Przejazd do Siedmiogrodu miał być szybki i przyjemny, ale moja
ulubiona rumuńska kraina postanowiła trochę się przed nami bronić. Najpierw,
ledwie po kilku kilometrach od wjazdu na autostradę, zobaczyliśmy stojący na
pasie awaryjnym radiowóz, a potem sznur ciężarówek. Wkrótce staliśmy w
gigantycznym korku, przez godzinę przejechaliśmy trzy kilometry. Wypadek? Nie,
drogowcy postanowili z jakiegoś powodu zamknąć odcinek pomiędzy dwoma zjazdami
i raczej nie było to decyzja spontaniczna, bowiem ruchem kierowała grupa
ludzi w kamizelkach. Odbiłem w boczne drogi, razem ze sznurami tirów
pędziliśmy wzdłuż doliny Maruszy (Mureș). Przynajmniej nie trzeba było
zwalniać w obszarze zabudowanym, bo nikt tego nie robił. Straciliśmy w ten
sposób co najmniej dwie godziny, a jedynym plusem było przypadkowe spotkanie z
zabytkowym kościołem w wiosce Gurasada (węg. Guraszáda, niem. Zaadt). Kamienna cerkiew o nietypowej
bryle pochodzi częściowo z XIII wieku.
Wjeżdżając z powrotem na autobanę odzyskaliśmy właściwe tempo, lecz zdałem
sobie sprawę, że możemy już nie dać rady zjeść obiadu w "normalnym" lokalu,
więc posililiśmy się na stacji benzynowej. Mieli całkiem niezłe zupy,
poszła ciorbă de burtă (flaczki) i ciorbă de perişoare (z klopsikami).
Powietrze na zewnątrz tak się rozgrzało, że zbiornik z gazem nieustannie
chłodzono wodą.
Na skrzyżowaniu autostrad znowu zamknięty odcinek i znowu objazd. Potem na
zwykłe drodze częste spowolnienia, brakowało drogowskazów, lecz w końcu docieramy do serca
Siedmiogrodu. Co prawda plany popołudniowego zwiedzania trzeba było odłożyć,
ale cieszył wieczorny przejazd doliną rzeki Târnava Mică. Przez chwilę ścigam się z rozklekotanym pociągiem i obserwuję
pasące się bydło.