Na początku lutego zima, dotychczas raczej leniwa i ospała, zaczęła pokazywać
swoje pazurki: z gór zaczęły dochodzić dramatyczne wieści o niezliczonych
zagubieniach, zaginięciach, ciężkich akcjach ratowniczych, a kilka parków
narodowych zdążyło nawet zamknąć wszystkie szlaki (co akurat nie zawsze szło w
parze ze zdrowym rozsądkiem, za to z wygodnictwem szefostwa na pewno). Trzeba było zatem
znaleźć jakąś trasę na kilkugodzinną wędrówkę, która powinna być zdalna do
przebycia bez pomocy helikoptera i ratowników. Wybrałem znaną mi już dobrze
Filipkę, czyli szczyt w czeskiej części Beskidu Śląskiego. Nie jest
może on bardzo ambitnym celem, lecz to popularne miejsce wizytowe weekendowych
spacerowiczów, więc założyłem, że szlaki do niego powinny być w miarę
przetarte, a zresztą biegną one w sporych odcinkach asfaltem.
Prognozy pogody nie były zbytnio łaskawe: zapowiadano pełne zachmurzenie i
silny wiatr, mogący dawać odczucie zimna nawet do minus kilkunastu stopni.
Zajeżdżamy do Hrádka (Gródek, niem. Grudek), gdzie
faktycznie mocno wieje. Na zaśnieżonym parkingu obok przystanku kolejowego
pełno aut, a towarzystwo z samochodu na polskich blachach wyciąga sanki na
kulig.
Początkowo szlak ciągnie się drogą ostro w górę. Droga jest fest wyślizgana
przez samochody i już wtedy chodzi mi po głowie pomysł, aby założyć raczki,
lecz ostatecznie stwierdzam, iż nie będę się wygłupiał. A im wyżej, tym
bardziej zimowo.