Pewnej czerwcowej soboty ruszyliśmy w Góry Opawskie. Samochodem, ale na tylnych siedzeniach i w bagażniku leżały rowery. Wschodnia część pasma jest na tyle niska, iż dobrze będzie się nadawać do tej formy transportu. Wysokości nad poziomem morza są tak małe, że w nowym podziale geograficznym rejon ten został zdegradowany do Przedgórza Paczkowskiego. Trzymamy się jednak klasycznego podziału Jerzego Kondrackiego i przyjmujemy, że jedziemy w najprawdziwsze góry.
Wybraliśmy się dość wcześnie, przynajmniej z naszego punktu widzenia. Powody ku temu były trzy: zapowiadane upały, zapowiadane popołudniowe burze oraz mój plan dotarcia wieczorem do koleżanki na grilla. Po godzinie 8-mej zjawiamy się w Prudniku (Neustadt) i parkujemy auto obok Parku Miejskiego. Bastek wyciąga sprzęt, a ja idę sfotografować pobliski pomnik z napisem "Bóg i Ojczyzna".
Oporządzeni i spakowani kierujemy się na siodełkach w kierunku południowym. Jeśli mnie pamięć nie myli, to moja ostatnia wyprawa na kołach w góry była chyba jeszcze w szkole średniej. Tylko poziomice nieco wyższe, bo dotarliśmy na Skrzyczne 😏.
Dla turystów wytyczono kilka szlaków pieszych i rowerowych, ale strach jechać dalej...
Chwilowo odbijamy na teren dawnych koszar artyleryjskich. Niektóre budynki używane są przez rozmaite firmy, część stoi pusta, część jest zamieszkała, a w jednym urządzono PTSM.
Wkrótce jeden asfalt skręca w lewo, drugi w prawo, a my prosto ciśniemy w las. Wśród zieleni znajdujemy pozostałości dawnej stacji wodociągowej (i przy okazji przerywamy pewnej parze migdalenie się). Nad zamurowanymi drzwiami widniał kiedyś herb Prudnika.
Zaraz potem zaczyna się stromy podjazd - nie zamierzam się katować i szybko zeskakuję z roweru, Bastek walczy dłużej, ale w końcu też daje za wygraną.
W ten sposób zdobywamy Kapliczną Górę (Kapelenberg), pierwsze wzniesienie Gór Opawskich od strony miasta, mierzące całe 320 metrów n. p. m.. Nazwa nie jest przypadkowa, gdyż od XVIII wieku stał na niej klasztor kapucynów, popularny wśród pielgrzymów z Prus, jak i ze strony czeskiej. Po sekularyzacji przetrzymywano w nim niedobrych księży. Zabudowania zostały poważnie uszkodzone w 1945 roku, kiedy to siły niemieckie urządziły w nim silny punkt obrony. Resztę dopełniła powojenna dewastacja, będąca dziełem polskich żołnierzy i nowych mieszkańców...
Dziś można tu dojrzeć jedynie pojedyncze fragmenty muru lub kapliczek, niektóre posiekane kulami.
Zjeżdżamy nieco w dół i kluczymy mniej lub bardziej wyraźnymi ścieżkami. Udaje nam się odnaleźć właściwą stronę świata i wkrótce docieramy do Koziej Góry (Ziegen Berg), określanej także jako Klasztorne Wzgórze, a w internecie czasem mylnie przedstawiane jako Święta Góra (Heilig Berg). W przeszłości Prudniczanie wypasali na niej kozy, współcześnie turyści mogą się wypasać na drewnianej wieży widokowej.
Wieżę wzniesiono na terenie byłego poligonu, użytkowanego do lat 90. ubiegłego wieku. Widoki nie są może zbyt porywające, ale dość miłe dla oka.
Centrum Prudnika z Wieżą Woka po lewej i kościołem św. Mikołaja po prawej. Za świątynią elewator zbożowy, najbardziej charakterystyczny punkt w panoramie miasta.
Mimo młodej godziny słońce pali już niemiłosiernie, więc skwapliwie korzystamy z faktu, iż ławki schowane są w cieniu i wypijamy po butelce czegoś zimnego.
Kolejnym punktem programu będzie sanktuarium św. Józefa z 19. stulecia. Witają nas wielkie tabliczki z przekreślonym rysunkiem roweru i napisem "MIEJSCE TO JEST ŚWIĘTE". Czyżby Pan Bóg nie lubił cyklistów? Sanktuarium wraz z klasztorem należy do franciszkanów. W czasach stalinizmu zakonników stąd usunięto i "zakwaterowano" w nim kardynała Wyszyńskiego. Kwaterunek oczywiście był przymusowy i trwał rok. O internowaniu prymasa przypomina się na każdym kroku i zapewne jest to główna przynęta dla odwiedzających to miejsce... Podczas naszej wizyty wnętrza klasztoru wraz z pokojem kardynała są w remoncie, zatem nawet nie musimy się zastanawiać, czy chcemy je oglądać.
Grota Lurdzka.
Franciszkanie spoczywają na leśnym cmentarzu. Mniej więcej połowa grobów ma napisy polskie, a połowa niemieckie.
Jedziemy dalej.
Okolice często nazywa się Lasem Prudnickim, gdyż aż do okresu PRL-u właścicielem było miasto. Stanowiły największy leśny kompleks komunalny na Górnym Śląsku. Od średniowiecza przez kolejne kilka wieków prowadzono w nich działalność gospodarczą, w 19. stuleciu coraz większą rolę odgrywała funkcja turystyczna.
Niebieska ścieżka rowerowa doprowadza nas do rozdroża pod Trzebiną. Wysoki drewniany krzyż wystawili myśliwi, oni lubują się w takich konstrukcjach.
Szutrówką przemyka dwóch motocyklistów "ze Śląska". Mozolnie wjeżdżamy na lekkie podwyższenie, gdzie znowu zaczyna się las. Na jego skraju ustawiono rząd tablic informujących o bardzo ważnych rzeczach.
Wśród drzew mijamy miejsce biwakowe, gdzie dozwolone jest rozpalenie ogniska. Miło. Po jakimś czasie pojawiają się zabudowania Dębowca (Eichhäusel). Wioska to niewielka. Przy głównej drodze stoi garść domów oraz kaplica, obok której wygrzewa się młody kotek.
Trochę błądząc zdobywamy kolejną tego dnia górkę, tym razem Kobylicę (niem. Kobelberg lub Heinrichshöhe) o wysokości 395 metrów. Na szczycie, wśród drzew, stoi od 1911 roku pomnik Josepha von Eichendorffa. W czasach polskich brązowy medalion z popiersiem poety zniknął, odtworzono go dopiero po nastaniu demokracji, dzięki współpracy z niemiecką gminą partnerską. Z tyłu wmurowano płytę z tekstem wybranego wiersza oraz datą fundacji. W Polsce są bodajże cztery monumenty poświęcone śląskiemu mistrzowi romantyzmu, ale tylko ten jest oryginałem, a nie całkowitą rekonstrukcją.
Wracamy na obrzeża Dębowca, okolica robi sympatyczne wrażenie.
Przy asfaltowej drodze znajduje się duży parking z dwoma wiatami, miejscami na ognisko, toj-tojem, mapami okolicy i ogromną tablicą informującą o pomniku Eichendorffa. Skusił on jakąś parkę, która postanowiła go zobaczyć, ale rychło zawróciła, bo okazało się, że w klapkach źle się idzie błotnistą szutrówką.
Siadamy na ławeczkach i gasimy pragnienie. Zjawia się inny rowerzysta, starszy i żylasty jegomość z okolicznych stron. Chwilę gadamy, po czym on rusza dalej, lecz... zapomina bidona. Bastek wskakuje na koło i goni ze zgubą za nim - ledwo, ledwo, ale udało mu się go dopędzić przed najbliższą większą górką 😉.
Po zakończeniu przerwy znowu zanurzamy się w leśną głuszę...
Na rozstaju oglądamy następną pamiątkę historyczną - kamień graniczny. Ustawiono go w 1730 w miejscu styku terenów należących do Prudnika i Łąki Prudnickiej. Monogram NST to skrót od NeuStadT. Kamień odnaleziono pod koniec ubiegłego wieku, ciekawe czy przypadkowo, czy ktoś wiedział, że tutaj się może znajdować?
Suniemy dalej na południowy-zachód. Początkowo wyraźną ścieżką, która z każdą minutą robi się coraz węższa, aż w końcu zupełnie zanika. Manewrujemy między drzewami, przekraczamy strumień i chaszcze. Z boku słychać warkot silników, zatem kierunek mamy dobry. Wreszcie udaje nam się wyjść na polach niedaleko kilku domów.
Asfaltówką zjeżdżamy mocno w dół, aż do Wieszczyny (Neudeck), przysiółka Dębowca. Za zakrętem odsłaniają się widoki na wyższe partie Gór Opawskich.
Architektura Wieszczyny to mieszanina starych domów i nowych, nowobogackich "dacz". Jest także kapliczka z XIX wieku, wyremontowana. Zaglądamy do środka, bo chcieliśmy sprawdzić, czy trafi nam się dziś choć jeden obiekt kultu bez portretu papieża-Polaka. Tu się nie trafił...
Na końcu przysiółka działa (a przynajmniej działało przed epidemią) schronisko młodzieżowe. Wygląda przytulnie. Tuż obok wznosi się wieża widokowa. Ktoś jednak wymyślił bardzo sprytnie, że nie można się do niej dostać od frontu (bo wszystkie furtki są zamknięte), tylko trzeba od tyłu, gdzie nie ma płotu!
Wieża jest siostrą-bliźniaczką tej z Koziej Góry. Panorama z najwyższego poziomu trochę inna: mamy Kopę Biskupią i Srebrną Kopę, są także dachy najbliższych budynków. Na niebie pojawiają się pierwsze chmury, na razie niegroźne.
Przyspieszamy tempo, gdyż chwilowo porzuciliśmy nieutwardzone i wąskie szlaki. Przekraczamy linię kolejową używaną tylko przez Czechów, lecz biegnącą przez Głuchołazy.
Będąc tak blisko Republiki Czeskiej korzystamy z okazji i podjeżdżamy na granicę. Jeszcze dzień wcześniej droga była zablokowana barierą i zwałami ziemi oraz pilnowana przez dzielnych terytorialsów z karabinami. O północy zaporę przesunięto w bok (może się znowu przydać, więc nie ma co jej wywozić), a wojsko Macierewicza wróciło tam, gdzie jego miejsce.
Gdyby w kalendarzu był poniedziałek, to zapewne popędzilibyśmy do Jindřichova na piwo. Niestety, mamy sobotę, więc Czesi jeszcze dwa dni oficjalnie trzymają zamknięte granice, choć próżno wypatrywać patroli. Przechodzimy więc na ich stronę tylko symbolicznie, kilka metrów. Dobre i to po trzech miesiącach przerwy!
Czas zaczyna nas gonić i przez Pokrzywną (Wildgrund) przejeżdżamy prawie bez zatrzymywania się. Prawie, bo fotografuję dawną strażnicę WOP, a dzisiaj kolejne schronisko młodzieżowe.
Będąc w Pokrzywnej znaleźliśmy się tymczasowo w powiecie nyskim. Zawsze mnie dziwiło, czemu te rejony podłączono pod Nysę, skoro do Prudnika bliżej, a i historycznie byłoby bardziej poprawnie, gdyż w przeszłości Landkreis Neustadt sięgał aż pod Kopę Biskupią. Mijając piękne wiadukty ponownie jesteśmy na terenie powiatu prudnickiego, w Moszczance (Langenbrück).
Nad Złotym Potokiem działa restauracja, wokół której kręcą się tłumy ludzi. Podobnie jak wcześniej (m.in. na parkingu w Dębowcu) dużo samochodów posiada rejestracje z województwa śląskiego. Czyżby górnicy roznoszący zarazę?
Perspektywa wędzonej ryby i koncernowego sikacza nas nie wzrusza, jedziemy dalej przez wioskę, ciągnącą się na sporej długości. Widzimy dużo starych gospodarstw w różnym stopniu zachowania.
Nietypowa kapliczka, jakby grota w stodole. W środku znajdujemy dwóch Janów Pawłów oraz... buty. Ktoś zgubił?
Współczesny kościół w Moszczance. Wcześniejszy, barokowy, nie przeżył 1945 roku. Zabiło go albo przejście frontu, albo amerykańskie bombardowania.
Wielkie wrażenie wywarła na nas kaplica cmentarna. Styl nowoczesny, ale pięknie obrośnięta bluszczem, a otaczającą ją zielenią musiał zajmować się ogrodnik albo ktoś z dobrą ręką do roślin.
"Pomnik Tysiąclecia Państwa Polskiego". Hybryda: dół to pozostałość Kriegendenkmalu, natomiast tablica musiała zostać wymieniona na nowszą, gdyż nie sądzę, aby za komuny ktoś odważył się umieścić orła w koronie.
Mijamy dwa sympatyczne sklepy, lecz czas mija nieubłaganie, nie zatrzymujemy się.
Znowu stara kapliczka, tym razem z zamkniętymi drzwiami.
Kościół w Łące Prudnickiej (Gräflich Wiese). Styl nijaki.
Ciągle jedziemy wzdłuż Złotego Potoku, przeważnie lewym brzegiem. W Łące zmieniamy go na prawy, gdyż chciałem dostać się do Prudnika szlakiem rowerowym wytyczonym przez pola.
Oznaczeń żadnych nie widać, ale to dość częsta norma, więc niczego nie podejrzewając pedałujemy ścieżką wśród traw. Dość szybko robi się ona coraz mniej wyraźna, lecz i tak pchamy się do przodu. Towarzyszy nam nieustanny widok na Kopę.
Dalszą jazdę uniemożliwia nam płot ogródków działkowych. I co teraz? Z jednej strony gąszcz, z drugiej gąszcz... Po późniejszym dokładniejszym studiowaniu mapy okazało się, że szlak jednak istnieje, lecz pieszy i wytyczono go na równoległej "normalnej" drodze polnej 😏 .
Ostatecznie skręcamy w kierunku głównej drogi Głuchołazy-Prudnik. Musimy tylko pokonać jedną przeszkodę, a mianowicie wspomniany Złoty Potok. Ściągamy buty i pchamy rowery przez wodę: sięga nam do kolan, czasem trochę wyżej, ale dajemy radę. Kawałek dalej cała rodzina zażywa kąpieli i wydaje się zdziwiona naszą rowerową przeprawą...
Końcówkę zaliczamy dość szybko - po chodnikach oraz krajówce z dużym ruchem. Przy samochodzie w Prudniku jesteśmy po godzinie 14-tej i właśnie wtedy odczytuję smsa, że wieczorny grill, na który się spieszyłem... został odwołany z powodu ładnej pogody! No cudnie, jak ja uwielbiam takie nagłe zmiany!
Początkowa wściekłość zmienia się w zadowolenie: nie ma tego złego, co na dobre by nie wyszło i samochodem udajemy się do Moszczanki pod jeden z widzianych wcześniej sklepów. To obiekt z rodzaju tych, które lubię, gdzie zbierają się miejscowi i można posiedzieć nie niepokojonym przez upierdliwe służby.
Za sklepem skonstruowano wiatę, mamy też coś w stylu "pokoju piwosza". Spotkana ekipa jest niezbyt liczna, ale musiała już walczyć od dawna, gdyż niektórzy drzemią, a inni wyglądają, jakby zaraz mieli to uczynić. Jeden pan deklarował, że właśnie wybiera się do domu, lecz przy obcym towarzystwie tak się rozbudził, iż nawet zaproponować wspólne obalenie flaszki 😛.
Tymczasem niebo pokryło się ciemnymi chmurami i pojawiła się zapowiadana popołudniowa burza z silnymi opadami deszczu. Daszek się przydał.
W drodze powrotnej do domu umilały nam czas wczesnowieczorne kolory, a kropką nad "i" była rodzina, którą spotkaliśmy w lesie: mamę lis i trójkę lisich dzieci.
Wybraliśmy się dość wcześnie, przynajmniej z naszego punktu widzenia. Powody ku temu były trzy: zapowiadane upały, zapowiadane popołudniowe burze oraz mój plan dotarcia wieczorem do koleżanki na grilla. Po godzinie 8-mej zjawiamy się w Prudniku (Neustadt) i parkujemy auto obok Parku Miejskiego. Bastek wyciąga sprzęt, a ja idę sfotografować pobliski pomnik z napisem "Bóg i Ojczyzna".
Oporządzeni i spakowani kierujemy się na siodełkach w kierunku południowym. Jeśli mnie pamięć nie myli, to moja ostatnia wyprawa na kołach w góry była chyba jeszcze w szkole średniej. Tylko poziomice nieco wyższe, bo dotarliśmy na Skrzyczne 😏.
Dla turystów wytyczono kilka szlaków pieszych i rowerowych, ale strach jechać dalej...
Chwilowo odbijamy na teren dawnych koszar artyleryjskich. Niektóre budynki używane są przez rozmaite firmy, część stoi pusta, część jest zamieszkała, a w jednym urządzono PTSM.
Wkrótce jeden asfalt skręca w lewo, drugi w prawo, a my prosto ciśniemy w las. Wśród zieleni znajdujemy pozostałości dawnej stacji wodociągowej (i przy okazji przerywamy pewnej parze migdalenie się). Nad zamurowanymi drzwiami widniał kiedyś herb Prudnika.
Zaraz potem zaczyna się stromy podjazd - nie zamierzam się katować i szybko zeskakuję z roweru, Bastek walczy dłużej, ale w końcu też daje za wygraną.
W ten sposób zdobywamy Kapliczną Górę (Kapelenberg), pierwsze wzniesienie Gór Opawskich od strony miasta, mierzące całe 320 metrów n. p. m.. Nazwa nie jest przypadkowa, gdyż od XVIII wieku stał na niej klasztor kapucynów, popularny wśród pielgrzymów z Prus, jak i ze strony czeskiej. Po sekularyzacji przetrzymywano w nim niedobrych księży. Zabudowania zostały poważnie uszkodzone w 1945 roku, kiedy to siły niemieckie urządziły w nim silny punkt obrony. Resztę dopełniła powojenna dewastacja, będąca dziełem polskich żołnierzy i nowych mieszkańców...
Dziś można tu dojrzeć jedynie pojedyncze fragmenty muru lub kapliczek, niektóre posiekane kulami.
Zjeżdżamy nieco w dół i kluczymy mniej lub bardziej wyraźnymi ścieżkami. Udaje nam się odnaleźć właściwą stronę świata i wkrótce docieramy do Koziej Góry (Ziegen Berg), określanej także jako Klasztorne Wzgórze, a w internecie czasem mylnie przedstawiane jako Święta Góra (Heilig Berg). W przeszłości Prudniczanie wypasali na niej kozy, współcześnie turyści mogą się wypasać na drewnianej wieży widokowej.
Wieżę wzniesiono na terenie byłego poligonu, użytkowanego do lat 90. ubiegłego wieku. Widoki nie są może zbyt porywające, ale dość miłe dla oka.
Centrum Prudnika z Wieżą Woka po lewej i kościołem św. Mikołaja po prawej. Za świątynią elewator zbożowy, najbardziej charakterystyczny punkt w panoramie miasta.
Mimo młodej godziny słońce pali już niemiłosiernie, więc skwapliwie korzystamy z faktu, iż ławki schowane są w cieniu i wypijamy po butelce czegoś zimnego.
Kolejnym punktem programu będzie sanktuarium św. Józefa z 19. stulecia. Witają nas wielkie tabliczki z przekreślonym rysunkiem roweru i napisem "MIEJSCE TO JEST ŚWIĘTE". Czyżby Pan Bóg nie lubił cyklistów? Sanktuarium wraz z klasztorem należy do franciszkanów. W czasach stalinizmu zakonników stąd usunięto i "zakwaterowano" w nim kardynała Wyszyńskiego. Kwaterunek oczywiście był przymusowy i trwał rok. O internowaniu prymasa przypomina się na każdym kroku i zapewne jest to główna przynęta dla odwiedzających to miejsce... Podczas naszej wizyty wnętrza klasztoru wraz z pokojem kardynała są w remoncie, zatem nawet nie musimy się zastanawiać, czy chcemy je oglądać.
Grota Lurdzka.
Franciszkanie spoczywają na leśnym cmentarzu. Mniej więcej połowa grobów ma napisy polskie, a połowa niemieckie.
Jedziemy dalej.
Okolice często nazywa się Lasem Prudnickim, gdyż aż do okresu PRL-u właścicielem było miasto. Stanowiły największy leśny kompleks komunalny na Górnym Śląsku. Od średniowiecza przez kolejne kilka wieków prowadzono w nich działalność gospodarczą, w 19. stuleciu coraz większą rolę odgrywała funkcja turystyczna.
Niebieska ścieżka rowerowa doprowadza nas do rozdroża pod Trzebiną. Wysoki drewniany krzyż wystawili myśliwi, oni lubują się w takich konstrukcjach.
Szutrówką przemyka dwóch motocyklistów "ze Śląska". Mozolnie wjeżdżamy na lekkie podwyższenie, gdzie znowu zaczyna się las. Na jego skraju ustawiono rząd tablic informujących o bardzo ważnych rzeczach.
Wśród drzew mijamy miejsce biwakowe, gdzie dozwolone jest rozpalenie ogniska. Miło. Po jakimś czasie pojawiają się zabudowania Dębowca (Eichhäusel). Wioska to niewielka. Przy głównej drodze stoi garść domów oraz kaplica, obok której wygrzewa się młody kotek.
Trochę błądząc zdobywamy kolejną tego dnia górkę, tym razem Kobylicę (niem. Kobelberg lub Heinrichshöhe) o wysokości 395 metrów. Na szczycie, wśród drzew, stoi od 1911 roku pomnik Josepha von Eichendorffa. W czasach polskich brązowy medalion z popiersiem poety zniknął, odtworzono go dopiero po nastaniu demokracji, dzięki współpracy z niemiecką gminą partnerską. Z tyłu wmurowano płytę z tekstem wybranego wiersza oraz datą fundacji. W Polsce są bodajże cztery monumenty poświęcone śląskiemu mistrzowi romantyzmu, ale tylko ten jest oryginałem, a nie całkowitą rekonstrukcją.
Wracamy na obrzeża Dębowca, okolica robi sympatyczne wrażenie.
Przy asfaltowej drodze znajduje się duży parking z dwoma wiatami, miejscami na ognisko, toj-tojem, mapami okolicy i ogromną tablicą informującą o pomniku Eichendorffa. Skusił on jakąś parkę, która postanowiła go zobaczyć, ale rychło zawróciła, bo okazało się, że w klapkach źle się idzie błotnistą szutrówką.
Siadamy na ławeczkach i gasimy pragnienie. Zjawia się inny rowerzysta, starszy i żylasty jegomość z okolicznych stron. Chwilę gadamy, po czym on rusza dalej, lecz... zapomina bidona. Bastek wskakuje na koło i goni ze zgubą za nim - ledwo, ledwo, ale udało mu się go dopędzić przed najbliższą większą górką 😉.
Po zakończeniu przerwy znowu zanurzamy się w leśną głuszę...
Na rozstaju oglądamy następną pamiątkę historyczną - kamień graniczny. Ustawiono go w 1730 w miejscu styku terenów należących do Prudnika i Łąki Prudnickiej. Monogram NST to skrót od NeuStadT. Kamień odnaleziono pod koniec ubiegłego wieku, ciekawe czy przypadkowo, czy ktoś wiedział, że tutaj się może znajdować?
Suniemy dalej na południowy-zachód. Początkowo wyraźną ścieżką, która z każdą minutą robi się coraz węższa, aż w końcu zupełnie zanika. Manewrujemy między drzewami, przekraczamy strumień i chaszcze. Z boku słychać warkot silników, zatem kierunek mamy dobry. Wreszcie udaje nam się wyjść na polach niedaleko kilku domów.
Asfaltówką zjeżdżamy mocno w dół, aż do Wieszczyny (Neudeck), przysiółka Dębowca. Za zakrętem odsłaniają się widoki na wyższe partie Gór Opawskich.
Architektura Wieszczyny to mieszanina starych domów i nowych, nowobogackich "dacz". Jest także kapliczka z XIX wieku, wyremontowana. Zaglądamy do środka, bo chcieliśmy sprawdzić, czy trafi nam się dziś choć jeden obiekt kultu bez portretu papieża-Polaka. Tu się nie trafił...
Na końcu przysiółka działa (a przynajmniej działało przed epidemią) schronisko młodzieżowe. Wygląda przytulnie. Tuż obok wznosi się wieża widokowa. Ktoś jednak wymyślił bardzo sprytnie, że nie można się do niej dostać od frontu (bo wszystkie furtki są zamknięte), tylko trzeba od tyłu, gdzie nie ma płotu!
Wieża jest siostrą-bliźniaczką tej z Koziej Góry. Panorama z najwyższego poziomu trochę inna: mamy Kopę Biskupią i Srebrną Kopę, są także dachy najbliższych budynków. Na niebie pojawiają się pierwsze chmury, na razie niegroźne.
Przyspieszamy tempo, gdyż chwilowo porzuciliśmy nieutwardzone i wąskie szlaki. Przekraczamy linię kolejową używaną tylko przez Czechów, lecz biegnącą przez Głuchołazy.
Będąc tak blisko Republiki Czeskiej korzystamy z okazji i podjeżdżamy na granicę. Jeszcze dzień wcześniej droga była zablokowana barierą i zwałami ziemi oraz pilnowana przez dzielnych terytorialsów z karabinami. O północy zaporę przesunięto w bok (może się znowu przydać, więc nie ma co jej wywozić), a wojsko Macierewicza wróciło tam, gdzie jego miejsce.
Gdyby w kalendarzu był poniedziałek, to zapewne popędzilibyśmy do Jindřichova na piwo. Niestety, mamy sobotę, więc Czesi jeszcze dwa dni oficjalnie trzymają zamknięte granice, choć próżno wypatrywać patroli. Przechodzimy więc na ich stronę tylko symbolicznie, kilka metrów. Dobre i to po trzech miesiącach przerwy!
Czas zaczyna nas gonić i przez Pokrzywną (Wildgrund) przejeżdżamy prawie bez zatrzymywania się. Prawie, bo fotografuję dawną strażnicę WOP, a dzisiaj kolejne schronisko młodzieżowe.
Będąc w Pokrzywnej znaleźliśmy się tymczasowo w powiecie nyskim. Zawsze mnie dziwiło, czemu te rejony podłączono pod Nysę, skoro do Prudnika bliżej, a i historycznie byłoby bardziej poprawnie, gdyż w przeszłości Landkreis Neustadt sięgał aż pod Kopę Biskupią. Mijając piękne wiadukty ponownie jesteśmy na terenie powiatu prudnickiego, w Moszczance (Langenbrück).
Nad Złotym Potokiem działa restauracja, wokół której kręcą się tłumy ludzi. Podobnie jak wcześniej (m.in. na parkingu w Dębowcu) dużo samochodów posiada rejestracje z województwa śląskiego. Czyżby górnicy roznoszący zarazę?
Perspektywa wędzonej ryby i koncernowego sikacza nas nie wzrusza, jedziemy dalej przez wioskę, ciągnącą się na sporej długości. Widzimy dużo starych gospodarstw w różnym stopniu zachowania.
Nietypowa kapliczka, jakby grota w stodole. W środku znajdujemy dwóch Janów Pawłów oraz... buty. Ktoś zgubił?
Współczesny kościół w Moszczance. Wcześniejszy, barokowy, nie przeżył 1945 roku. Zabiło go albo przejście frontu, albo amerykańskie bombardowania.
Wielkie wrażenie wywarła na nas kaplica cmentarna. Styl nowoczesny, ale pięknie obrośnięta bluszczem, a otaczającą ją zielenią musiał zajmować się ogrodnik albo ktoś z dobrą ręką do roślin.
Mijamy dwa sympatyczne sklepy, lecz czas mija nieubłaganie, nie zatrzymujemy się.
Znowu stara kapliczka, tym razem z zamkniętymi drzwiami.
Kościół w Łące Prudnickiej (Gräflich Wiese). Styl nijaki.
Ciągle jedziemy wzdłuż Złotego Potoku, przeważnie lewym brzegiem. W Łące zmieniamy go na prawy, gdyż chciałem dostać się do Prudnika szlakiem rowerowym wytyczonym przez pola.
Oznaczeń żadnych nie widać, ale to dość częsta norma, więc niczego nie podejrzewając pedałujemy ścieżką wśród traw. Dość szybko robi się ona coraz mniej wyraźna, lecz i tak pchamy się do przodu. Towarzyszy nam nieustanny widok na Kopę.
Dalszą jazdę uniemożliwia nam płot ogródków działkowych. I co teraz? Z jednej strony gąszcz, z drugiej gąszcz... Po późniejszym dokładniejszym studiowaniu mapy okazało się, że szlak jednak istnieje, lecz pieszy i wytyczono go na równoległej "normalnej" drodze polnej 😏 .
Ostatecznie skręcamy w kierunku głównej drogi Głuchołazy-Prudnik. Musimy tylko pokonać jedną przeszkodę, a mianowicie wspomniany Złoty Potok. Ściągamy buty i pchamy rowery przez wodę: sięga nam do kolan, czasem trochę wyżej, ale dajemy radę. Kawałek dalej cała rodzina zażywa kąpieli i wydaje się zdziwiona naszą rowerową przeprawą...
Końcówkę zaliczamy dość szybko - po chodnikach oraz krajówce z dużym ruchem. Przy samochodzie w Prudniku jesteśmy po godzinie 14-tej i właśnie wtedy odczytuję smsa, że wieczorny grill, na który się spieszyłem... został odwołany z powodu ładnej pogody! No cudnie, jak ja uwielbiam takie nagłe zmiany!
Początkowa wściekłość zmienia się w zadowolenie: nie ma tego złego, co na dobre by nie wyszło i samochodem udajemy się do Moszczanki pod jeden z widzianych wcześniej sklepów. To obiekt z rodzaju tych, które lubię, gdzie zbierają się miejscowi i można posiedzieć nie niepokojonym przez upierdliwe służby.
Za sklepem skonstruowano wiatę, mamy też coś w stylu "pokoju piwosza". Spotkana ekipa jest niezbyt liczna, ale musiała już walczyć od dawna, gdyż niektórzy drzemią, a inni wyglądają, jakby zaraz mieli to uczynić. Jeden pan deklarował, że właśnie wybiera się do domu, lecz przy obcym towarzystwie tak się rozbudził, iż nawet zaproponować wspólne obalenie flaszki 😛.
Tymczasem niebo pokryło się ciemnymi chmurami i pojawiła się zapowiadana popołudniowa burza z silnymi opadami deszczu. Daszek się przydał.
Bardzo ciekawe pod względem historycznym miejsca. Pomimo, że teren łatwo dostępny, to widać jak bardzo jest tajemniczy :) To szlaki rowerowe prowadzą po takich trawskach w zasadzie do nikąd? Jeśli chodzi o schronisko, to Prudnik sprzedaje schronisko młodzieżowe w Wieszczynie i wieżę widokową w Górach Opawskich.
OdpowiedzUsuńwięcej: https://nto.pl/prudnik-sprzedaje-schronisko-mlodziezowe-w-wieszczynie-i-wieze-widokowa-w-gorach-opawskich/ar/c7-14789938
Okazało się, że szlak rowerowy biegł równolegle do tej zanikającej ścieżki w polach, jakieś 300-500 metrów bardziej na południe :)
UsuńJeśli Prudnik sprzeda schronisko, to na pewno odpadnie ono jako opcja taniego noclegu. Pewnie powstanie kolejny pensjonacik... :|
Troszkę może dziwne, ale kilka ostatnich fotek z trawami na pierwszym planie, jak nietypowe dla Cię, tak bardzo urokliwe - aż chciałoby się wyciągnąć na kocyku i zrelaksować zupełnie. ^_^
OdpowiedzUsuńA co do stodolnej kapliczki, to widać, żeś niekościelny - toż to buty wotywne! Znak cudu, który się dokonał za pośrednictwem łącza z Najwyższym w tym miejscu uruchomionego - sparaliżowany wstał i poszedł, a buty jako wotum cudowne zostawił, by świadczyły.
Wbrew pozorom lubię takie ujęcia z trawami, czasem mi się zdarzają :)
UsuńA co do butów, to cudów bym do tego nie mieszał, raczej jakiś ministrant zapomniał :D
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńCzyżby ministrant nadużył... wina mszalnego?
OdpowiedzUsuńWino mszalne jest słabe, to musiało być coś mocniejszego ;)
UsuńZ przyjemnością poczytałem i powspominałem. Wiele razy, również rowerem przemierzałem pokazywane trasy. To moje rodzinne strony. Kiedyś nie wydawały mi się interesujące, dzisiaj chętnie tam wracam.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
To dość często się zdarza, że gdy człowiek wróci po latach w bliskie okolice, to nagle wydają się one znacznie bardziej interesujące niż kiedyś :)
UsuńFaktycznie, "trawki" wyszły ujmująco. Mam pewne plany na szlajanko z zakończeniem w Prudniku. Do opisywanego PTSM-u chętnie zajrzę.
OdpowiedzUsuńO ile do tego czasu go nie zamkną :/
UsuńFajny wypad na kole, z dojazdem w ciekawe miejsca i ładnymi widokami na góry. Ja już na dobre ostrzę sobie zęby na Opawskie. Może wreszcie w tym roku? Chciałbym. :)
OdpowiedzUsuńOpawskie zawsze w cenie, aczkolwiek traktuję je głównie jako miejsce, gdzie można szybko i bezproblemowo dotrzeć :)
Usuń