wtorek, 30 maja 2023

Słowacka majówka wśród wież widokowych (2): Budatin - Dubeň - Strečno.

Wysiadamy z autobusu w Budatinie, północnej dzielnicy Żyliny oddzielonej od reszty miasta Wagiem. Wita nas przedziwny pomnik, którego dziesiątki razy widziałem z okien samochodu: jeździec konny na stylizowanego słowackiego herbu. To Jozef Miloslav Hurban, jeden z inicjatorów słowackiego odrodzenia narodowego w XIX wieku.


Zaglądamy do przyjemnego parku, aby sfotografować pałaco-zamek Budatin. Rezydencja należąca kiedyś do rodu Csáky z zewnątrz wygląda ciekawie, ale zdarzało mi się już zwiedzić i w środku nie ma nic specjalnie interesującego.


Wieczór zbliża się szybkimi krokami, więc wracamy znów do głównej drogi, z której dobrze widać nowoczesny kościół wśród jednorodzinnej zabudowy.


Żylina to czwarte miasto Słowacji pod względem ludności, choć i tak liczba mieszkańców nie jest jakaś ogromna - nieco ponad osiemdziesiąt tysięcy. Wiadomo jednak, że Słowacja ma mniejszą gęstość zaludnienia, zatem jawi się jak wielka metropolia. Nie przeszkadza to pewnemu jegomościowi wyprowadzać po ulicy... kozy. Jedną prowadzi na postronku, druga grzecznie maszeruje za nimi 😏. Swojego czasu w stolicy Górnego Śląska regularnie pasano owce niemal w samym centrum, tutaj najwyraźniej stawia się na ten inny rogacizny.


Wpadamy na szybkie piwo do knajpy ulokowanej pomiędzy dwiema ulicami i podłazimy na początek szlaku. Do dzisiejszego noclegu, czyli trzeciej wieży widokowej, mamy tylko tysiąc siedemset metrów, ale momentami dość ostre podejście. Bastek snuje wizje morderczego wspinania się. Pocieszam go, że na szlakowskazie pewnie będzie wypisany czas półgodzinny, on, że godzinny. Okazało się, że trasę oceniono na trzy kwadranse. Powoli nabieramy wysokości, z jednej strony mając widoki na miasto, a z drugiej na Ľadonhorę i Holý vrch.



Nagle z krzaków wyskakuje rozpędzony rowerzysta, po chwili następny, ledwo udaje się cofnąć. Nie mam nic przeciwko miłośnikom pedałów w górach, lecz tutaj ścieżka jest wąska, skalista i naprawdę nietrudno sobie wyobrazić zderzenie z bezgłośnym pojazdem...
Wśród drzew stoi mały bunkierek - to punkt obserwacyjny z czasów pierwszego państwa słowackiego albo z okresu wczesnej zimnej wojny.


Bastek sugeruje, abym przyspieszył, jeśli chcę zdążyć na zachód. Przyspieszyłem i po dwudziestu minutach byłem na wieży, ale słońce już się zdążyło schować za warstwą chmur nad horyzontem. I tak było ładnie.




Przy wieży kręci się trochę młodzieży, zabawiającej się w rozmaity sposób (np. lejąc coś z samej góry) oraz kilka innych osób. Gdy zostajemy sami rozpalamy ognisko, jedyne - jak się okaże - podczas całej majówki. Na ogniu można podgrzać puszki z żarciem i zjeść ciepły posiłek.


Na wieżę wchodzę też po zmroku. Położona u moich stóp Żylina prezentowała się naprawdę zacnie, zwłaszcza zakłady przemysłowe. Nieźle oświetlone było także centrum z dworcem kolejowym i katedrą.




Bastkowi śniło się, że śpi w domu, przewraca się na plecy, coś zaczyna buczeć i trzeszczeć, po czym budzi się w śpiworze. To jednak nadal sen, bo ciągle jest w łóżku, musi się obudzić po raz drugi. Potem męczyło go wołanie swojego imienia, otworzył oczy, ale nikogo nie było. 
Poranek jest tak ciepły, że miałem wrażenie, że ugotuję się w nałożonych termalkach. Znowu obudziłem się trochę za wcześnie, kiedy słońce jeszcze nie wyszło. W dolinie Kisucy utrzymuje się lekka mgiełka.



Najwyższy poziom wieży położony jest na wysokości 27 metrów, wyraźnie czuć ruchy stali i drgania, wiele osób może mieć dyskomfort. O dziwo, mnie to tym razem nie przeszkadzało.


Zaczyna wychodzić słońce, początkowo oświetlać będzie nieodległy Straník oraz bardziej oddalony Rozsutec. Zdjęcia musiałem trochę podkręcić, aby bardziej realnie oddawały efekt wschodu.



Pierwsze kolory pojawiają się także na zabudowie miejskiej, najpierw na blokowiskach.


Skoro zrobiło się jasno, to mogę wreszcie w całości przedstawić obiekt, który nas tu przyciągnął: vyhliadková veža Dubeň powstała w 2018 roku w pobliżu szczytu o takiej samej nazwie. Futurystyczny projekt w formie metalowej klatki obitej drewnem, którego z każdym metrem jest coraz mniej. Muszę przyznać, że mi się podoba. Na dole znajduje się długa wiata ze stołem, w niej spaliśmy osłonięci z dwóch stron. Szkoda, że brak innej infrastruktury, nie ma koszy na śmieci, o wychodku nie wspominając. No i jeden stół to trochę mało jak na popularność tego miejsca.



Kolejna porcja zdjęć przy pełnym nasłonecznieniu. Krajobraz w dole wygląda jak wielka makieta z klocków Lego, do tego ruszająca się 😏.



Mosty na Wagu i zbiornik wodny Żylina (vodné dielo Žilina), dość młody, bo oddany do użytku w 1998 roku. Na kolejnych zdjęciach kominy z osiedlami bloków oraz manewry przed stacją kolejową.




Starówka, w przypadku Żyliny dość skromna. I zamek Lietava, na którym spaliśmy w poprzednią majówkę.



Mniej zurbanizowane okolice, czyli ponownie dolina Kisucy.


Momentami czułem się na wieży jak na rusztowaniu 😏.


Od dziewiątej zaczynają się zjawiać turyści. Najpierw dwóch starszych chłopów, pytali się dokąd idziemy i skąd, życzyli powodzenia. Potem parka, kobieta w różowych adidasach i wreszcie pan z mamą, którzy dyskutowali o kosztach budowy wieży. 250 tysięcy euro. Duży to czy mało?
- Za to można kupić spory dom, ale nie w Żylinie - pokręcił głową facet.


Gdy ruszamy w drogę czuć wysoką temperaturę, upał. Wkrótce zdobywamy szczyt Dubeň (613 metrów). Geograficznie to Góry Kisuckie (Kysucká vrchovina), a więc Beskidy. Dawno nie byłem w tym paśmie, kilkanaście lat.



I znów przemknął rowerzysta!


Las się kończy, zaczyna rejon wycinki. Przed nami stożkowata góra Straník oraz pobielone szczyty Małej Fatry.


Poważnie rozważaliśmy wdrapanie się na Straník. Ostatecznie go odpuściliśmy głównie z przyczyn logistycznych - musielibyśmy potem wstrzelić się w rzadko jeżdżące autobusy. Zamiast Straníka schodzimy do doliny Wagu. Z asfaltowej drogi, zamkniętej dla samochodów nie należących do okolicznych mieszkańców, również są ładne widoki.


Teplička nad Váhom (węg. Vágtapolca) i zakłady KIA, jedyne tej firmy w Europie. Potężny zastrzyk gotówki oraz wzrost liczby mieszkańców.



Na obrzeżach tego zastrzyku nie dostrzegamy: wiele chałup jest opuszczonych, niektóre się rozpadają. Znaleziona w internecie knajpa nie działa, ale rzut beretem otwarta jest inna, także w pełni spelunkowa.



Jest piątkowe wczesne popołudnie, więc towarzystwo jeszcze nieliczne. W pewnym momencie do stolika dalej siada łysawy mężczyzna i zaczyna rozwiązywać krzyżówkę. Przy okazji rozmawia ze znajomym i narzeka, że ma zakaz wstępu do innego lokalu. Potem zwraca uwagę na nas i zarzuca rozmaitymi pytaniami:
- Jak tam w górach?
- Jakie symbole mają ukraińskie samochody?
- Czy moim aparatem można obserwować z daleka ludzi?
- Czy jesteśmy chrześcijanami?
 
Po schłodzeniu i napojeniu idziemy na autobus, które akurat z tej wioski kursują dość często. Mijamy kościół św. Marcina i rzędy starszych wiekiem domów.



Nasza wioska docelowa to Varin (Várna). Z ciekawostek napiszę, że posiada ulicę księdza Tiso i ponoć to jedyny przypadek w Europie, że patronem jest człowiek skazany za zbrodnie przeciwko ludzkości. Tiso cieszy się do dzisiaj uznaniem wielu Słowaków: w końcu to on stworzył pierwsze państwo słowackie, nawet jeśli było marionetką Niemiec i aktywnie uczestniczyło w Holokauście. Ważniejsza jednak okazała się stabilizacja i duży wzrost gospodarczy, jaki przeżywała Słowacja w pierwszych latach wojny. Wnioski do sądów oraz referenda nie przyniosły zmiany ulicy, zapewne więc ksiądz jeszcze długo będzie patronował w Varinie.
Miejscowość leży przy skrzyżowaniu dróg, wokół którego działa kilka knajp skupionych jedna obok drugiej. Zastanawialiśmy się, czy nie zjeść tu obiadu, lecz wszystkie pozycje z menu dnia już się pokończyły.


Po opuszczeniu centrum siadamy sobie w cieniu na schodkach obok linii kolejowej, którą Słowacy obstawiają ekranami akustycznymi. Postój umilamy sobie chłodnym napojem i oglądaniem przemykających parę metrów od nas pociągów, a że to dawna trasa Koszycko-Bogumińska, to robią to często: na fotce lokomotywa Škoda 58E. Na początku lat 80. powstało ich pięćdziesiąt sztuk i wszystkie używane  przez koleje słowackie.


Przed nami kilka kilometrów dreptania po rozgrzanym asfalcie. Zza drzew wyłaniają się zielone zbocza, które obserwuję z niepokojem.


Na jednym z nich stoi zamek Strečno, ale nas bardziej interesuje górka po prawej, gdyż tam znajduje się wieża widokowa, na której chcemy dzisiaj nocować. Odległość to niezbyt duża, ale znów szykuje się ostre wspinanie, plecy zaczynają mnie boleć jeszcze bardziej!


Na ten wysiłek przyjdzie jeszcze czas - na razie przekraczamy progi wioski Nezbudská Lúčka (Óváralja). Zaraz na skraju ulokowano dworzec kolejowy, a na nim działa pizzeria. Tu zjemy obiad.
- E, pizza - krzywi się Bastek. - Wolałbym coś innego, na przykład kebaba.
Po chwili przestaje marudzić, bo jedzenie jest naprawdę smaczne, w internecie nie kłamali. Do tego leją piwo z małego browaru w Martinie, więc nasze kubki smakowe są wniebowzięte.



Góra z wieżą niczym miecz Damoklesa wisi nad nami...


Nie przeszliśmy zbyt daleko: w centrum wioski działa, a jakże, spelunka! Grupa mężczyzn gorliwie się socjalizuje, jest nawet jeden pan bez nóg, dziarsko kręcący wózkiem. Jak zwykle przy wejściu nasze plecaki wzbudzają duże zainteresowanie.
Siedząc w chłodnym wnętrzu zastanawiamy się, dlaczego u nas takie sceny są prawie niemożliwe? Wsie, a nawet miasta, pozbawione są lokali tego typu, ludzie po pracy pędzą jak dzicy do domu i zamykają się w swojej przestrzeni. Spotkanie się z kimś na piwie lub kieliszku uchodzi za domenę żuli lub patologii. Moim zdaniem po upadku komuny zanikła kultura towarzyskiego chodzenia do knajp. Coś się pozmieniało w głowach. Przemiany obyczajowe czy raczej finansowe? Oczywiście, że w lokalu jest drożej, zwłaszcza teraz, gdy cenniki przypominają polowanie na naiwną ofiarę. Ale przecież do niedawna nie były to aż takie różnice, a i tak przeciętny obywatel wolał wypić butelczynę przed telewizorem niż z ze znajomymi "na mieście". Ewentualnie zaprosi kolegów do siebie na działkę albo pod sklep, lecz przecież to zupełnie inny klimat niż sączenie piwa w gospodzie, grupowe dyskusje przy pokrytych wiekowym obrusem stolikach, nad gazetami czy nucącymi coś w tle telewizorami. U Słowaków, Czechów, ale też Węgrów, mieszkańców Bałkanów, nadal się kultywuje te tradycje - choć z różnych powodów taki biznes staje się coraz trudniejszy do prowadzenia, to przybytki tego typu nie narzekają na brak ludzi, więc i ceny utrzymują się na w miarę rozsądnym poziomie: podczas majówki piwo mieściło się w przedziale 1,25 - 1,80 euro, pizza kosztowała 9 euro. A u nas odwrotnie: ludzi mało, ceny się podnosi aby odrobić straty, ludzi jeszcze mniej, jeszcze wyższe ceny, pustka, wreszcie likwidacja... Błędne koło.


Nabieramy wody w toalecie, co jeden z miejscowych komentuje, że trzeba było mu powiedzieć, to przyniósłby nam czystą. 
- Damy radę - mówię. - To tylko do mycia.
 
Między Nezbudską Lúčką a Strečnem płynie Wag. Nie ma tu mostu: najbliższe są w Żylinie oraz pod Vrútkami, a więc sporo kilometrów stąd. Nad rzeką przerzucono kładkę dla pieszych, ale ku naszemu zdumieniu okazuje się zamknięta, bo trwa remont! Na szczęście kawałek dalej kursuje prom samochodowy, tyle, że płatny. Opłata to całe jedno euro, ale uważam, że skoro ktoś zamknął bezpłatne przejście przez rzekę, to przeprawa również powinna być darmowa dla wszystkich! Prom niewątpliwie stanowi atrakcję, dużo aut przybywa tu tylko po to, aby z niego skorzystać, lecz ma drobną wadę w postaci wolnego płynięcia. Dziś nam to nie przeszkadza, lecz jutro przysporzy sporo nerwów.



Wioska Strečno (Sztrecsény) wzmiankowana była po raz pierwszy w XIV wieku, trochę później niż zamek uchodzący za najsilniejszą twierdzę w górnym biegu Wagu. Wzniesiony na skałach stał się kilka stuleci temu ruiną, obecnie w dużym stopniu zrekonstruowaną, ale niezmiennie malowniczą i popularną wśród turystów.


O tej porze na zwiedzanie jest już za późno, ale przemykamy przez strefę turystyczną u jego podnóża. Niektóre obiekty jeszcze działają, więc Bastek proponuje "ostatni strzał" w postaci wizyty w przydrożnym barze. Często zatrzymują się w nim motocykliści i tirowcy, a na przelotówce właśnie tworzy się korek w kierunku Martina, regularnie trafiający się w tym miejscu od kiedy tylko pamiętam.
Mój towarzysz wcina zupę jaka jeszcze została w kuchni, pomiędzy stołami przechadzają się ludzie mówiący dziwnymi językami. Nagle w drzwiach staje facet bardzo podobny do jednego turysty, którego spotkałem w lutym na chatce w Zyndranowej. Praktycznie sobowtór, zamawia piwo z borowiczką, więc pewno Słowak - turyści z Polski tak nie robią. Poza tym jaka jest szansa, że nad Wagiem trafię się z gościem znanym mi z Beskidu Niskiego? Bliska zeru...
Gadamy z Bastkiem o jakiś duperelach, facet łypie na nas dyskretnie okiem. Gdy wracam z kibla rozmawiają po polsku. Nie wytrzymuję.
- Przepraszam, czy ty czasem...
- Poznałem cię po głosie - przerywa mi ze śmiechem w pół słowa. A jednak to Jurek! Co za traf. On tradycyjnie wali długodystansowy szlak z dość lekkim plecakiem, w którym mieści się i śpiwór i namiot. - Ale to chińszczyzna za pięćset złotych... A jak patrzę na wasze bagaże to podziwiam, naprawdę.


Jurek leci na drugą stronę Wagu, więc zbiera się na prom. Nas przed wyjściem zagadują jeszcze dziadkowie z sąsiedniego stołu:
- Idziecie na wieżę chłopaki? To niedaleko.
- Ale stromo.
- Eee, ze dwieście metrów podejścia. No, ale z tymi plecakami...
Faktycznie było niedaleko, niecały kilometr. I faktycznie było fest pod górę! Dawno tak się nie wspinałem, momentami ciężko było utrzymać równowagę. Po deszczu zdecydowanie nie polecam! Mniej więcej w jednej trzeciej trasy wchodzi się na polankę, z której widać podświetlony na zielono pomnik francuskich partyzantów, poległych w Słowackim Powstaniu Narodowym.


Cel osiągamy po czterdziestu minutach. Rozhľadňa Špicák (lub po prostu rozhľadňa Strečno) to kolejny ciekawy obiekt. Wzniesiona jest na bardzo wąskiej przestrzeni, jakby na uciętej skale. Ma postać drewnianego, dwupiętrowego domku z zamykanymi drzwiami, więc najlepiej ze wszystkich nadaje się na nocleg. Pierwszy poziom posiada betonową podłogę, drugi drewnianą, tam będziemy spali. Nocną panoramę ciężko było oddać na zdjęciu, nieźle wyszły podświetlone zakłady po obu brzegach rzeki.

 
Bastek twierdzi, że słyszy ryk osła. Aha, może jeszcze Shreka? Rano jednak i ja usłyszałem odgłosy osła. Darł się jak najęty. Na pewno wspólnie widzieliśmy w nocy bliskie światełka, wydawało się, że idzie ku nam grupa ludzi, prawdopodobnie jednak zostali w jednej z innych wiatek.

Po raz trzeci na majówce mobilizuję się na wschód słońca, choć od razu orientuję się, że nie będzie on jakiś wybitny. Po pierwsze dlatego, że jest trochę chmur, po drugie patrzylibyśmy prosto pod słońce. Nie zmienia to faktu, że to, co widzimy przed sobą, jest super: kręcący Wag otoczony górami Małej Fatry (bo w niej się teraz znajdujemy) oraz zamek znacznie poniżej nas!



Po dwóch godzinach jest więcej słońca.



Spora część panoramy przesłaniają drzewa. W tle wczorajsze Góry Kisuckie.


Wieża jak malowana i schody w kierunku Strečna. Trzeba było mocno uważać, aby nie spaść w przepaście po bokach.



Jeszcze raz zamek, prom pływający głęboko w dole i obrazek spod wieży, gdzie stała ławeczka, w sam raz na poranne posiedzenie.




Prognozy zapowiadają opady deszczu, najpóźniej około południa, a ponieważ zdecydowanie nie chcemy się ślizgać, to wybieramy trasę bardziej naokoło. I mniej stromo i zobaczy się coś nowego. Na początek włazimy na pobliski Havran, jeden z niższych szczytów Luczańskiej Małej Fatry. Ścieżka jest tu dość wąska.


Następnie odbijamy na trasę edukacyjną prowadzącą przez wąwóz tak wypełniony liśćmi, że czasem szuramy w nich po kolana. Trzeba zwracać uwagę na różne niespodzianki czające się przy ziemi.


Wychodzimy na okryty teren, którym zejdziemy do Strečna. Ładnie tutaj, są widoki, ale pogoda ewidentnie zmienia się na gorszą.



Na wzgórzu Słowacy stawiają nowiutką drogę krzyżową. To podobnie jak u nas: gdy nie ma większych problemów trzeba wznieść coś religijnego, na to zawsze znajdą się pieniądze.


Opuściliśmy wieżę na tyle wcześnie, że teoretycznie posiadamy duży zapas czasowy, zatem bez pośpiechu przechodzimy przez wioskę, zaglądam do marketu na ostatnie zakupy. A potem utykamy na brzegu rzeki! Prom jest po drugiej stronie, w ogóle mu się nie spieszy. W końcu rusza do nas z samochodem z blachami z Myszkowa i następuje kolejny długi postój.


Mijają minuty, coraz bardziej nerwowo zerkam na zegarek. Gdy wydawało się, że w końcu odpłyniemy, to zaczynamy czekać na babcię z rowerem, przy której każdy żółw okazałby się sprinterem. Następnie zjawia się tata z dzieckiem, też na rowerach, dziecko co chwilę się przewraca, trzeba je podnosić i poprawiać.
Ruszyliśmy. Wolno, bardzo wolno, załoga oszczędza silnik, więc suniemy z prądem rzeki.


Przeprawa przez Wag zajęła nam prawie pół godziny! Do stacji praktycznie biegliśmy z plecakami, wpadliśmy na peron dosłownie w ostatniej chwili! Zdążyliśmy też przed opadami, bo właśnie zaczynało siąpić, a w Żylinie lało już bardzo konkretnie. Dobra pogoda skończyła się tak jak i nasza majówka.
Trochę inna niż w poprzednich latach, bo więcej było różnych środków komunikacji, ale przecież odwiedziliśmy trzy pasma górskie: Jaworniki, Góry Kisuckie i Małą Fatrę, a do tego Kotlinę Żylińską. Cztery wieże widokowe, mnóstwo świetnych widoków i prawie brak innych turystów. Udany wypad!


4 komentarze:

  1. Bardzo fajne widoki nocne, o wschodach i zachodach. Jak zwykle fajowa majówka!

    OdpowiedzUsuń
  2. Żylina by night robi wrażenie, naprawdę zacnie. Widzę również, że nie boisz się nosić wypakowanego plecaka :)). Niedawno, o mały włos wpadłbym na dwa dni w rejon Małej Fatry Luczańskiej, ale burzowe chmury skutecznie wybiły mnie ten pomysł z głowy i dałem dyla...do domu. Wieżowy nocleg podoba mnie się, z pewnością zawitam w to miejsce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słowacja, zresztą Czechy też, wieżami stoją. I wiele z nich to niezłe miejscówki na nocleg - jak nie ma standardowej wiaty, to do wieży ;)

      Usuń