sobota, 13 maja 2023

Wiating w Beskidzie Żywieckim: Muńcuł i Przysłop Potócki.

Nadeszła wiosna, więc można rozpocząć turystykę górską z alternatywnymi w stosunku do schronisk i chatek noclegami, a mianowicie z wiatami, szałasami i bacówkami. W kwietniu postanowiłem spędzić w ten sposób moje urodziny. Miejsce? Beskid Żywiecki, czyli jeden z moich ulubionych. Nadal, pomimo coraz większej dewastacji, wycinek i zabudowy wdzierającej się coraz dalej.

Ruszamy w czwartkowy poranek. W Katowicach widzimy fajne malowanie pociągu - "Niebo nad Beskidami". Idealnie w temacie 😏.


Wysiadamy w Rajczy. Nie w Rajczy Centrum, gdyż tutaj jest bliżej do przystanku autobusowego.
- Ale do busa mamy jeszcze pół godziny - marudzi Bastek. - Co będziemy przez ten czas robić?
Odpowiedź przyszła szybciej niż się spodziewaliśmy: obok cesarsko - królewskiego dworca działa niewielki sklep. Nie spodziewałem się go tutaj. Wpadamy i kupujemy piwo. Ledwo z nim stanęliśmy na zewnątrz, a zjawił się jegomość na rowerze i konspiracyjnie poinformował:
- Panowie, uważajcie, bo tu często jeżdżą pały i mandaty wypisują.
No tak, Polska, zapomniałem. Przenosimy się zatem w mniej eksponowane miejsce i wdajemy się w pogawędkę z kierowcą autobusu tam stojącego.
- Czekacie na to połączenie po trzynastej? - pyta.
- Nieee, o dwunastej pięćdziesiąt dwa.
- Nie ma takiego - dziwi się.
- Jest w rozkładzie.
- Niemożliwe. Jedyny kurs to ten, na który i ja czekam, bo zbieram z niego ludzi i jadę na Rycerkę!
Rzeczywiście! Okazało się, że połączenie na które się nastawialiśmy... nie istnieje, choć widnieje w internetowej rozpisce. Za to tego późniejszego autobusu w internecie nie ma. Logiczne, prawda? Więc po co w ogóle rozkład w sieci, skoro nijak ma się do rzeczywistości?
Czas oczekiwana nam się wydłuża, umilamy go sobie czytaniem tablicy pełnej różnych ogłoszeń. Głównie zaproszenia na mecze, pikniki i festyny - a kiedy czas na pracę?


Autobus w końcu się zjawia i udaje nam się przedostać do Ujsoł. Po wyjściu zaglądamy do dawnego baru, który zmienił się w ciut elegancką knajpę i tak też podniósł ceny, więc nie siedzimy tam zbyt długo, tylko robimy zakupy i przenosimy się nad rzekę. Tymczasem niebo niepokojąco się zaciąga, co stoi w jawnej sprzeczności z prognozami pogody, obiecującymi nieustanne słońce.


Przez chwilę zaczyna padać, chowamy się pod mostem, potem znowu się przejaśnia. Kwiecień plecień... Już mieliśmy się zbierać do drogi, ale zadzwoniłem do Owena, trzeciego uczestnika wyprawy. Zameldował, że właśnie mija Bielsko i będzie u nas za niecałą godzinę. Postanowiliśmy poczekać i razem ruszyć na zielony szlak. Na zegarku była dość zaawansowana godzina, bowiem zbliżała się szósta, lecz w dzień roboczy nie będzie to miało większego znaczenia.


Przed nami prawie sześćset metrów podejścia, a więc nie spacer. Zwłaszcza pierwsze dwa kilometry ciągną się niesamowicie. Dopiero w okolicach przysiółka Szczytkówka można na dłużej odsapnąć.


Cienie robią się coraz dłuższe, a kolory coraz cieplejsze. Pojawiają się widoki - m.in. na Skrzyczne oraz Pilsko.



Nie mogło braknąć wycinek.


Szlak jest stromy, ale na szczęście dość krótki, pięć kilometrów. Po dwóch godzinach docieramy na polanę podszczytową Muńcoła/Muńcuła. Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek byłem na tej górze, a jeśli już, to bardzo dawno temu. Sam szczyt mnie jednak nie interesuje, a leżący poniżej szałas. Po krótkim błądzeniu w szarościach udaje mi się go znaleźć za niewielkim laskiem.


Szałas został mi polecony jako idealna placówka na imprezę urodzinową. Planowałem, że zjawi się tu trochę więcej osób, ale życie to zweryfikowało. Przy liczniejszej frekwencji wybralibyśmy się na Muńcuł w piątek i wtedy konieczny byłby wczesny start: z racji weekendu i niedużej ilości miejsca lepiej zjawić się w okolicach południowych, aby mieć pewność zajęcia strategicznych prycz! Dzisiaj będziemy sami. 

Póki jeszcze coś widać zabieramy się za szukanie drewna, po które trzeba zejść niżej. Ponoć gdzieś w pobliżu jest także źródełko, lecz nie udało nam się go znaleźć. 
Wkrótce konary zaczynają płonąć i rozświetlać ciemności.


Na kracie rozkładamy mięso i warzywa. Owen przytargał przekąski. Najdziwniejsza sytuacja zdarzyła się z boczkiem: pokroiłem go na dwie części, jedną położyłem na ogień, a drugą zostawiłem na ławce. I ta druga zniknęła: ani jej nie usmażyliśmy, ani nie zjedliśmy na surowo. Po prostu przepadła! Szukałem jej rano, bez skutku. Czyżby coś się w nocy zjawiło i ją pożarło?


Temperatura spada, więc przenosimy się do środka. Piec jest sprawny, udaje się go rozpalić.


Wewnątrz wygodnie prześpi się kilka osób, w sam raz dla nas. Gdy się budzimy, słońce już wysoko krąży na niebie. Znowu jednak prognoza się pomyliła: miało być bezchmurne niebo, a dominują chmury.



Szałas w dziennym świetle. Całkiem solidna konstrukcja, dość zadbana. Jedyny minus to papierzaki w pobliżu.




Pamiątka po uczestnikach jakiegoś rajdu tematycznego.


Ruszamy, gdy zegarki (lub bardziej smartfony) zbliżają się do południa. Jesteśmy jednak usprawiedliwieni, dzisiejsza trasa jest idealna na pół dnia. Chmury nie odpuszczają, Pilsko się cieszy.


Spod Kotarza obserwujemy na zachodzie przysiółek Młada Hora. Niziutko, a gdy szedłem tam w sierpniu i podchodziłem od strony doliny Rycerki, to wydawało mi się, że wysoko. Jak zwykle punkt widzenia zależy od położenia tyłka.


Największą niedogodnością pierwszego odcinka jest konieczność zejścia na przełęcz Kotarz i potem wdrapania się z powrotem na górę. Bez przerwy technicznej się nie obejdzie.


W nagrodę za ponowne zdobywanie wysokości jest widok na Babią Górę, która wyłoniła się zza Pilska.


Na najwyższych szczytach Beskidu Żywieckiego zima się nie skończyła, a i tutaj ponoć jeszcze niedawno pokazywała swoje ostatnie oblicza. Szlak jest bardzo grząski i podmokły, trawa nie zdążyła wyschnąć i nieustannie musimy manewrować pomiędzy kałużami i bajorkami.


Spotykamy pierwszych turystów. To znak, że schronisko już blisko, a jednak ciągle go nie widać. Wreszcie po stu minutach od opuszczenia szałasu wychodzę w dolnej partii Hali Rycerzowej. O matko, jeszcze tyle do góry??


Mimo piątku w bacówce PTTK jest luźno. Zjawiły się trzy panie wyprowadzające... owce, a przynajmniej tak nam się zdawało - po bliższej lustracji okazały się one dużymi, kudłatymi psami 😏. Do tego jacyś pojedynczy ludzie. Z bufetu wystaje góral z Zakopanego.
- Jestem [Jędrek Gąsienica] z Zakopanego, hej! - przedstawił się facetowi, który zbierał w zeszycie... wpisy od personelu schronisk. Dziwne hobby. Nie wiem czy brodaty olbrzym z Podhala jest nowym dzierżawcą czy tylko pracownikiem, ale absorbował sobą cała przestrzeń: co chwila wołał coś w gwarze na całą jadalnię i trochę się dziwił, że nie reagujemy pozytywnie. Chyba zapomniał, że nie wszyscy w tym kraju kochają podhalańskich górali, hej.
Chciałem z okazji urodzin postawić chłopakom piwo i lekko zdębiałem, gdy zobaczyłem, że puszkowany Namysłów kosztuje piętnaście złotych. Pewnie wina Tuska... No cóż, trzeba sięgnąć głębiej do kieszeni, ale obiad decydujemy się zjeść w kolejnym obiekcie.


Wlepka przy drzwiach ma przedziwną właściwość: patrzę na orła, a widzę pysk Putina!


Posiedzieli, popili, ja znalazłem na brzuchu kleszcza, czas leźć dalej, tym bardziej, że słońce próbuje nieśmiało atakować.


Wybieramy szlak niebieski. Początkowo mijamy całkiem spore połacie śniegu, ziemia nadal jest bardzo mokra i idzie się źle. Potem borykamy się już tylko z efektami wycinek, czyli powalonymi na ścieżkę drzewami.




W dół lepiej nie spadać...


Przełęcz Przegibek i górująca w tle Bendoszka z krzyżem. Zawsze będę miał sentyment do tego miejsca, podobnie jak i do schroniska, które było jednym z moich pierwszych, odwiedzanych za bajtla razem z rodzicami. 



W schronisku jeszcze mniej ludzi niż na Rycerzowej. Zjawia się dwóch chłopów z małymi plecakami, którzy przyszli na spanie. My do punktu noclegowego mamy jeszcze kawałek drogi. Patrzymy na menu: ceny są nieco niższe niż w bacówce, więc zamawiamy obiad (zwłaszcza, że Owen stawia 😏). U górala z Zakopanego "pierogi ruskie" miały być w promocji i kosztować trzydzieści trzy złote, tutaj górale żywieccy przemianowali je na "pierogi ukraińskie" i od razu cena spadła 😛. A tak na poważnie - wiedza historyczno-geograficzna jest w Polsce na tak żałosnym poziomie, że jak jeden głąb wymyślił przechrzczenie tych nieszczęsnych pierogów, to cała masa ludzi bezrefleksyjnie go powtarza...


Na dworze zrobiło się pięknie. Aż się chce zarzucić ciężkie plecaki na kręgosłup i maszerować dalej!




Niebieski szlak na Bendoszkę i odsłaniające się widoki na Małą Fatrę i Wielki Chocz. Cudnie. I tak blisko - Fatra w linii prostej to ledwie nieco ponad dwadzieścia kilometrów, a Chocz niecałe czterdzieści.



Bendoszka Wielka ze swoim krzyżem i zniszczonym podestem, który mógłby być świetną ilustracją do kondycji kościoła katolickiego w Polsce oraz w Europie.


Owen składa raport przez telefon, a reszta podziwia. W jedną i drugą stronę jest ładnie.



Nie mogło braknąć uwiecznienia turystów na idealnym tle.



Robi się chłodno, więc zaczynamy schodzić na północ. Kolory coraz ciekawsze.





Stromizna od strony Rycerki jest znacznie większa niż od strony Przegibka, więc staram się nigdy nie zdobywać Bendoszki od północy. Zbijanie metrów także mocno daje w kość. 
Pod nami okaleczone przez drwali dwa kopce, ten po prawej to Praszywka Mała.



Niewidoczna z Bendoszki Łysa Góra - czterdzieści pięć kilometrów od nas.


Dopada nas zachód słońca i wkrótce zapada kompletna cisza, nawet ptaki się uspokoiły. Wieczór to moja ulubiona pora dnia w górach!



O dwudziestej osiągamy progi bazy namiotowej Przysłop Potócki. Bywałem w niej wielokrotnie latem (ostatnio w sierpniu) i bardzo ją lubię, choć czasem integrację trzeba było sobie zorganizować przez telefon. Baza działa w sezonie letnim, ale zazwyczaj i poza nim jest tu dostępna przynajmniej jedna bacówka. Tak było i tym razem - otwarte drzwi miała chatka bazowych, więc ta najbardziej wypasiona 😊.


Z drewnem w lesie nie ma problemów, co trochę mnie zdziwiło przy takiej bliskości bazy. Podobnie zaskoczyło nas, że z kranu leci woda! Musiał ktoś ją na wiosnę podłączyć, pełen luksus!


Rozpalić ognisko to jedno, a ogrzać się przy nim to drugie. Ogień jest tutaj jakiś dziwny: za każdym razem po krótkim okresie wysokiego płomienia zaczyna przygasać i ledwo się tli. Nie gaśnie, ale pracuje na najniższych obrotach, jakby coś go tłumiło. Może patyki są wilgotne? Chyba jednak nie aż tak... Wysokość też nie może stanowić przyczyny, to w końcu tylko 845 metrów n.p.m.... A może jakaś aura albo ktoś nam zwyczajnie nie życzy tego ciepła? Walczymy z ogniskiem długo. Dokładamy nowe kawałki, przewracamy stare...
- Teraz to się na pewno rozpali!
Psinco. Znajdujemy plastikową tackę i machamy jak dzicy.
- Zaraz chwyci, ale będzie buchało!


Nic z tego, rezultat jest ciągle ten sam: płomienie się podnoszą, po czym po krótkiej chwili wracają do postaci mikroskopijnej... Dobrej do zapalenia skręcika albo wrzucenia kartofli do żaru, lecz nie do siedzenia w czasie chłodnego wieczoru. Konieczne staje się przeniesienie do bacówki, lecz i tam pojawiają się zgrzyty: chwilę wcześniej Bastek próbował nahajcować w piecu, ale efektem było zadymienie całego budynku! Po dokładnej lustracji okazuje się, że w rurze od komina zgromadziło się bardzo dużo starej sadzy. Po jej wyczyszczeniu ma być lepiej, choć nie jestem do tego całkowicie przekonany. 
- Zobaczysz, jeszcze nas przeprosisz, gdy w całym domku będzie ciepło - mówią chłopaki.
Trzymam ich za słowo i nie przepraszam. Faktycznie, piec się rozpalił, lecz ciepło zrobiło się tylko wokół niego, a nie wszędzie 😛.


Ciepło przyniósł sobotni poranek. Na początek nieśmiałe, lecz z każdym kwadransem temperatura rośnie. Niebo prawie bezchmurne.



Wreszcie mogę założyć krótkie galotki! A ognisko pali się tak samo beznadziejne jak wieczorem, więc coś tu nie gra! Z drugiej strony, kiedy w sierpniu musiałem go pilnować samodzielne, to jarało się aż miło.


Ogarniamy bacówkę. Ogólnie to zastaliśmy tam mały burdel: stół zawalony był jedzeniem, otwarty chleb, pasztet, napoczęty smalec, musztarda, słoje z ogórkami. Raczej stało to dnie, a nie tygodnie... Pytanie - czy bywa tam jakiś baca, właściciel chatki (SKPB "Harnasie" tylko nimi administrują), czy może turystom nie chciało się zabierać swoich rzeczy? Doprowadzamy wnętrza do takiego stanu jak zastaliśmy (nie jesteśmy w stanie znieść wszystkich cudzych śmieci, zresztą może ktoś do tego jedzenia wróci), a nawet do lepszego, bo w końcu piec działa, o czym poinformowaliśmy na kartce 😏.



Oglądam wlepki; trafił się "przyjaciel Radia Opole". Dziś powiedzielibyśmy: "Pisowiec".


Nagle zjawia się dwóch chłopów w strojach mało turystycznych. Zasapani, białe adidasy pobrudzone.
- Czy to zielony szlak? - pytają.
Lekka konsternacja. Fakt, przyszli zielonym szlakiem bazowym. Czyżby o tym nie wiedzieli?
- Super - cieszą się na potwierdzenie. - Czyli dalej zielonym?
- Yyyy. Zielony tu się kończy. A gdzie w ogóle chcecie się dostać?
- Na Rycerzową.
- Ahaaa...
- Kazali nam iść cały czas zielonym.
- To chyba poszliście źle. Trzeba było trzymać się doliny, stamtąd zielonym na Przegibek i dalej na Rycerzową. Stąd jest niebieski.
Panowie rzucają przekleństwa i zrezygnowani siadają na trawie. Po chwili przybywa reszta grupy, dobre kilkanaście osób. Zarządzają przerwę. Zagaduję pewną parę, czy wiedzą, że to zła trasa.
- O nieeee - rozpacza dziewczyna.
- Spoko, ja ich prowadzę i wiem jak iść - uspokaja z uśmiechem facet.
- Ale tych dwóch twierdziło, że macie tędy iść na Rycerzową.
- Oni nic nie wiedzą i wszystko im się miesza. Pójdziemy na Przegibek, a potem się zobaczy.
No dobrze. Wkrótce "przewodnik" wziął swoje stado i poszli... na przełaj. Zamiast niebieskim szlakiem, który bierze pierwszą górkę zygzakami, to wybrali drogę po zwózce drewna, prosto na pałę. Być może taki był plan.

Dzień dziś będzie ruchliwy, gdyż obok bazy przemykają kolejni ludzie. Ruchliwy, słoneczny i upalny. Chyba jednak wolę wersję wczorajszą - chłodniejszą, bardziej chmurzastą, ale pustą. 

Wieczorem rozmawialiśmy, że jakby była ładna pogoda, to pójdziemy na Praszywkę Wielką. No i ładna pogoda jest, lecz mięśnie zasugerowały, aby Praszywkę odpuścić, więc schodzimy bazowym w dolinę. Korzystałem z niego kilka razy i zawsze się dziwię, że to momentami tak stromy odcinek.



W dolinie Rycerki (nie mylić z doliną, w której leżą wsie Rycerki) wita nas asfalt. Zostanie z nami już do końca, lecz cóż robić? Można próbować łapać stopa, ale przez kilka najbliższych kilometrów mijają nas może ze trzy auta i żadne nie przejawia ochoty na zabranie trzech plecakowców. Maszerujemy zatem równym tempem przyglądając się wywalonym na skraju drogi śmieciom. Musieli je przywieźć turyści, bo przecież niemożliwe, aby zrobili to sami górale!


Nowiutki dom z bali, pojedynczy niski wiatrak i jakieś betonowe rury, czyli atrakcje lokalne.


Niewątpliwie mamy dziś weekend, gdyż po wejściu między zabudowania Rycerki Górnej słychać muzykę, odgłosy odkurzania, mycia samochodu, pracujących wiertarek i kosiarek do trawy. Przyspieszamy kroku i wkrótce przekraczamy most nad potokiem Rycerka.


Za mostem znajduje się przystanek, ale przez najbliższe godziny nic nie jedzie. Tymczasem Owen musi się dostać do Ujsoł po samochód. Po chwili udaje mi się złapać na stopa dostawczaka, więc pakujemy tam naszego kierowcę, a sami zostajemy z plecakami.
- Może ostatnie piwo? - kuszę Bastka.
- Dobra, tylko uważajmy na policję.


Uważamy, jednocześnie lustrując treści wywieszonych na kolorowych ścianach kartek. Ktoś sprzedaje "młode kury nioski różne kolory, oraz koguty". Zabrzmiało poetycko ale z interpunkcją słabo. Ciekawszy jest apel sołectwa w sprawie zbiórki złomu. Pozyskane fundusze mają być przeznaczone na działania rady w 2023 roku, którymi są głównie kwestie związane z religią: konkurs palm wielkanocnych, spotkania opłatkowe, rajd papieski. Sprawdzam jeszcze raz, czy to czasem nie rada parafialna, ale jednak sołecka. W sumie na to samo wychodzi. Intrygujący jest ostatni punkt programu działań rady - cytując dosłownie: upamiętnienie ofiar mieszkańców przysiółka Czanieckich. Z tekstu wynika, że mieszkańcy owego przysiółka kogoś mordowali.

Pomykający szosą ludzie dziwne nam się przyglądają. A potem na chwilę tracimy czujność: zobaczyłem wóz Owena, a zaraz za nim... toczył się radiowóz i przyłapał Bastka z puszką. A więc mandacik. Policjanci jechali tak wolniutko i już z daleka gapili się w kierunku przystanku, że ewidentnie ktoś im usłużnie doniósł. Pytanie tylko: miejscowi czy Owen? Bo ten się jakoś tak dziwnie uśmiechał 😛.

Wypad urodzinowy zakończony, ale to nie koniec kwestii górskiej. Wracamy na wyżyny już w sobotę, bowiem w Orzeszu odbywa się w MDK-u spotkanie z prelekcjami górskimi. Występował żołnierz Baca i opowiadał o strzelcach górskich, następnie Radek (Turystykon) jako przewodnik beskidzki i na końcu Kaper wspominał wejście na Kilimandżaro. I tylko żal, że frekwencja mizerna, bowiem zbierano pieniądze na chorą dziewczynkę, ale to akurat w Orzeszu nie dziwi i powiązane jest z wynikami wyborów... Gdyby to był marsz papieski albo procesja, to pewnie ludzie waliliby oknami i drzwiami.


9 komentarzy:

  1. Ta chatka pod Muńcołem to szczelna?
    Kurde już te dziady (kleszcze) są? By je...
    Fajna trasa, ale tam tną te lasy na potęgę. Niby fajnie, bo widoki dalsze się pojawiają, ale te bliskie to okaz rozpaczy...no i na koniec spóźnione życzenia ;) (mamy w tym samym miesiącu urodziny ;) ).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moim zdaniem jest w miarę szczelna, zwłaszcza pomieszczenie z piecem.
      Kleszcze zwierzęta przynoszą mi praktycznie przez cały rok, a na pewno od marca. Takie mamy zimy!
      Beskidzkie lasy są strasznie okaleczone. Gospodarka drzewna, plaplapla, lasy przemysłowe, plaplapla, a ja nadal się będę upierał, że takiej skali nie pamiętam. I jeszcze są ludzie, którzy się z tego cieszą i pokazują jako dowód odpowiedniego podejścia do przyrody. No ale przecież Chińczycy drzewo kupują, więc trza ciąć!
      A za życzenia dzięki i wzajemnie ;)

      Usuń
    2. Ja też nie pamiętam takiej wycinki, a gdzieś od końca lat 90tych w Żywieckim i Śląskim Beskidzie bywałem.
      Dzięki;)

      Usuń
    3. Spałem w niej rok temu w zimie i było szczelnie.

      Usuń
    4. Nawet dodatkowo zabezpieczono drzwi, aby przez nie nie wiało.

      Usuń
  2. Dopisuje sie do zyczen, najlepszego :)). Bardzo fajna relacja (jak zwykle zreszta). Przyjemnie sie czyta i oglada. ""wiedza historyczno-geograficzna jest w Polsce na tak żałosnym poziomie, że jak jeden głąb wymyślił przechrzczenie tych nieszczęsnych pierogów, to cała masa ludzi bezrefleksyjnie go powtarza...""
    Dokladnie, nawet w polskich sklepach w szkocji durni sprzedawcy zmienili nazwe. Chociaz ostatnio poszli po rozum do glowy i juz sa pierogi ruskie. Ale medialny trend ukrofilski nadal trwa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podziękował :)
      To nie chodzi o trend ukrofilski, bo w obecnej sytuacji jest to jednak raczej normalne, ale zwalczanie pierogów ruskich, które z Ruskimi nie mają nic wspólnego, a wręcz przeciwnie, świadczy o dogłębnej znajomości tematu ;) Kolejnym krokiem powinna być degradacja placka po węgiersku, no bo przecież Madziarzy sympatyzują z Putinem...

      Usuń
  3. Rozkłady sprawdź na stronie Thermo-Cara, nie na e-podróżniku. Też im brakuje aktualności, ale są świeższe na pewno.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale Thermo-Car jest lokalny, a problem z e-podróznikiem dotyczy całej Polski. Zresztą to problem szerszy, nieaktualne rozkłady są na przystankach, nieaktualne są na dworcach, busy jeżdżą jak im się podoba i opłaci... Jakoś Czesi i Słowacy potrafili to ogarnąć znacznie lepiej, podobnie jak mapy.cz

      Usuń