niedziela, 30 kwietnia 2023

Krótka wycieczka na Jaworowy.

- Wymyśl jakąś krótką, ale atrakcyjną trasę w Beskidzie Śląsko-Morawskim - poprosił tata. Jeśli krótka, to także z krótkim dojazdem, a jeśli atrakcyjna, to z widokami. Prognozy pogody były mocno niepewne, zatem przydałoby się i schronisko. Ponieważ z tatą zaliczyliśmy już chyba wszystkie turystyczne obiekty pasma, więc wiadomo, że nie będzie to nowość. Przeglądanie mapy też było krótkie i padło na Jaworowy (Javorový vrch), a konkretnie na Mały Jaworowy (Malý Javorový).

W sobotni nie tak znowu wczesny poranek zajeżdżamy do Oldrzychowic (Oldřichovice, niem. Oldrzychowitz), południowej dzielnicy Trzyńca. Pobocze w pobliżu jednego ze skrzyżowań służy jako parking dla kilku samochodów, zapewne należących do turystów udających się stąd albo na Jaworowy albo znacznie dalej na Ostry (Ostrý). 


Ruszamy na zachód zielonym szlakiem. Najpierw przechodzimy przez mostek na rzeczką Tyrą (lub Tyrką, w zależności od fantazji piszącego).



Na pieńku przycupnęła sobie zięba. Ładne kolorki.


Szlak na Jaworowy jest rzeczywiście dość krótki, ale stromy. Mocne podejście zaczyna się kawałek od rzeki i trwa przez większość trasy.


Jednocześnie teren jest zarośnięty, lecz od czasu do czasu zdarzy się placek wycinki i wtedy można spojrzeć za Olzę, w kierunku Pasma Czantorii.


Słońce co rusz chowa się albo wychodzi zza chmur. W pewnym momencie okazuje się, że pogoda postanowiła nie ograniczać się do takich lekkich zmian: na horyzoncie robi się baaardzo ciemno!


Tatuś nagle się zatrzymuje i wyjmuje smartfona. Nadaje mój brat, który tego dnia rozpoczynał wojaż na drugą stronę oceanu i firmy lotnicze oraz niemieccy strajkujący rzucali mu kłody pod nogi na samym starcie. To na pewno ważna informacja, ale można odczytać ją trochę później, bo zaraz niebo spadnie nam na głowy 😛.

Przed nami ukryta wśród drzew górna stacja wyciągu krzesełkowego szumnie określanego jako "kolejka linowa". Skromna ta konstrukcja, mogąca pomieścić tylko jednego pasażera, ruszyła w 1957 roku. Co ciekawe, pierwotnie miała trafić aż do Sarajewa, lecz Bośniacy z jakiegoś powodu jej nie chcieli.


Drzewa się urywają i wchodzimy na polanę szczytową. Cel już bliziutko, a po drodze jeszcze orczyk, stary i równie dziadowski jak kolejka. Trudno mi uwierzyć, że one nadal działają, lecz tak: w zimie szusują tu narciarze.


Ależ się na północy zaciągnęło! Pytanie nie "czy", tylko "kiedy" rąbnie, chmury deszczowe są wyraźne jak polski wzrost gospodarczy!


Zdążymy do schroniska przed deszczem czy nie? Tata zdążył, mnie złapało na ostatnich kilkudziesięciu metrach. Pewnie przez to czytanie smartfona, no bo przecież nie przez ciągłe robienie zdjęć 😏.


Wydawało mi się, że szliśmy bardzo wolno i często stawaliśmy, ale jednak ponad pięćset metrów podejścia na trzech kilometrach robi swoje. Zresztą i tak przyszliśmy znacznie szybciej, niż sugerowały mapy.cz (jak zwykle).

Mały Jaworowy (Malý Javorový) mierzy 947 metrów i jest dość zabudowany. Najważniejszy obiekt to oczywiście schronisko, zwłaszcza, że to prawdopodobnie najstarsze istniejące do dziś schronisko w tej części Beskidów, a może i w ogóle w całych Beskidach. Wybudowane zostało w 1895 roku przez Beskidenverein.


Początkowo zwało się Erzherzog-Friedrich-Schutzhaus, bo arcyksiążę Fryderyk, ówczesny książę cieszyński, był jednym z głównych wspierających niemieckie towarzystwo górskie. W Czechosłowacji Habsburga z nazwy usunięto, został po prostu Schutzhaus am Jaworowy, a potem Schutzhaus Ahornberg - tak w czasie wojny ochrzczono szczyt. Następnie w roli właścicieli Beskidenverein zastąpili Czesi, dziś to obiekt pod szyldem Klubu Czeskich Turystów. Bardzo popularny, rzecz jasna mocno przebudowany i dobudowany, ale jądro pozostało te same sprzed ponad stu lat - to ta drewniana część z szeregiem okien.

W środku tłoczno, lecz bez tragedii, udaje nam się znaleźć mały stolik pod ścianą. Kolejka do baru również idzie sprawnie i wkrótce na stoły wjeżdża zupa! Tak po prawdzie to nie musielibyśmy tu nic jeść, bo później i tak udamy się do browaru w Vojkovicach, do tego mamy plecaki pełne wałówki (tradycyjnie prawie nieruszonej), ale jak się nie skusić na czosnkową? W dodatku całkiem niezłą, na prawdziwym czosnku, a nie granulacie!


Tata tradycyjnie zamawia Becherovkę, ja mniej tradycyjnie czarnego Litovela. Siedzi się przyjemnie, zwłaszcza, że i wystrój schroniska jest przyjemny dla oka.



Za oknem deszcz ustał. W końcu w marcu jak w garncu.


Do głównego szczytu Jaworowego jest stąd około półtora kilometra - byliśmy na nim podczas ostatniej wizyty (czyli w 2015 roku) i teraz nie ma za bardzo po co iść, bo całkowicie porasta go las. Zaczynamy więc schodzić z widokami na Wielką Czantorię.


Chmury przewalają się nad Skrzycznym, a na stokach pod Wielką Raczą leżą jeszcze resztki śniegu.



Wielka Czantoria na czarno.


Trzyniec - słynna huta, największa w trzech krajach, a także blokowiska. Duży budynek nad nimi to chyba kompleks szpitalny.



Jeszcze raz spoglądam na Beskid Żywiecki i wygląda na to, że deszczowa chmura właśnie nadchodzi nad Worek Raczański.


Pogoda jak kobieta - zmienną bywa, więc i u nas na przemian słońce, jak i czerń czająca się z tyłu.


Ponownie zaglądamy na stację kolejki i ponownie stwierdzamy, że wygląda jak ruina. A jednak co godzinę jest ona włączana i wwozi z dołu turystów.


Miałem wybrać krótką trasę i wybrałem, lecz jednak zbyt mało kilometrów to także przesada, więc dokładamy sobie zejście żółtym szlakiem, zamiast zielonego. Ono również jest dość strome.




Domki letniskowe w dolnej części. Dla Pepików to równie ważne obiekty, jak dla Polaków kościoły.


Szlak kończy się w Tyrze. Najbardziej południowa dzielnica Trzyńca, dawniej samodzielna wieś, ma nazwę w każdym z języków Śląska Cieszyńskiego w identycznym brzmieniu, co się rzadko zdarza. Tymczasem znowu zaczął padać deszcz i znowu po chwili przestaje.



Górale od trzech lat gromadzą drewno, a siarczysta zima nadal się nie pojawiła.


Granica między dzielnicami.



Reklamy informowały, że powinniśmy mijać jakąś knajpę, lecz tę dawno zlikwidowano. Pozostaje więc pomaszerować do samochodu; okazuje się, że stoi tylko nasz, pozostałe już się rozjechały.
Aura nadal nie potrafi się zdecydować, w którą stronę podążyć.


Krótki, ledwo ośmiokilometrowy wypad w góry, ale jakże przyjemny. Z pór roku zabrakło nam jedynie zimy 😏, za to w drodze powrotnej załapaliśmy się na tęczę. Pierwszą w tym roku!


-----

Ciekawa strona z historycznymi pocztówkami schronisk Zaolzia - jest tam również i Jaworowy.

2 komentarze:

  1. O, to równie tęczowo jak u nas na Śnieżniku ;) a i pogoda taka sama, choć nas lekko zwilżyło na zejściu, ale to nawet ciężko mrzawką szło nazwać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takie delikatne nawodnienie w niczym nie przeszkadza, nawet błoto nie zdążyło się zrobić.

      Usuń