Wstaję o siódmej, co jest dla mnie w górach porą bardzo wczesną. O tej
godzinie nie ma szans na śniadanie w schronisku, więc wcinam coś z zapasów,
ogarniam się i wyskakuję na zewnątrz. Słońce próbuje się przebijać nad pasem
chmur tworzącym ścianę za Szczelińcami.
Panuje cisza i lekki mrozik. Przemykam przez pozbawioną ludzi Pasterkę (Passendorf)
i niebieskim szlakiem maszeruję w
kierunku granicy.
Przed lasem odwracam się w stronę Szczelińców i stwierdzam, że w sumie mogłem
iść przez łąkę, zamiast dookoła.
Po kilku minutach jestem na granicy - na tym odcinku biegnie ona środkiem
drogi, a słupki graniczne ustawiono w okresie międzywojennym po obu jej
drogach. W wielu przypadkach zostały one wykute w skałach albo w skały je wmontowano.
Obok obelisku z usuniętym napisem wkraczam na stałe na teren
Republiki Czeskiej. Mijam wiatę przy Machovským křížu, może zatrzymam
się w niej podczas powrotu.
Plan maksimum zakłada przejście dziś przez całe Broumovské stěny (niem.
Falkengebirge), z południa na północ. Może jednak być trudny do
wykonania, nie wiadomo czy starczy mi czasu i w jakim stanie będą szlaki tam,
gdzie nie dochodzi słońce.
Na zdjęciu stary drogowskaz, który był zrozumiały zarówno dla Czechów, jak i
Niemców: H to Hejšovina / Heuscheuer, a gwiazda to wiadomo (Hvězda / Stern).
Wykuto go prawdopodobnie jeszcze w 19. stuleciu - ten nosi numer jeden, a
powstało ich ponad czterdzieści.
Żeby mieć szansę na zrobienie całej trasy muszę pewne miejsca odpuścić, zatem
nie wchodzę na Božanovský Špičák (Barzdorfer Spitzberg), ale nie
zamierzam pominąć Koruny (Ringelkoppe). Na wielu odcinkach, zwłaszcza
tych wśród skał, nadal panuje zima - na razie mnie to cieszy.
Koruna to jedno z tych miejsc, które skrada serce. Po pierwsze - są
widoki. Częściowo pod słońce, ale trafiam na obraz pięknych mgiełek za
Božanovem i Radkowem (ładnie prezentuje się Radkowski Zalew).
Božanovský Špičák, czyli ofiara zbyt ambitnych planów. A pisząc poważnie -
Koruna jest według mnie ciekawsza, bo...
...trzeba wspomnieć, co po drugie - obok punktu panoramicznego, mają tu...
huśtawkę! Podczas pierwszej wizyty byłem kompletnie zaskoczony na jej widok,
teraz szedłem z nadzieją, że nadal istnieje (choć podobno wymieniono ją na
nowszy model). Rzecz jasna musiałem z niej skorzystać 😊.
Tego konika ostatnio nie widziałem! Ciekawe, czy też wykuli go Niemcy, czy
może to efekt współczesnej działalności?
A tu pamiątki po turystach z XIX wieku. Broumovské stěny były wówczas granicą
językową - tereny na zachód od nich (Hronov, Police) zamieszkiwali Czesi, na
wschód (Broumov) Niemcy. Ówcześni turyści ryjący w skałach byli przeważnie
niemieckojęzyczni.
Wracając do właściwego szlaku zahaczam jeszcze o inny punkt widokowy - jak
niemal wszystkie umożliwia on spojrzenie na północny-wschód.
Nieco dalej, już na żółtym szlaku,
zahaczam o jedną z najbardziej znanych formacji skalnych. Nazwa
- Kamenná brána - wydaje się tu oczywista.
Stąd najlepiej widać pobliskie Martínkovice, a na horyzoncie mamy Góry Sowie.
Tutaj również uwieczniali się dawni wędrowcy, w tym przypadku niejaki Johann
Horanski. A z lewej strony oznaczenie granic dóbr opactwa w Broumovie.
Tempo marszu drastycznie mi spada - powodem jest wspomniana... zima. Śnieg to
pikuś, idzie się po nim nieźle i cieszy oko, ale pojawiło się bardzo dużo
lodu. Są odcinki przypominające lodowisko, a jeśli dodamy do tego oblodzone
kamienie i wykute w nich schody, to mamy lodowisko wielopoziomowe! Czasem można
je minąć bokiem, czasem nie - zakładam raczki, walczę z kijkami, ostrożnie
stawiam każdy krok. Nie dość, że każdy kilometr dłuży się niemiłosiernie, to
zaczynam czuć wszystkie mięśnie, a pod prawym kolanem pojawia się nieprzyjemne
uczucie, przepoczwarzające się w ból.
Z ulgą przyjmuję odcinek pozbawiony lodu i śniegu, może dalej będzie lepiej? W
jedynym mijanym źródełku uzupełniam zapas wody, gdyż ten ze schroniska szybko
się kończy.
W jednym z wąwozów, na przecięciu ścieżek, spotykam pierwszych tego dnia
ludzi. Czyli jednak nie wszyscy poza mną wyginęli? Idzie jakaś rodzina, ślizga się na lodzie, a kobieta na mój widok
krzyczy zdziwiona:
- O, turysta?!
Gramolę się w górę i dochodzę do szlaku
czerwonego - gdybym nie wchodził na Korunę, to
mógłbym nim iść aż od samej granicy. Tutaj jest płasko, wiosennie i dość
ciepło. Na skraju ścieżki stoją wielkie kamienne formacje, na jednej z nich
widać zatarte przez przyrodę oznaczenie z XIX wieku.
Kamenné hřiby.
Znowu pojawia się lód, a po chwili znika. Tym razem udaje się go minąć, lecz
chwilę potem muszę ponownie założyć raczki, po czym po przejściu kilkuset
metrów je ściągnąć, aby ich nie zniszczyć na kamieniach. I tak kilka razy, non
stop.
Skał ci tutaj dostatek.
Supí hnízdo to taras na szczycie skały, prowadzą do niego wykute
schody. Mijam się tu z parą zadowolonych emerytów - to pierwsze osoby ubrane
jak ludzie wychodzący w góry.
Z góry jest najlepszy widok dzisiejszego dnia - oprócz Broumova można
popatrzeć także na Góry Suche, polskie Góry Stołowe, a także na Karkonosze.
Kolejny skalny labirynt, momentami bywa wąsko. Oraz oczywiście na
przemian zakładanie i ściąganie raczków.
W lesie wpadam na wystraszonego faceta z dużym kijem w ręku, następnie słyszę
odgłosy pracy drwali i wreszcie między drzewami dostrzegam charakterystyczną
wieżyczkę z odbijającą słońce gwiazdą. Hvězda (Stern), a więc plan
minimum został zrealizowany.
W ciepłe weekendy Hvězda zadeptywana jest przez ludzi, dodatkowo najbliższy przystanek autobusu jest oddalony o zaledwie kilkaset metrów.
Obecnie z turystów towarzyszy mi tylko dwójka osób z małym dzieckiem, którzy
zrobili sobie spacer od parkingu. Oprócz tego przy kaplicy Matki Bożej
Śnieżnej krząta się starsza para i robi porządki. Miałem nadzieję zajrzeć do
środka, ale obrzucili mnie niechętnym spojrzeniem, więc zadowoliłem się
obserwacją z pewnej odległości.
Podchodzę również pod chatę Hvězda, wybudowaną w szwajcarskim stylu w 1856 roku. Wbrew temu co
czasem jeszcze można przeczytać w internecie nie jest to żadne schronisko,
ale restauracja lub obiekt imprezowy o nieustalonych godzinach otwarcia.
Teraz oczywiście jest zamknięta i działają w niej robotnicy - to typowy
czeski obrazek, że albo trafimy gdzieś na tłumy albo jest nieczynne.
Dwujęzyczny drogowskaz. Inicjały wykute w górnej części oznaczają Oesterreichischer Riesengebirgsverein, Sektion Braunau. Musiano go wystawić w czasach Austro-Węgier, bo potem organizacja ta
zmieniła przymiotnik w nazwie z "Austriackie" na "Niemieckie". Jak widać -
wbrew nazwie działała nie tylko w Karkonoszach.
Byłem ciekaw jak Niemcy rozwiązali sprawę granicy w Broumovskich
stěnach po układzie monachijskim - czy wytyczyli ją dokładnie pośrodku gór,
tak jak wyglądała granica językowa? Okazuje się, że hitlerowcy byli cwani i
praktycznie całe pasmo znalazło się na terenie Rzeszy, a słupki umieszczono
na jego zachodnich brzegach, tuż przy czeskojęzycznych wioskach.
Spoglądam na zegarek - jest po godzinie trzynastej. Niby wcześnie, ale
przejście do końca Broumovskich stěn oznaczałoby, że miałbym bardzo
mało czasu w Broumovie, po którym także chciałbym się trochę pokręcić. W
dodatku prawe kolano zaczęło boleć naprawdę i czuję się mocno
zmęczony, więc postanawiam skrócić trasę. Póki co siadam na ławeczce, robię
krótką przerwę i wyjmuję termos.
Skrócenie trasy oznacza skorzystanie z zejścia na północ po wytyczonym
czerwonym szlaku. Jest ono częściowo
poprowadzone schodami, więc mam nadzieję, że pójdzie mi w miarę
sprawnie.
Nadzieja, jak wiadomo, jest domeną głupich i w moim przypadku umiera już za
pierwszym zakrętem: schody są niemal w całości pokryte lodem! A więc znów
ubieram raczki, znów ostrożnie stawiam każdy krok, znów zaczynam czuć
wszystkie mięśnie i kolano. Powoli, powolutku schodzę w dół...
Na szczęście w dolnej części lód się kończy. Mijam się z parą
dwudziestolatków cisnących do góry w jakiś letnich szmateksach na nogach. W
duchu życzę im powodzenia. Chwilę potem trafiam na kobietę i mężczyznę z
wielkimi psami i mówię "dzień dobry".
- Już się dziś widzieliśmy - informuje babka. Faktycznie, to ich spotkałem
jako pierwszych. Ale wtedy mieli ze sobą dwoje dzieci, a teraz dwoje
zwierzaków 😃. Nastąpiła jakaś cudowna zamiana po drodze?
Chwila postoju na zdjęcie kaplicy Matki Bożej Śnieżnej, wybudowanej o trzy
dekady wcześniej niż kaplica na Hvězdzie, ale też przez opata klasztoru w
Broumovie.
Wychodzę w Křinicach (Weckersdorf), w przysiółku Amerika.
Na skraju lasu stoi duża odremontowana gospoda, oczywiście nieczynna, więc
od razu lecę w kierunku pętli autobusowej. Kawałek dalej przyglądam się
kolejnej dużej chałupie, posiadającej klasztorne oznaczenia. Stoi ona niemal
dokładnie pod górną kaplicą, co widać z pewnego oddalenia.
Nietypowa, huśtająca się mapa wioski.
Po kwadransie oczekiwania zjawia się busik, którym transportuję się do
Broumova (Braunau). Miasto, choć położone na uboczu, przyciąga
turystów swymi licznymi zabytkami. Słynie m.in. z barokowego klasztoru (dziś
już bez mnichów) oraz z piwa Opat, które - nawiasem pisząc - średnio
mi podchodzi.
Z racji ograniczonej ilości czasu odpuszczam temat zakonników i wysiadam
wcześniej pod kościołem Maryi Panny, często uznawanym za najstarszą
drewnianą świątynię w Republice Czeskiej. Jego budowa miała nastąpić w 1450
roku, poprzedni spłonął w czasie husyckiego oblężenia.
Pod sobotami urządzono lapidarium. Do wnętrza nie wejdziemy, ponieważ sezon
zaczyna się tu dopiero w maju lub czerwcu.
Starsza połowa cmentarza to jedno wielkie muzeum - setki niemieckich
nagrobków, niektóre to prawdziwe dzieła sztuki. Na środku wznosi się obelisk
z dwugłowym, cesarskim orłem - pamiątka po wojnie austriacko-pruskiej z 1866
roku.
Odwiedzam również rynek pełen kolorowych kamieniczek, upiększony poskręcaną
Kolumną Maryjną oraz fontanną. Boczne uliczki również są przyjemne.
Po drodze wpadła mi w oko ciekawa knajpa, gdzie planuję zjeść obiad - jest
to połączenie baru i restauracji (Alka - Bar Restaurant). Otwieram
drzwi, a tam... pełno! Znajduję ledwie jeden wolny stolik, co prawda z rezerwacją, lecz
dopiero na później. Wszystkie inne zajęte, panowie (i kilka pań) dyskutują o
polityce, sporcie, czytają gazety, w telewizorze leci jakiś drugorzędny mecz, ktoś świętuje urodziny... A jest środa,
godzina piętnasta trzydzieści! U nas o tej porze wszelkie lokale świecą
pustkami albo jeszcze nie działają!
Z zestawu obiadowego zamawiam drugie danie z ryżem i do tego IPĘ z małego
browaru z Pilzna - pod tym względem różnię się od miejscowych, gdyż ci
wlewają w siebie Radegasta 😉.
Półtorej godziny później opuszczam Alka - Bar najedzony,
napojony i całkowicie usatysfakcjonowany. Idąc na autobus przekraczam
rzekę Stěnava (polską Ścinawkę, a niemiecką Steinę), dopływ Nysy
Łużyckiej.
Broumovski dworzec autobusowy znajduje się tuż obok kolejowego i tuż obok...
starego dworca autobusowego. Podczas renowacji zostawiono dawne zatoczki i
barierki, przegrodzono je chodnikiem, a jedną nową zatoczkę zorganizowano kilka
metrów dalej. Modernizacja pełną gębą. Chyba jakiś projektant chciał się
wykazać.
W oczekiwaniu na busa kręcę się po najbliższej okolicy. Broumov to ostatnia
działająca stacja kolejowa. Kiedyś linia ciągnęła się aż do Ścinawki
Średniej, ale od kilkunastu lat nie można dojechać nawet do sąsiednich
Otovic. Prowincjonalność dworca zdaje się podkreślać stojący samotnie wagon
silnikowy typu 843, czekający na to, aż zjawi się drugi skład, zapnie go i
pociągnie w kierunku Meziměstí. Na horyzoncie pięknie prezentują się
Szczelińce w kolorach kończącego się dnia.
Zjawia się busik i po kwadransie wyłażę w Božanovie (Barzdorf).
Chciałbym kiedyś pokręcić się po tych wioskach na spokojnie. Tymczasem
słońce już się przyczaiło, więc idę w kierunku gór z widokami
na Božanovský Špičák i Korunę.
Lustruję stare chałupy, robię sobie selfie w lustrzanym odbiciu i wskazuję
najbliższy cel - tę oto przełęcz, czyli Machovský kříž.
Na łące spotykam faceta, który z przełęczy schodzi. Zaraz potem zaczyna się
las i z każdą minutą robi się ciemniej. Z ciekawostek historyczno-architektonicznych widzę element infrastruktury wodociągowej z niemieckim napisem, oprócz
tego gubię jednego raczka (bo znów zrobiło się ślisko), ale cofam się i go
znajduję.
Machovský kříž zdobywam szybciej, niż sądziłem, więc siadam we wiacie
i otwieram piwo. Dookoła panują kompletne ciemności, a ja mam wizję procesji duchów albo na biało ubranych osób, co może mieć
związek z istniejącą tu kiedyś drogą pielgrzymkową do Wambierzyc. Nie wiem,
czy wyobraźnia zadziałała, czy jakieś coś podrażniłem, ale jeden ze słupków nagle
zaczął jaśnieć; nie sprawdzałem, czy to czasem nie odbicie czołówki, tylko pospiesznie skończyłem puszkę i ruszyłem w kierunku
pobliskiego przejścia granicznego.
Po kłodzkiej stronie panuje spokój, więc zwalniam i zaczynam gadać sam do
siebie, komentując dzień. I nagle, w momencie przerwy w monologu, z
nieodległych skał coś spadło, a potem zatrzeszczały krzaki. Ponownie
podkręciłem tempo i powrót do Pasterki zajął mi znacznie mniej czasu, niż
poranna trasa w odwrotną stronę 😏.
Pod schroniskiem jestem o dziewiętnastej, czyli o tej porze, kiedy według
deklaracji zwija się bufet. Okna są ciemne, a na drzwiach widzę napis "Dziś
bufet i kuchnia nieczynna". Ki diabeł? Pukam na zaplecze, aby odebrać
klucze z pokoju.
- Niestety, kuchnia nieczynna - potwierdza młody chłopak. - Jutro też
będzie zamknięta. Pochorowaliśmy się.
- Wszyscy? - dziwię się, bo wczoraj wieczorem nikt z obsługi nie wyglądał na
niezdrowego.
- Noo. tak...
Podejrzane to wszystko. Później dowiaduję się od innego osobnika, że pojawił
się... covid. Przynajmniej wskazały go testy z apteki, a że te mogą wskazać
dosłownie wszystko u każdego, więc kolejnego dnia cała ekipa udaje się na
oficjalne testowanie.
- Pech - kręci głową mój rozmówca. - Zamówiliśmy kupę jedzenia na weekend, a
teraz musimy odwołać rezerwacje, bo nie wiadomo, co będzie.
Miałem fuksa, że pozytywne testy nie pojawiły się kilka dni wcześniej - wtedy i wyjazd nie doszedłby do skutku!
Po powrocie do domu sprawdzałem, czy PTTK Pasterka wrzuciła jakieś
informacje na swój temat, ale nic, cisza. Sądziłem więc, że to nie
koronawirus, schronisko działało. A jednak nie - w sobotę zajrzał tam
blogowy znajomy i spotkał się z odmową noclegu, bo "mamy zamknięte". Żadnego
wyjaśnienia. To chyba ostatnio taka moda, że jak przed wyjazdem nie
sprawdzisz, czy obiekt spod szyldu PTTK jest w ogóle otwarty (nawet w
weekend), to możesz obudzić się z ręką w nocniku, bo gospodarze nie palą się
z wiadomościami, iż gości się nie przyjmuje.
Natomiast co do tematu górskiego, to jestem niemal całkowicie zadowolony
i... ledwo chodzę 😏. Ostatni, północy odcinek Broumovskich stěn liczy niecałe cztery kilometry i jest najmniej atrakcyjny ze wszystkich,
lecz i tak muszę go w końcu przejść. Będzie pretekst, aby wrócić.
Ależ reklama czeskich knajp ;P
OdpowiedzUsuńWidzę, że nie tylko zastanych turystów dopadają kontuzję, to chyba ten słynny SKS ;)
To nie kontuzja, to zmęczenie organizmu ;) Prawe kolano od dawna mam słabsze, odzywa się przy jeździe rowerem, no i teraz też się objawiło.
UsuńTereny dobrze mi znane, ale fajnie je zobaczyć w zimowej scenerii. Fajna wycieczka, ale tych oblodzonych odcinków to Ci nie zazdroszczę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Do tej pory na wspomnienie, to mnie mięśnie bolą ;) A teraz jeszcze dodatkowo napadało...
UsuńPozdrowienia!