czwartek, 26 stycznia 2023

Macedońsko - serbskie religijne klimaty w drodze. I w końcu dałem na mszę!

Wysuszone i pofałdowane macedońskie krajobrazy na północ od Kumanowa (Куманово). Pordzewiały przystanek przypomina mi wielki piekarnik.



Wieś Staro Nagoričane (Старо Нагоричане) jest ciekawa z dwóch powodów. Pierwszy to etnograficzny - większość mieszkańców jest Serbami. W całym kraju stanowią niewiele ponad jeden procent obywateli, a ten region jest ich największych skupiskiem. O ich obecności świadczą m.in. wywieszone przy drogach serbskie flagi. Sama miejscowość nie wygląda na zbyt bogatą, choć posterunek policji elegancko wymalowano na różowo.




Drugi, ważniejszy powód mego zainteresowania to piękna, średniowieczna cerkiew św. Jerzego. Górną część świątyni wykonano w XIV wieku, natomiast dolna to pozostałość po kościele z XI wieku, więc bryła wygląda trochę jak zlepek 😏.

Cerkiew reprezentuje styl bizantyjsko-serbski, fundatorem młodszej części był serbski król Stefan Urosz Milutin. Z kolei w murze pochowano bułgarskiego cara Michała, który zginął w czasie walk z Serbami. W przeszłości wokół mieściły się zabudowania klasztorne, ale praktycznie nic z nich zostało, a otoczenie to cmentarz z niskim nagrobkami.


Wewnętrzne freski uważane są za jedne z najcenniejszych w Macedonii: wymalowano je w 14. stuleciu i reprezentują tzw. renesans Paleologów. Wówczas te tereny już od dawna znajdowały się poza kontrolą kurczącego się Bizancjum, ale kultura z Konstantynopola nadal promieniowała na całe Bałkany.


Oprócz tego, że stare, to są również dość mocno zniszczone, choć podejmuje się działania ratunkowe. Mnie natomiast zachwycił fakt, że świątynia nie tylko była otwarta (co na prowincji normą nie jest), ale też nie zastałem tu żywej duszy! Nikt jej nie pilnował, nikt nie zakazywał mi robić zdjęć (co u prawosławnych akurat normą jest), można było w spokoju podziwiać każdy detal! Próbowałem również zapalić świeczkę w kilku intencjach, ale wiatr ciągle ją zdmuchiwał, co wywołało pewien niepokój - może to jakiś znak?



Jaskinia, w której miał spędzić część życia Prohor Pčinjski, święty prawosławny, ważny zwłaszcza dla Serbów.



Jadąc dalej mijam "centrum pamięci ASNOM". ASNOM jest skrótem od Antyfaszystowskiego Zgromadzenia Ludowego Wyzwolenia Macedonii (Антифашистичко собрание за народно ослободување на Македонија, АСНОМ), organu wykonawczego komunistycznych partyzantów i ideologów z II wojny światowej. Za chwilę jeszcze o nim wspomnę, przy "centrum" się nie zatrzymujemy, natomiast fotografuję jeden z pomników o wyjątkowej bryle i przesłaniu.


Granica macedońsko - serbska to dla mnie jedna z tych, których istnienia w takiej formie nie rozumiem. Macedonia była jedyną republiką jugosłowiańską, która oddzieliła się pokojowo. Stosunki pomiędzy Belgradem a Skopje przeważnie były dobre, a wielu mieszkańców obu krajów z nostalgią wspomina dawne czasy i odwiedza się wzajemnie. Po co więc w taki sposób się odgradzać? Ja rozumiem, że niepodległe państwo musi mieć wyraźnie wyznaczone granice, ale przecież mogą być one jak najmniej upierdliwe dla ludzi. Kontrole ograniczyć do minimum, umożliwić przekraczanie jej na całej długości lub w wielu miejscach. Tymczasem nie - linia oddzielająca sąsiadów od siebie przecięła góry, lasy, ścieżki i drogi. Zerwano połączenia komunikacyjne, na mapie i z satelity doskonale widać szosy przecięte prostą kreską - kiedyś masowo używane, teraz z asfaltem pożeranym przez roślinność. Rozdzielono biznesy, rodziny, znajomych i przyjaciół, może w niektórych przypadkach i uczniów od szkół. Po cholerę? Aby pokazać, kto rządzi? Dokładnie takie same niezrozumienie miałem w przypadku granicy serbsko - czarnogórskiej, czesko - słowackiej i krajów Pribaltiki. Tam rozdzielano czasem nawet całe miejscowości! Dopiero dzięki Schengen, a więc zewnętrznej instytucji, powrócono do swobodnego ruchu sprzed lat (i tak zawieszanego przy różnych okazjach); co prawda tutaj nieśmiało się wspomina o jakiś ułatwieniach, ale póki co trwa trzymanie się twardych zasad.
Do niedawna byłem przekonany, że na granicy między Serbią i Macedonią istnieje tylko jedno samochodowe przejście graniczne. Jedno! Autostradowe, często zakorkowane, bo równoległe drogi zamknięto. Okazało się jednak, iż jestem w błędzie - oba kraje łaskawie utrzymują jeszcze jeden punkt przekraczania granicy: Pelince - Prohor Pčinjski. Skryty w dolinie, otoczony górami, do którego prowadzi niezbyt ruchliwa droga. Niewiele jest o nim informacji w internecie, choć udało mi się dowiedzieć, że mogą go przekraczać obywatele każdego państwa. No to spróbujemy!
Najpierw pojawiły się groźne napisy: "Strefa graniczna! Wstęp tylko z zezwoleniem"! Potem pojawiło się kilka budek i zamknięty szlaban. A więc dotarliśmy.


Stoimy, nic się nie dzieje. Oprócz nas tylko rejestracje serbskie i macedońskie. Nawet odprawy nie ma tu wspólnej, to posterunek jedynie macedoński, ale pograniczników nie widać. W końcu się jakiś pojawił, ziewnął i zniknął w budce. Znudzony celnik gapi się w niebo, nie mając nic do roboty. Może jakiś strajk? Czy raczej słynne dla tej służby - niezależnie od państwa i położenia - olewactwo i traktowanie ludzi jak powietrze?
Najprawdopodobniej trafiłem na... przerwę obiadową. Oczywiście obowiązuje ona wszystkich pracowników, nie można podzielić się na tych konsumujących i pracujących. Z naprzeciwka podjeżdżają samochody, a więc Serbowie masowo nie ruszyli na posiłek.
Czas dłuży się niemiłosiernie, słychać bzyczenie much, ale tak naprawdę minęło może z dziesięć minut. Wyszedł mundurowy, wziął paszporty, wklepali do systemu, oddali, szlaban do góry i można jechać. Jakie to proste.
Kilkaset metrów "ziemi niczyjej", formalnie należącej do Macedonii, zmiana asfaltu na gorszy.
 
 
Posterunek serbski. Funkcjonariusz najpierw wypytał gdzie jadę, a później postanowił zajrzeć do bagażnika. Ciekawe, co spodziewał się znaleźć? Na wierzchu leżały ciasteczka.
- Biscuit? - pyta zdziwiony.
- Prezent - wzruszam ramionami. Zaśmiał się jakoś dziwnie i kazał jechać. Ależ zabawa.
Całość przekroczenia granicy zajęła dwadzieścia minut, z tego dziesięć przerwy obiadowej. Kiedyś miałem podobny wynik na przejściu autostradowym (bez przerwy), ale to raczej wyjątek.

Trzy kilometry dalej znajduje się monastyr Prohor Pčinjski (Прохор Пчињски). Ładnie usytuowany, w dolinie, dookoła wznoszą się zielone ściany. Pomimo tak peryferyjnego położenia jest to największy klasztor w kraju, a drugi serbski w ogóle, po monastyrze Chilandar na półwyspie Athos. Rzadko można tu spotkać innych gości niż pielgrzymów. W klasztorze mieści się również szkoła teologiczna oraz pracownia nauki pisania ikon.


Według tradycji założony został w XI wieku przez cesarza bizantyjskiego Romana. Umieszczono tu relikwię świętego Prohora, tego samego, co bywał w jaskini w Staro Nagoričane. Ów święty przepowiedział przyszłemu cesarzowi tron, zatem była to transakcja wiązana. W kolejnych stuleciach monastyr kilkukrotnie był niszczony i odbudowywany, aż całkowicie spłonął w 1841, więc praktycznie wszystkie budynki pochodzą dopiero z okresu po tym wydarzeniu, a główna cerkiew jest jeszcze młodsza, bo w tej formie z końca 19. stulecia.



Świątynię otaczają białe budynki administracyjne, gospodarcze i mieszkalne dla mnichów, podejrzewam również, że można tu przenocować jako osoba z zewnątrz. Jeden z panów w czarnej kiecce z zapałem kopie w rabatkach i kręci tyłkiem.



W cerkwi także nikogo nie ma, więc mamy czas na spokojne oglądanie. Od razu widać, że freski są tu dość nowe - resztki średniowiecznych malowideł zachowały się przy grobie świętego, lecz on jest zlokalizowany gdzieś w podziemiach.



Zaintrygowała mnie ta scena, bynajmniej nie religijna w temacie: facet duma nad liczeniem pieniędzy, a potem kombinuje coś przy osiołku!


Trochę zajęło mi czasu, ale w końcu znalazłem na serbskich stronach informację, że to niejaki Nedeljko Kovačević. W drugiej połowie XIX wieku, choć nie został mnichem, to mieszkał w klasztorze i opiekował się nim, łożąc pieniądze na jego odbudowę i utrzymanie. Scena z pieniędzmi jest więc całkowicie zrozumiała, natomiast ujęcie z osiołkiem to podobno karmienie biednego, miejscowego chłopca.
W czasie II wojny światowej ten fresk, jak i kilka innych, zostało zakrytych wapnem, aby uniknąć zniszczenia ich przez Bułgarów.

A skoro przeszliśmy już do tematyki wojennej - w 1941 klasztor, jak i południowo-wschodnia część obecnej Serbii, została włączona do Carstwa Bułgarii. Trzy lata później, gdy władza bułgarska nad tymi terenami wyraźnie osłabła, w klasztorze odbyło się pierwsze spotkanie wspomnianego ASNOM. Komunistyczni i lewicowi działacze oraz partyzanci zadecydowali na nim o przynależności przyszłej "ludowej" Macedonii do Jugosławii, a także niejako zadekretowali istnienie osobnego narodu i języka macedońskiego. Tak jak już pisałem podczas relacji z Kruszewa - aż do tego okresu zdecydowana większość mieszkańców Macedonii uznawała się za Bułgarów, a komuniści postanowili to zmienić. Przynajmniej tak głosi propaganda - w rzeczywistości podczas tego spotkania opcja probułgarska wcale nie miała być w mniejszości, a wielu członków ASNOM myślało bardziej o niezależności lub szerszej Federacji Bałkańskiej, nie zaś o powrocie w ramiona Belgradu. Tym bardziej, że w tym samym czasie Niemcy próbowali stworzyć konkurencyjne macedońskie państewko z prawicowymi, kolaboracyjnymi politykami na czele, co jednak ostatecznie się nie udało.
No dobrze, ale co zrobić w sytuacji, kiedy demokracja się nie sprawdza i większość nie myśli tak, jak powinna? Zorganizowano dwa kolejne spotkania ASNOM, ustalenia z pierwszego anulowano jako zbyt probułgarskie, wkrótce też zaczęły się prześladowania tych, którzy mieli bułgarską tożsamość narodową, w tym również niektórych członków sesji w klasztorze. I w końcu wyszło tak, jak miało wyjść! To niby wydarzenia bez znaczenia sprzed ponad pół wieku, ale jednocześnie fascynująca nauka z historii, jak można szybko stworzyć niemal od zera nowy naród!


Klasztor wraz z okolicą po wojnie początkowo leżał w Macedonii, do Serbii przyłączono go w 1947. Za czasów Jugosławii nie miało to znaczenia, Macedończycy obchodzili tu swoje święto, istniało muzeum poświęcone pierwszemu (choć następnie anulowanemu) spotkaniu ASNOM. Po jej rozpadzie Serbowie zaczęli robić problemy, ostatecznie muzeum zlikwidowali, więc Macedończycy założyli nowe kilka kilometrów na południe, już po swojej stronie granicy. W sumie to taki chichot historii - Serbowie usunęli pamiątki po tym, że drugi naród chciał (przynajmniej oficjalnie) żyć z nimi w jednym państwie. Ale kto by tam nacjonalistów zrozumiał...

W budynku wyglądającym jak piwniczka jest miejsce do palenia świec. W przeciwieństwie do cerkwi w Staro Nagoričane tym razem kończy się ono sukcesem. Na początku relacji z wyjazdu wspominałem, że jeśli uda mi się powrócić bezpiecznie do domu mimo problemów zdrowotnych, które pojawiły się tuż przed startem w drogę, to dam na mszę. No i dałem! Ale nie w domu, lecz już tutaj, w Prohorze Pčinjskim! 😛 Znalazłem kartkę na której można się było wpisywać i co jakiś czas mnisi odprawiali liturgię za osoby z listy, więc dodałem kilka nazwisk. Zasępiłem się, gdy szukałem pieniędzy na ofiarę, bo w kieszeniach nie znalazłem prawie nic! Po dłuższym czasie dogrzebałem się do monet, ale były to... albańskie leki. Ostatecznie wrzuciłem je do puszki, w końcu kasa to kasa, liczy się symbol przecież 😏. Mam tylko nadzieję, że albańska waluta w serbskim klasztorze nie została odczytana jako prowokacja, nie chciałbym wywoływać nowych zatargów międzynarodowych.


Przechadzamy się jeszcze trochę po terenie klasztornym; pielgrzymów nie ma za wielu, ale życie trwa. Oprócz kopiącego przy trawniku mnicha kręcą się jacyś robotnicy, ktoś podjechał traktorem, komuś zepsuła się ciężarówka. Wystawiono też stragan samoobsługowy z warzywami, ale - pechowo - akurat nakupiliśmy ich sporo w Kumanowie.




Trwa regulacja rzeki Pčinja (Пчинја, dla Macedończyków Pczińa, Пчињa), dopływu Wardaru. Konieczność czy pościg za modą na regulowanie wszystkiego, co żyje?


Monastyr był dzisiaj jedynym punktem w Serbii przeznaczonym do zwiedzania. Jest południe, a resztę dnia zajmie podróż przez większość kraju, aż do Wojwodiny, czyli w sumie ponad czterysta kilometrów.

Początkowo jedziemy szosami prowadzącymi po niewysokich górach. Kręto i malowniczo.



Mijamy kilka niedużych miejscowości, zazwyczaj dość biednych i bez obecności tambylców.




Czasem bywa wąsko.


Gdy zobaczę coś ciekawego, zatrzymuję się i wysiadam, aby zrobić zdjęcie. Poniżej cerkiew w Klenike (Кленике).


Po wjeździe na autostradę A1 prędkość od razu idzie w górę, ruch też się zwiększa, lecz bez tragedii. Ponieważ cała południowa część autobany, od Leskovaca w dół, to niemal ciągłe tereny górskie, to ten odcinek, zresztą najmłodszy, wymagał wielu prac budowlanych - są liczne tunele, mosty, zabezpieczone zbocza.




Co jakiś czas spotykam ciężarówki z zaklejonymi fragmentami tablic rejestracyjnych. To auta z Kosowa. Mogą wjechać do Serbii, lecz muszą zasłonić symbol RKS lub założyć serbską wersję. Tak było od dawna, a kiedy w ubiegłym roku władze Kosowa chciały w ten sam sposób potraktować samochody serbskie, to wybuchła awantura: blokady, strzały, bójki, jakieś pitolenie o wojnie (jak zwykle na wyrost). Bo Serbowie mogą wymagać takich dziwactw, ale od Serbów nie. Hałaśliwy problem ucichł dość szybko, potem znowu wracał i znowu ucichł, ponoć zawarto jakieś porozumienie, ale wiadomo, że za jakiś czas znowu wyskoczy...
A gdyby ktoś przypadkowo nie widział w jakim obecnie jest państwie, to kolory płotu chroniącego las przed hałasem szybko mu przypomną 😏.


Zdewastowana reklama dla Turków, że oto za cztery kilometry mogą zjeść po swojemu. Prawie jak jeden mój znajomy, co na każdym wyjeździe wcinał tylko kotlet schabowy i niczego innego nie tknął!


Robię postój na stacji. Tankowanie (cena taka sama jak na prowincji, w Polsce niemożliwe, na autostradzie się rżnie klienta), siku i krótki spacer dookoła. Przyglądam się pracownikowi, który z zapałem kosi suche zielsko ledwo wystające z ziemi. Ani chybi - Serbowie jednak idą ku Europie! Bo u nas też się zabawia z kosiarką ledwo tylko coś się ośmieliło wyrosnąć i nie ważne, że już prawie zdechło 😛.


Pogoda od samego rana jest jakaś dziwna - niby słońce, ale przytłumione, kolory żółtawe, bez nasycenia. W pewnym momencie spadło nawet kilka kropel deszczu i były to pierwsze opady od wyjazdu!



Po zjeździe z autostrady ładuję się w korek na skrzyżowaniu, bo wszystkie tiry (koniecznie koloru czerwonego) chcą się wepchać na obwodnicę. Postanawiam zatem przeciąć centrum Smedereva (Смедерево); jest mi dobrze znane, bo już kilkukrotnie odwiedzałem tamtejszą okazałą twierdzę, więc tym razem bez zatrzymywania się.


Ale wielki piec - zmieściłby się w nim człowiek, a na pewno duży pies!


Parkuję na obrzeżach przy markecie, aby zrobić zakupy i wymienić walutę. Okolica to w dużej mierze dzielnica cygańska. Sporo z nich jest też prawdopodobnie muzułmanami. Dwie panie z tej nacji spotykam między półkami w sklepie - smród ciągnął się za nimi taki, że nawet kilkumetrowa odległość nie pomagała. Ale to chyba tylko stereotyp...


Po zakupach rzut beretem i płynie Dunaj, tu kończą się Bałkany, a za nim już Wojwodina, płaska niczym młoda dziewczyna...


2 komentarze:

  1. Ciekawe spojrzenie na zupełnie mi nie znaną część pogranicza serbsko-macedońskiego. Z zaciekawieniem obejrzałem zdjęcia cerkwi, też zwykle do nich zaglądam, jeśli są przy trasie naszych wycieczek..
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie w sumie też była ona do niedawna nieznana ;) To jednak tereny oddalone od głównych tras przelotowych, chociaż tam niedaleko w Macedonii jest przecież Kokino. Pozdrowienia!

      Usuń