Czadca wita nas deszczem i chłodem. Wiwat maj, trzeci maj... Nie, w tym
momencie nie ma powodów do wiwatowania. Opuszczamy modernistyczny dworzec
kolejowy w kształcie piramidy, aby poszukać jakiegoś miejsca schronienia.
Nie przeszliśmy daleko: kilkaset metrów dalej działa od bladego świtu
spelunka. Opinie w internecie ma tak fatalne, że grzechem byłoby ją ominąć 😏.
"Śmierdzi fajkami, piwem i moczem", co potwierdził Bastek, ale w
rzeczywistości nie było aż tak źle. Mimo, że na zegarku nie pojawiło się jeszcze
południe, to ludzie kręcili się tam jak w ulu, a my mogliśmy patrzeć z
zainteresowaniem na telewizor. Pokazywano program udający rozprawę sądową, a
konkretnie rozwodową łysego męża i młodszej żony lafiryndy. Sędzina orzekła
rozwód, łysy musiał płacić 150 euro alimentów na potomka, choć to ją uznano za
winną rozpadu małżeństwa, a w dodatku jej nowy chłop okazał się damskim
bokserem posiadającym ukrytą dwójkę dzieci 😏. Słowem - proza życia.
Po opuszczeniu lokalu robimy zakupy i ruszamy na zwiedzanie. I tu pojawia się
problem. Jeśli gdzieś czytam, że w danej miejscowości nie ma nic ciekawego, to
zazwyczaj podchodzę do tego sceptycznie, gdyż mnie prawie wszędzie udaje się
coś interesującego znaleźć. Ale w Czadcy (Čadca, węg. Csáca) naprawdę nie ma nic, co przykułoby oczy na dłużej niż kilka
sekund!
Miasto było pierwszą słowacką mieściną jaką w życiu odwiedziłem: był to 1993
albo 1994 rok, przyjechałem z rodzicami pociągiem ze Zwardonia, korzystając z
niedawno otwartego przejścia kolejowego. I wtedy Czadca zrobiła na mnie
wrażenie, to był powiew nowości, wręcz egzotyki! Pamiętam, że dużo czasu
spędziłem w księgarni wertując słowackie mapy górskie (wówczas u nas
niedostępne), kręciliśmy się też po ulicach i z zachwytem czytałem obce
napisy. To jednak zamierzchła przeszłość i poszukujący ciekawostek w Czadcy
musi się sporo namęczyć, a i tak najprawdopodobniej poniesie porażkę. Na
zdjęciu ponura, mokra Kisuca (Kysuca), dopływ Wagu.
Coś, co jest zaskakujące w Czadcy, to fakt, że prawie nie ma tu budynków
starszych niż kilkadziesiąt lat! Co prawda osada nie posiada bardzo długiej
historii, bo tereny te zasiedlono dopiero w XVI wieku, lecz od 1788
roku była miastem. Stulecie później w związku z pojawieniem się kolei Csáca
zmieniała się z drewnianej w murowaną, powstały reprezentacyjne kamienice,
restauracje i hotele, wzniesiono synagogę. Niemal nic z tego nie zostało: po
II wojnie światowej, a zwłaszcza w latach 70., komuniści dokonali masakry
zabytkowego budownictwa i albo je wyburzyli albo przebudowali tak, że nie
sposób go teraz rozpoznać.
Ostał się kościół św. Bartłomieja z XVIII wieku. Położony wśród wysokich drzew
i upiększony paskudnym dachem nad wejściem.
Urząd miejski z okresu międzywojennego urasta do rangi jednego z bardziej
historycznych obiektów.
Na ścianie urzędu wiszą tablice poświęcone Armii Czerwonej i partyzantom. Obok
pomnik z datą "1848" - wówczas w Czadcy działała Słowacka Rada Narodowa
(Slovenská národná rada), która za podpuszczeniem Wiednia wzywała do walk z
Madziarami. Słowacy nie pierwszy raz dali się nabrać sąsiadom i koniec końców
zostali z niczym.
Czadca, oprócz historycznej zabudowy, nie posiada również rynku! W przeszłości
jego rolę pełniło Námestie slobody (przy którym stoi urząd miasta),
otoczone ważnymi budynkami, ale teraz to droga przelotowa. Sądziłem,
że może taką funkcję przejęło Matičné námestie, lecz to po prostu
wielki, pusty plac z socrealistycznymi gmachami wokół - domem handlowym i
opuszczonym hotelem.
Nawet na deptaku próżno szukać urokliwych kamieniczek - albo spoczywają pod
grubą warstwą styropianu albo zostały wymienione na bezpłciowe prostokąty.
Zniechęceni opuszczamy "starówkę" i prowadzę Bastka w zachodnie
dzielnice. Jedno trzeba Czadcanom przyznać, że na brak lokali nie mogą
narzekać, bo co krok znajdziemy jakiś przybytek, lecz ja zlokalizowałem na
mapie coś, co miało być sympatyczną gospodą. Średnio spełniło się w tej roli,
ale na pocieszenie zostaje fakt, że deszcz stał się mniej intensywny. Według
prognoz opad w ogóle miał się skończyć w południe, co jednak nie znalazło
odbicia w rzeczywistości. Podejrzewamy jakieś złe moce albo pewnego górniczego
emeryta z Wodzisławia, który wybierając się w góry często przyciąga ze sobą
deszcze. Nawet pisaliśmy na forum aby wracał do domu, bo mamy dość moknięcia,
lecz nie spotkało się to z żadną reakcją 😏.
Kontrolując godzinę stwierdzamy, że zdążymy odwiedzić miejscowy
browar restauracyjny. Pivovar Drotár leży w okolicy, która
wydaje się daleko bardziej interesująca niż centrum. Musimy bowiem przejść
przez blokowisko, potem przez linię kolejową, następnie minąć dziwny mur za
którym rozciąga się plac manewrowy szkół jazdy. Z trzech stron zmoczonego
placu przycupnęły obiekty sportowe: boisko dla dzieci, sypiący się stadion
piłkarski klubu FK Čadca oraz nie pierwszej młodości hala sportowa. I
właśnie w budynku hali ktoś uruchomił mały browar!
Według kartki na drzwiach jest on jeszcze zamknięty, lecz niezrażony popycham
je do przodu. W środku, łączącym czechosłowacki eklektyzm z pseudogóralskim
kiczem, siedzi (chyba) właściciel z kelnerką i liczą pieniądze, ale serdecznie
zapraszają. Piwo w dobrej, jak na dzisiejsze czasy, cenie (1,50 euro) i dość
pijalne. Toaleta na korytarzu, kluczyk w barze.
Po piętnastej zbieramy się na autobus. Pisałem już, że okolica wygląda interesująco - być może nie wszystkim się spodoba, ale nie sposób przejść nią obojętnie. Jest pokrzywiony, zepsuty autobus, dziury takie, że można w nich zgubić buty, a także wypalony gmach, służący prawdopodobnie za wysypisko śmieci.
Majówkę od dziesięciu lat spędzam na Słowacji. Początkowo planowałem,
że w tym roku ruszę pod koniec kwietnia, podobnie jak ostatnio. Zawirowania w
pracy storpedowały ten zamysł, więc rozpoczęliśmy ją wtedy, kiedy większość
osób wracała już do domu - trzeciego maja. Teren do penetracji wybrałem
nieodległy, aby sprawnie i szybko można było dojechać komunikacją publiczną.
Motywem przewodnim są wieże widokowe, które chcemy wykorzystać nie
tylko jako miejsce podziwiania panoram, lecz także noclegu.
Opuszczamy Czadcę, która ogólnie sprawiła dość przygnębiające wrażenie;
zatłoczonym autobusem pojedziemy ledwie dwadzieścia minut. Wysiadamy w
podgórskiej wiosce Zákopčie (węg. Dombelve). Nazwa
symboliczna - w Polsce jeździ się w długi weekend do Zakopca, na Słowacji
do Zákopčia 😛.
Teoretycznie moglibyśmy od razu wejść na szlak, lecz do przejścia z tego
miejsca mamy niewiele, a pogoda, pomimo zakończenia deszczu, nie bardzo
zachęca do odpoczywania w przyrodzie, bo jest chłodno i wilgotno. Z okien
autobusu zobaczyliśmy otwarte drzwi niedużego hostinca. To brzmiało jak
zaproszenie. W środku swojsko i, dla odmiany, pustawo. W radiu lecą
szlagiery grupy Elán. Wkrótce zjawia się miejscowy klient, mocno
zawiany. Ochrzciliśmy go jako "Rajmund", a ten okazał przebłyski orientacji,
bo spytał się nas, czy idziemy na wieżę. Kilkukrotnie 😏.
Wreszcie nadszedł czas wędrówki. Ale nie, jeszcze nie, robimy dodatkowy postój
na placu zabaw, w domku z widokiem na kościół. Zákopčie to bardzo pobożna
miejscowość, ponad 96% mieszkańców deklaruje się jako katolicy! Obserwacje
świątyni potwierdzają te statystyki: co chwilę podjeżdża jakiś samochód i
pasażerowie walą do kościoła, podobnie jak pieszy. O dziwo, prawie nikt z
niego nie wychodzi, czyżby jakaś czarna dziura?
Zakładamy plecaki i wioo! Od razu dostajemy w tyłek, ponieważ początkowy
odcinek pod cmentarz jest najbardziej stromy. Później robi się nieco
łagodniej.
Góry spowijają chmury, nie ma dzisiaj co liczyć na widoki.
Zákopčie to spora wioska pod względem zajmowanego obszaru, ciągnie się w
pięciu dolinach. Zabudowa bywa rzadka, wyróżnianych jest aż siedemdziesiąt
przysiółków (kopanic) rozrzuconych w dużym rozproszeniu. Często tworzy
je jedno gospodarstwo, co rusz mijamy odbicie na takie domostwa.
Przy jednym z płotów zagaduje nas facet.
- Idziecie na wieżę? Oj, to uważajcie. Tutaj kręci się sporo zwierząt.
Zwłaszcza dziki, niedawno takie odganialiśmy, półtora metra mają!
No to nas pocieszył. Coś musi być na rzeczy, skoro znaki drogowe zakazują...
wstępu dzikom.
Powoli idziemy przed siebie. Ziemia jest bardzo grząska. Polany spowite
chmurami wydają się całkiem urodziwe.
Samotna kapliczka.
Widok wyłaniających się z mgły gospodarstw przeczy tezie, że na Słowacji
osadnictwo jest znacznie bardziej zwarte niż w polskich górach. To znaczy generalnie
jest, ale na pewno nie tutaj.
Niebieski szlak mija interesujące nas
miejsce, więc na jednym z polankowych skrzyżowań odbijamy w lewo. Przechodzimy
przez las, aby wyjść na rozległej przestrzeni. I tak po niecałych pięciu
kilometrach i po półtorej godziny od opuszczenia placu zabaw docieramy do
pierwszej na tej majówce wieży widokowej.
Wieżę (rozhľadňa Zákopčie) wzniesiono w latach 2009 - 2011 z kamienia i
drewna, co w dobie masowego używania metalu nie jest zbyt popularne.
Przypomina zamkową wieżę obronną. Jako miejsce budowy wybrano szczyt Marťácky vrch
(lub Marťakovský kopec, 854 metry n.p.m.) w pasmie
Jaworników (Javorníky). Właśnie te góry wybrałem na dwa pierwsze dni
łażenia. Najbardziej znane są ich rejony na granicy słowacko-czeskiej, gdzie
znajdują się najwyższe szczyty. Te okolice, w środkowej części regionu
Kysuce, turyści z zagranicy odwiedzają rzadko. Dla mnie to praktycznie
również jest debiut w Jawornikach, bowiem trudno uznać za takowy symboliczne
kilka metrów, które
przeszedłem w 2018 roku
😏.
Oprócz wieży jest wiata oraz dwa kamienne kręgi na ognisko. Nie
ma jednak dziś szans na rozpalenie ognia, wszystko ocieka wilgocią. Nie będę
również kłamał, że widoki z wieży zwalały z nóg.
Ładujemy się na dolny poziom wieży: pomiędzy schodami będzie miejsce akurat
dla dwóch osób. Co prawda przy kamiennych ścianach zbiera się woda, ale poza
tym jest względnie sucho i nawet nie wieje. Bastek zagotowuje wodę, żeby zjeść przed snem coś ciepłego.
Budzę się po piątej. Patrzę przez drzwi, a tam nadal mgła. Czułem, że
coś musi się ruszyć, więc wbiegłem po schodach na górę. Od razu lepiej:
chmur trochę się oddalają, ale nadal trzymają się wzgórz, więc klimat zrobił
się niesamowity!
Niby dzień wstał, lecz tak niezupełnie. Nie zrobiło się także ani trochę cieplej ani bardziej sucho. Kończę sesję fotograficzną i wracam na dwie godziny do śpiwora.
Wieżę i wiatę otaczają niskie kamienne murki. Zastanawiam się, czy to stylizacja, czy coś wcześniej tu stało? Moją uwagę zwróciły też kosze na śmieci. Zgodnie z hasłami prawdziwych turystów w górach nie powinno być koszy na śmieci, bo prawdziwy turysta zabiera je ze sobą, a tych niedzielnych zachęcają one do wrzucania śmieci do środka (a do tego przecież służą). Słowacy muszą się zgadzać z moją opinią, że w miejscach popularnych kosze są potrzebne, gdyż ogranicza to wyrzucanie śmieci w krzaki. Należy je tylko regularnie opróżniać, o czym polscy leśnicy i włodarze gminni zapominają. Marťácky vrch jest popularny, ludzie często na nim biesiadują przy ognisku albo we wiacie. Nawet dziś rano zjawiła się dwójka turystów: pieszy wbiegł na wieżę, rowerzystka stanęła pod nią, zrobiła kilka zdjęć i pojechała dalej.
W oknach wieży umieszczono rozmaite rzeźby. Tworzą one wraz z innymi szczytami jawornicką galerię sztuki.
Zobaczmy w końcu, co widać z samej góry. Obrazki w kierunku zachodnim są
podobne jak pierwyj w Beskidach, czyli takie, jakie lubię najbardziej: dużo
lasów.
Patrząc na północ dojrzymy zabudowę Zákopčia, a może i przedmieść Czadcy, a także wzgórza pasma Turzovská vrchovina, które jest o tyle problematyczne, że nie wszystkie podziały je uznają (Polacy, a czasami i Czesi, twierdzą, że to słowacki Beskid Śląsko-Morawski).
Na południu objawiły się wyższe góry, głównie Mała Fatra, lecz na razie jest jeszcze słabo widoczna. Lepiej zobaczymy ją z kolejnej wieży.
Wreszcie patrząc na wschód skupimy się głównie na linii wysokiego napięcia i najbliższych zabudowaniach. To przysiółek U Macáškov albo U Bzdilov, w nocy było stamtąd słychać sporadyczne szczekanie psa.
Większość dzisiejszego dnia to nadal Jaworniki. Przed nami około jedenastu
kilometrów szlaku, przeważnie po płaskim albo w dół, będzie też kilka
podejść.
Ruszam w długich spodniach, bowiem przy wieży nadal było czuć chłód, ale
już po dziesięciu minutach zatrzymuję się i wyciągam krótkie galotki. W tym
momencie z powrotem połączyliśmy się z
niebieskim szlakiem. Przy węźle stoi
krzyż, pod którym złożono stare szlakowskazy z okresu późnej Czechosłowacji.
Jest też bardzo solidny płot ogradzający czyjeś gospodarstwo.
Kawałek dalej znów polana i znów widoki. Tym razem na horyzoncie majaczy
znajomy kształt - ani chybi Łysa Góra! Oddalona o niecałe trzydzieści
kilometrów, ale z tej strony jeszcze jej nie oglądałem.
Krótkie podejście na szczyt Vrchrieka, najwyższy dla nas nie tylko
dzisiaj, jak i w czasie całej majówki - całe 861 metrów n.p.m. 😊.
Umieszczono na nim dziwną rzeźbę przypominającą z daleka "maszyny
kroczące" z Gwiezdnych Wojen.
Wzrok lubi płatać figle. Bastek fotografował coś ciemnego w oddali,
przekonany, że to kamień. Chwilę potem kamień... poruszył się i pobiegł
dalej, gdyż okazał się sarną skubiącą trawę 😏.
Poruszamy się główne leśno-polnymi drogami, czasem dość mocno
rozjeżdżonymi przez drwali. No i błota cała masa. Ten, który idzie za mną, zalicza szpetną wywrotkę, spodnie do prania.
Co jakiś czas przechodzimy obok pojedynczych gospodarstw. Nie słychać
żadnych dźwięków, ale domy są zadbane. Na widoki zapewne też nie
narzekają.
Taką rzeźbę terenu lubię najbardziej - łagodne pofałdowanie, lasy jeszcze
nie całkiem wycięte. Czasem w dole pojawiają się miejscowości - w tym
przypadku Ochodnica (węg. Ösvényes), jedna z wiosek nad Kisucą.
Przełęcz Klimkovci, gdzie zrobimy przerwę w cieniu. Słońce
na tyle daje czadu, że nieźle nas spali. W tym miejscu słychać odgłosy
dochodzące z pobliskich domostw, a na brunatnej ziemi odnajdujemy ślady
wilka albo ogromnego psa.
Będziemy trochę podchodzić. Najpierw pod kapliczkę - tych spotkaliśmy
naprawdę sporo. Niektóre skromne, inne bardziej okazałe.
Jeszcze kawałek i znajdziemy się przy drugiej wieży widokowej, już ją widać
wśród wyciętych drzew.
Słowackie Jaworniki dzielą się na dwa mikroregiony: Vysoké Javorníky oraz
Nízke Javorníky. Marťácky vrch leżał w tych pierwszych, choć wcale nie był
specjalnie wysoki. A teraz jesteśmy w Nízkich. Góra Tábor, którą
właśnie zdobyliśmy, z 697 metrami jest najwyższa w jeszcze mniejszej
jednostce podziału fizycznogeograficznego o nazwie
Ochodnická vrchovina 😊. To akurat mało istotne, ważniejsze jest,
że Tábor posiada własną wieżę widokową. Bardziej klasyczną niż ta
poprzednia.
Widoki są bardziej urozmaicone. Pod nami dolina Kisucy, a na
horyzoncie bieleją zbocza Małej Fatry.
"Brama", przez którą przeciska się Kisuca oraz strefa przemysłowa
Kysuckégo Novégo Mesta.
Wysoki, wąski pas lasów zakończony ostrym szczytem to Ľadonhora w Górach
Kisuckich. Już się baliśmy, że będziemy musieli dzisiaj na nią
wchodzić.
Stamtąd przyszliśmy - Jaworniki sprawiają znacznie spokojniejsze
wrażenie.
Uwieczniam się z faną...
...i pozostaje nam schodzić. Momentami jest dość stromo, ale też widokowo.
Z każdym krokiem słychać coraz więcej odgłosów cywilizacji.
Niebieski szlak przez Jaworniki
okazał się bardzo przyjemny i pusty: oprócz porannej dwójki spotkaliśmy
jednego dziadka, który coś zbierał, trzech turystów i drugiego dziadka,
który zainteresował się, czy idziemy na biwak.
- Pewno zmarzliście na wieży - kiwał głową. - I wiatr wiał jak dziki...
Ano wiał, ale na szczęście wieży nie przewrócił 😏.
Kysucké Nové Mesto (Kiszucaújhely) jest o kilka wieków starsze od
Czadcy, ale mniejsze. Sprawia lepsze wrażenie, w czym na pewno pomaga
słoneczna pogoda. Najpierw przecinamy dzielnice domów jednorodzinnych,
potem przechodzimy obok zakładów produkujących łożyska. Ponoć średniej
jakości, jak stwierdził Bastek.
Teraz mamy przed sobą dwie palące kwestie: znaleźć sklep i knajpę, tym
bardziej, że zrobiło się naprawdę upalnie. Z tą drugą nie ma problemu,
jest ich w KNM tak samo dużo jak w Czadcy. Jedna, obok dworca
autobusowego, przyciągnęła nas intrygującą nazwą:
Hostinec Ave Maria 😛.
Wbrew nazwie w środku nikt nie odprawia modlitw, brak też świętych
obrazków. Za to gdy będziecie kiedyś zastanawiać się, gdzie zniknęło wi-fi, to mam odpowiedź: zamieszkuje za drzwiami w tej knajpie!
W Ave Marii nie zabawiliśmy zbyt długo, bo poszliśmy na rynek.
Kysucké Nové Mesto takowy posiada, choć niezbyt imponujący. Mieszczańskie
domy są najstarsze na Kysucach.
Znajdujemy market, a potem ładujemy się do jednej z kilku spelunek. Wybór
właściwiej był naprawdę trudny. Postawiliśmy na połączenie bufetu i knajpy
w postaci budy obłożonej namiotem.
Mamy czwartek, ledwo szesnasta, a przybytek pęka w szwach, ceny nie
rujnują portfela - rzecz u nas niesłychana. W przeciwieństwie do śląskich
i polskich knajp tu dominuje starsza młodzież, mniej więcej czterdzieści
plus. Przekrój społeczeństwa rozmaity, najbliżej nas siedzi
najbardziej wstawione towarzystwo, którego uwagę od razu przyciągamy.
- Mówię po polsku, rosyjsku i białorusku - chwali się chwiejący gość w
typie Borata, trochę bardziej wąsatego i kudłatego. Możliwe, ale nas nie
przekonał, bo był w stanie jedynie bełkotać. W rękach ściskał bochenek
chleba, z którym kilkukrotnie wychodził i wracał. Ciekawe, czy w końcu
dotarł z nim do domu?
Korzystamy z okazji i w kiblu dokonujemy szybkiego mycia. Rodzi to
problemy, bowiem akurat w tym momencie niektórym mężczyznom zachciało się
sikać i dobijają się do drzwi. Barmanka zdecydowała się interweniować:
- Nie możecie tak blokować toalety! - gestykuluje. - Ludzie nie mogą tam wejść
przez tyle czasu!
Odpowiedziałem jej wzruszeniem ramion; szybko policzyłem, że blokowaliśmy
toaletę całych kilka minut. A gdyby ktoś miał biegunkę i musiał
posiedzieć tam dłużej?
Majówkowy etap jawornikowy został zakończony, ale to dopiero jedna trzecia
wyjazdu. Następne dwie trzecie zaczną się na dworcu autobusowym, z którego pojedziemy na przedmieścia Żyliny.
Całkiem fajne widoki, a te w stronę MF już na prawdę dobre.
OdpowiedzUsuńCoś co rok majówkowa ekipa się zmniejsza...
Widać, że ktoś też w drugi dzień siedział w domu :))
Ekipa się zmniejsza bo z roku na rok coraz mniej ludzi go lubi. Proste.
UsuńEkipa jest dokładnie taka sama jak rok temu, więc musieli przestać mnie lubić już wcześniej
UsuńJak co roku, do telenoweli, siadaliśmy do słowackiej majówki, a w tym roku lipa, blisko i wyjazd 3 maja :P Ale zgłaszam obecność, niecierpliwy odkrycia jeszcze czegoś nowego z bliskiej Słowacji. Ja w covidzie szedłem trasę U Cipara - Czadca i kurczę, wtarabaniłeś się na zdecydowanie najciekawszy odcinek tego szlaku, zaliczając jego jakieś 2% ;-)
OdpowiedzUsuńZ tego wynika, że 2 procent może być ważniejsze niż cała reszta ;)
Usuń