka wybijająca się z przenośnego głośnika, który ustawiła jakaś młodzież przy stoliku. Chcąc nie chcąc musieliśmy usiąść niedaleko ich na zewnątrz, bo w środku palarnia, podobnie jak w poprzednim lokalu. Kurczę, bywam na Słowacji regularnie, lecz dopiero teraz zwróciłem uwagę, że możliwość kurzenia w środku knajp jest tu tak powszechna! Zazwyczaj sale dla palących były oddzielone, tu nie ma wyboru. Dobrze, że jest ciepło i można posiedzieć na powietrzu.


Czas spędzony nad kufelkami szybko leci, zaczyna się ściemniać i gdy zamierzaliśmy się już zbierać na nocleg, podeszła do nas pewna parka i... zaprosiła na imprezę. Chłopak całkiem nieźle mówił po polsku.
- Pracowałem w Holandii, myślałem, że nauczę się niderlandzkiego, a nauczyłem po polsku - śmieje się. Dość często używa słowa na "k", ale Słowacy też je mają w swoim repertuarze. Propozycja była niezwykle kusząca, lecz rano mamy kolejny pociąg, a czort wie, jak taka impreza się skończy? Może w rowie? Albo w środku nocy każą nam spadać? Z żalem więc odmawiamy, co Bastek komentuje hasłem, że zdziadziałem.
Nie zdążyliśmy wstać od stołów, a pojawił się kolejny przedstawiciel miejscowych: żulik, który do tej pory pił piwo w środku. Mówi tak bełkotliwie, że niewiele rozumiemy.
- Musimy iść, skończył nam się alkohol - rzucił Bastek na odczepnego. Żulik na słowo "alkohol" nagle sięgnął pod koszulę i wyciągnął flaszkę, zachęcając, aby łyknąć. No to łyknęliśmy. Wóda.
- Nie, nam już starczy - protestuje Bastek na ponowną kolejkę, a wtedy facet... uklęknął na środku chodnika i prawie mu się oświadczył, z błagalną miną podsuwając butelczynę 😛. Scena godna Oscara!
Wyściskaliśmy się z panem i w końcu udaje nam się wyrwać. 


W Ružomberku przeważnie spałem na wspomnianej kwaterze (która chyba już nie działa), ale kiedyś Eco wyczaił świetną miejscówkę pod namiot: leśna przecinka przy szlaku prowadzącym na Predný Čebrať. Od dworca to jedynie kilometr, od najbliższej drogi zaledwie dwieście metrów. Tym razem poszliśmy jednak sześćset metrów dalej: w punkcie, gdzie szlak skręca ostro w lewo, znajduje się polana o nazwie Hlihovo z niewielką wiatą i kręgiem ogniskowym. To również lepsze, bardziej płaskie miejsce dla namiotu. Szybko go rozkładamy, a wkrótce zaczyna płonąć ogień, pojawiają się kiełbaski i cebula.


Żulik w knajpie twierdził, że w okolicach Ružomberka jest sto niedźwiedzi! Czasem coś fuka w krzakach, lecz to na pewno nie miś. Nie bardzo przejmujemy się histerią rozpętaną od pewnego czasu na Słowacji, ale podstawowe środki ostrożności trzeba zachować, więc na noc jedzenie wieszamy w pewnym oddaleniu od namiotu. Plecaki się z nami nie zmieszczą, zatem też zostawiamy je pod wiatą, opakowane folią.

Gdy budzik piszczy o szóstej rano jestem bardzo zadowolony, że nie poszliśmy na tę imprezę. Mam siłę i ochotę, aby zerwać się i wdrapać na Predný Čebrať, tak jak to zaplanowałem przed wyjazdem. Okazja wydaje się doskonała, zwłaszcza, że pomimo tylu odwiedzin Ružomberka nigdy mi się to nie udało. Góra jest na wyciągnięcie ręki.


Bastek miał iść ze mną, jednak czuje się struty. Pierwsza myśl: wódka od żula. Ale to były dwa łyki! Może kiełbaska? Może paskudny Martiner? A może karma wróciła za okłamanie chłopa pod dworcem? W każdym razie zostaje na straży namiotu i na szlak uderzam sam. Mapy.cz informują, że to niecałe półtora kilometra oraz ponad trzysta metrów podejścia i powinno mi zająć więcej niż godzinę. Fakt, że stromo, ale taki czas to gruba przesada, na lekko i z kijkami mam nadzieję wyrobić się znacznie szybciej.


Już po chwili jest ciekawy widok na dymy ze strefy przemysłowej ukrytej za górą Mních. Potem wchodzę w las i energicznie walczę kijami.



Po dwudziestu pięciu minutach staję przy ławeczce, skąd między drzewami można spojrzeć na przeciwległe stoki z ośrodkiem narciarskim Malinô Brdo.



Pięć minut później (a więc po półgodzinie z polany) wpadam na Predný Čebrať i od razu rozdziawiam gębę, bo jest stamtąd kapitalny widok na miasto oraz na Niżne Tatry i Wielką Fatrę, wyraźnie rozdzielone doliną Revúcy.



Masyw Čebraťu składa się z dwóch wierzchołków: Predný jest niższy (945 metrów), Čebrať "właściwy" wyższy (1054 metry), ale zalesiony i nic z niego nie widać. Kiedyś zaliczany był do Gór Choczańskich, obecnie to Szypska Fatra (Šípska Fatra), część Wielkiej Fatry. Niższy szczyt posiada tablicę informacyjną, dwie ławeczki (plus trzecią dla zakochanych) oraz słupek triangulacyjny z 1936 roku. Na skałach, które są najwyższym punktem, są ślady jakiegoś napisu w cyrylicy.




Robię sobie pamiątkowe zdjęcie i zziajany, ale szczęśliwy, siadam do szybkiego podziwiania panoram.



Bardzo ładnie prezentuje się wygięty w łuk Wag, do którego wpada Revúca, nawet para z zakładów przemysłowych nie razi.



Przybliżenie na Ružomberok:
* teoretycznie główny plac miasta (Námestie slobody) z urzędem miejskim, pomnikami i wielką szkołą techniczną,
* dzielnica domków jednorodzinnych, właśnie w niej miałem kiedyś kwaterę,
* zabytkowe centrum z kościołami i synagogą.
Wszystko lekko przymglone, jakby się jeszcze nie obudziło.




Poranne mgiełki utrzymują się także w bardziej oddalonych dzielnicach i na zboczach Niżnych Tatr. Najwyższy szczyt na zdjęciu to Salatín.


Jeszcze trochę Wielkiej Fatry.


Mógłbym tu siedzieć wiecznie, ale czas mnie goni, więc po kwadransie rzucam ostatnie spojrzenie i zaczynam schodzić.


Zarówno w jedną, jak i w drugą stronę, mocno czuć zapach padliny. Zwierzęta musiały się nieźle zabawiać. Chyba, że to tak cuchnie z naszej polany...


Niżej jeszcze raz patrzę w stronę Mnícha i dymiącego komina. Na horyzoncie widać serce Niżnych Tatr: Dziumbier, Štiavnica, na prawo od nich Zákľuky, na lewo zaś wyostrzona Siná i Krakova hoľa.


Schodzę na polanę, gdzie w doświetlonych fragmentach trawa zdążyła już wyschnąć, ale w zacienionych jest bardzo mokro. O dziwo, sam namiot pozostał suchy. Bastka zastałem w identycznej pozie, w jakiej go żegnałem: stał przed wiatą i patrzył na Čebrať 😏.



Zejście zajęło mi tyle samo czasu, co wejście. Na spokojnie zwijamy obóz i złazimy szlakiem do drogi. Wychodzimy obok osiedla zwanego Nemecké domky. Czy to znaczy, że mieszkali tutaj Niemcy? Na początku XX wieku stanowili około jednej ósmej ludności ówczesnego Rózsahegy.


Predný Čebrať w całej swojej krasie!


Na dworzec kolejowy przychodzimy z dwudziestoma minutami zapasu, ale i tak prawie pociąg nam odjechał, bo pomyliliśmy kolejność wagonów: nasze miejsca były w pierwszym, a próbowaliśmy wejść do ostatniego 😛. Bastek ciągle czuje jakiś dziwny zapach, jakby papierzaków, aż się dokładnie obwąchałem, ale chyba mu się coś z powonieniem pomieszało.


Kolejne dwie godziny to podróż główną słowacką magistralą. Podobnie jak wczoraj mamy tu górskie widoki, z mojej strony na Tatry. Co prawda zdjęcia przez szybę trochę fałszują kolory, ale i tak przycisk aparatu pracował często.
Na pierwszym zdjęciu udało się złapać skocznię narciarską w Szczyrbskim Jeziorze (Štrbské Pleso).



Kto będzie szybszy: pociąg czy ciężarówka?


Czasem trafi się jakiś ciekawy kolejowy okaz. W Liptowskim Mikułaszu (Liptovský Mikuláš, Liptószentmiklós, Sankt Nikolaus in der Liptau) na bocznym torze stoi czechosłowacka lokomotywa T211 z przełomu lat 50. i 60. ubiegłego wieku, a na sąsiednim torze wagon produkcji enerdowskiej w malowaniu Czechosłowackich Kolei Państwowych.


Tatry się kończą, zaczyna się Spisz, gdzie góry są znacznie niższe. Za oknami śmigają kolejne wioski i miasteczka ze swoimi zabytkowymi kościołami. Tutaj prawdopodobnie Arnutovce (Arnótfalva, Höfchen).


Mamy niezły ubaw, ponieważ lektor z głośnika, zapowiadający stacje w języku angielskim, brzmiał jak Włoch, a przynajmniej wszystkie stacje zapowiadał z włoskim zaśpiewem 😏. Z kilkuminutowym opóźnieniem dojeżdżamy do Kysaku (Sároskőszeg, Kesseck). To już Szarysz, region, w którym spędzimy większość majówki. Kysak jest niewielką miejscowością, lecz ważnym węzłem kolejowym, tu rozdzielają się na tory na Koszyce i Preszów.


Jestem tu trzeci raz i pamiętam, że na dworcu działała fajna knajpka. Nadal istnieje, wpadają do niej ludzie na dłużej i krócej, gdy zaraz mają przesiadkę. Nasz najbliższy pociąg na Preszów odjeżdża za kwadrans, lecz postanawiamy pojechać następnym, za dwie godziny.
Zastanawialiśmy się, czy uda nam się w tym roku zapłacić za piwo mniej niż 2 euro: pamiętając ubiegłoroczną majówkę w okolicach Bratysławy byliśmy pewni, że takie będą ceny. I co się okazało? Nigdzie tyle nie musieliśmy płacić, kufel wahał się w przedziale 1,50 - 1,90 euro! W Kysaku inne ceny też zachęcają: zelena po siedemdziesiąt centów (zazwyczaj raz tyle), utopenec po 1,50 euro! Żal byłoby nie skorzystać i nie wciągnąć serdelka 😉. W telewizji lecą skoczne hinduskie tańce, w radiu podają sensacyjne wiadomości. Są też minusy: lokal dla palaczy i toaleta płatna, dworcowa.


Tęga barmanka zagaduje, czy idziemy Cestą SNP. Chodzi oczywiście o Cestę Hrdinov SNP (Słowackiego Powstania Narodowego), najdłuższy słowacki szlak prowadzący przez cały kraj przez ponad siedemset kilometrów. Jeszcze nie wiemy, że to pytanie będzie nas prześladować przez kolejne dni, bo Słowacy widząc kogoś z dużymi plecakami automatycznie zakładają, że podąża za czerwonymi znaczkami. Tłumaczę, że nie mamy aż tak ambitnych planów.
- Wy kto, z Polski? Chcecie spać pod gołym niebem? - dziwi się piwosz przy ladzie. - W nocy ma być jeszcze zimno.
- Popatrz na nich - śmieje się barmanka. - Mają sprzęt, dadzą radę.
Przyjemne posiedzenie przerywa po pewnym czasie komunikat:
- Młodzieży, zamykam!
Patrzę zdziwiony na zegarek. Zapomniałem, że między 12.30 a 13.30 jest godzinna przerwa na zmianę obsługi! No to pech! Stwierdzamy, że w takiej sytuacji pójdziemy do wioski do jakiegoś sklepu. Teoretycznie legalne przejście biegnie na około przez most nad linią kolejową, lecz nikt się tym nie przejmuje, wszyscy walą na przełaj przez tory, więc walimy i my. Nikomu to nie przeszkadza, a obsługa dworca jest mocno wyluzowana i w stylu retro: tu nadal stoi chłop albo baba z chorągiewką i ręcznie pokazuje maszyniście w którym miejscu ma się zatrzymać.


Między domami zaczepia nas pewien dziadek.
- Idziecie SNP? A nie boicie się niedźwiedzi?
Po wyczerpaniu standardowego zestawu pytań to ja zapytuję o sklep.
- Poprowadzę was - mówi dziadek i był to błąd. Idzie on bowiem tak wolno, że musimy wręcz dreptać, a plecaki ciążą w południowym słońcu.
- Jedziecie do Bardejowa? Byłam tam już dzisiaj, pojechałem tam i z powrotem.
Mijamy niewielki kanalik płynący między domami. Wygląda jak niezłe miejsce na kąpiel.
- My z tej wody w ogóle nie korzystamy - wyjaśnia dziadek. - To ściek! Wodę do domu bierzemy z tamtej górki - pokazuje budynek wodociągów na najbliższym zboczu. - A potem jeszcze przegotowujemy. 


Wreszcie pojawia się sklep, żegnamy się z dziadkiem życzącym nam powodzenia. Robimy małe zakupy i sadowimy się w cieniu, gdzie Bastek na szybko gotuje zupkę z proszku. Do chwytania gorącego kubka najlepsza okazuje się skarpeta.



Podróż pod sklep zajęła na tyle dużo czasu, że zabrakło go już na podejście pod pochodzący ze średniowiecza kościół. Szkoda.


Przy dworcu niespodzianka: pociąg towarowy zablokował przejście! Musimy iść w kierunku mostu i tam przedostać się do peronów przejściem służbowym. Nikogo to nie dziwi, nikt nas nie goni.


Wkrótce pojawia się REX - pociąg przyspieszony z Koszyc. Przez kilkanaście minut telepiemy się nim do Preszowa (Prešov, Eperjes, Eperies). Niestety, nie możemy sobie pozwolić na zwiedzanie tego ciekawego, a trzeciego pod względem ludności miasta Słowacji, bo zaraz mamy kolejne połączenie. Tym razem osobówka, wolna, piszcząca i z dziwnym układem siedzeń. Połowa przystanków jest na żądanie, choć na każdym i tak się zatrzymuje.


O piętnastej trzydzieści osiągamy Bardejów, czyli finisz naszej kolejowej przygody. Zaczyna się etap pieszy i autobusowy, lecz nim zajmę się w kolejnych odcinkach. Po trzech dniach, czyli 2 maja, zaczynamy podróż powrotną, która wygląda identycznie jak w tę stronę: Bardejów - Preszów - Kysak. Tym razem już bez dłuższej wizyty w dworcowej knajpie, bo jedziemy na jednym bilecie międzynarodowym, a więc konkretnymi pociągami bez możliwości kombinowania.


Tym razem najpierw Spisz, potem Tatry. W Popradzie (Poprád, Deutschendorf) udaje się uchwycić skład wąskotorówki zmierzającej w stronę gór.




Na peronie w Štrbie (Štrba, Csorba, Tschirm) nadal dumnie stoi herb socjalistycznej Czechosłowacji.


Tatry Zachodnie.


Zanzibar na Słowacji? Nie ma problemu!


Góry Choczańskie z najwyższym szczytem.


Wiecznie budowana autostrada wokół Ružomberka. Dziesięć lat temu, w majówkę 2015 roku, już się zaczęły przy niej prace i nadal nie mogą jej skończyć. Aktualny planowany termin: grudzień 2025. Pożyjemy, zobaczymy.


Do niedawna jadąc tą trasą (ale również innymi) widać było masę cygańskich osiedli rozłożonych obok torów. Teraz znacznie ubyło takich widoków, bo przy miejscowościach pojawiły się wysokie płoty. Albo chcą ograniczyć hałas albo zakryć wstydliwe obrazki. Jednym z nielicznych widzianych osiedli było to za Ružomberkiem i prezentowało się dość przyzwoicie.


A tu prawdziwy kolejowy zabytek: wagon osobowy Calm 4 z 1936 roku, wyprodukowany przez fabrykę Ringhoffera w Pradze.


Razem z Wagiem przebijamy się przez Małą Fatrę. Na prawym zboczu widać zamek Strečno: tu byliśmy na majówce w 2023 roku.


Ponownie Żylina. Mamy niecałą godzinę na przesiadkę. Skład do Ostrawy rusza z dziesięciominutowym opóźnieniem i jest to największa obsuwa w czasie całego wyjazdu. To miłe zaskoczenie, bo słowackie koleje naprawdę nie słyną z punktualności. Podróż do Bogumina byłaby właściwie bez historii, gdyby nie widok świeżo podpalonego samochodu gdzieś w okolicach Karwiny. Obok niego stał rower, ale nie dało się zauważyć żadnego człowieka.


Zakończenie początku relacji majówkowej wypadło z przytupem i gryzącym dymem, który długo był wyczuwalny w wagonach.

10 komentarzy:

  1. Jak zwykle fajny klimacik majówkowej włóczęgi. Zapowiada się dobrze i oczywiście jestem ciekawa, w którą stronę ruszycie z tego Bardejova. Bo i tu, i tu fajnie, ale pewnie wybraliście jeden kierunek. Chyba że będziecie się kręcić po okolicy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie wybraliśmy jeden kierunek, ale potem i tak kręciliśmy się po okolicy ;)

      Usuń
  2. Ja zaś Wam zazdroszczę właśnie takie luzu, a nie ciśnięcia na góry. To zresztą właśnie jest fajne, mnie niestety często brakuje na to czasu...
    I się zapowiada fajna, kolejna fajna relacja z majówki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiadomo, że jak się ma ograniczony czas, to skupiamy się na tym, co najważniejsze, ale tu mogliśmy sobie pozwolić na pewne szaleństwo. Oczywiście trzeba też mieć odpowiednie towarzystwo, nie każdy lubi się kręcić po spelunach ;)

      Usuń
  3. Spisz już od jakiegoś czasu za mną chodzi i pewnie wybierzemy się kiedyś na kilka dni, choć raczej poza wakacjami / polskimi długimi weekendami, bo podobno Polaków na Słowacji było mnóstwo w majówkę i niektóre miejsca były mega zatłoczone :D Sporo udało się Wam się zobaczyć i zejść w kilka dni :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W wakacje to jeszcze pół biedy, bo są długie, ale w jakikolwiek długi polski weekend to jest pewne ryzyko ;) Choć Spisz jest na tyle duży, że zawsze znajdzie się coś niezatłoczonego.

      Usuń
  4. Predný Čebrať też kiedyś wybrałem jako miejsce noclegowe blisko dworca ;) Tylko spaliśmy na szczycie, bo widoki są tam rewelacyjne.

    Przypomniałem sobie jak ja kiedyś kręciłem się pociągiem po Czechach i Słowacji bez konkretnego celu. Podróże pociągiem są ciekawsze niż autobusem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie chciałbym tam wchodzisz na szczyt z pełnym obciążeniem :P Choć pewnie wschód wynagrodził wysiłki.
      A pociąg to jednak pociąg: więcej miejsca, toaleta, możliwość robienia zdjęć na przystankach itp.

      Usuń
  5. Bogumin nad Olzą jak Zielona Góra nad Odrą

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Północne dzielnice leżą nad Olzą. Jakoś mi się bardziej kojarzy to miasto właśnie z tą rzeką, a nie Odrą.

      Usuń