piątek, 7 lutego 2025

Zábřeh, Svitavy i Lanškroun, czyli z wizytą w Hřebečsku.

Zanim nastał czas monoetnicznych państw w Europie Środkowej, mapa narodowościowa potrafiła wyglądać jak dziecięca kolorowanka: kleksy, kreski i poszarpane brzegi. Cechą charakterystyczną były tak zwane wyspy językowe. Na ziemiach czeskich istniało aż osiem wysp językowych, zamieszkanych przez ludność niemiecką. Największą z nich było Hřebečsko, położone na północnym odcinku granicy czesko-morawskiej. W tym przypadku określenie "wyspa" może być nieco mylące. Zazwyczaj takie wyspy językowe były mocno oddalone od macierzystych krain, natomiast tutaj od niemieckojęzycznych terenów Sudetów oddzielał szeroki na jedynie kilka kilometrów pas wiosek, w których mówiło się po czesku. Realnie była to zatem część zwartego obszaru niemieckiego, przeciętego czeską wkładką. Pozostaniemy jednak przy oficjalnej terminologii.
Czesi nazywali wyspę Hřebečsko od niewysokiego pasma Hřebečovský hřbet albo po prostu svitavský jazykový ostrov. Dla Niemców był to Schönhengstgau lub Schönhengster land, także od nazwy tych samych gór, które po niemiecku zwały się Schönhengster Rücken. Nigdy nie tworzył on samodzielnej jednostki administracyjnej, przynależał do różnych okręgów sądowych, a potem powiatów. Łączyła go wspólna kultura oraz pochodzenie od kolonistów przybyłych z zachodniej i południowej Rzeszy (głównie Bawaria i Nadrenia) po najazdach tatarskich. Składało się na niego sześć miast oraz ponad sto czterdzieści wiosek, w sumie tysiąc dwieście kilometrów kwadratowych. Przed II wojną światową żyło tam około sto dwadzieścia tysięcy osób, ponad osiemdziesiąt procent mówiło po niemiecku (na początku wieku ten procent był wyższy). Tylko w trzynastu wioskach przeważali Czesi. Ostatnio podczas dwóch wyjazdów odwiedziliśmy połowę miast Hřebečska, więc zebrało się trochę materiału zdjęciowego i tekstowego 😏.

W listopadzie na pierwszy rzut poszedł Zábřeh (Hohenstadt), który leżał na wschodnim skraju wyspy, na Morawach. Był on najmniej niemieckim miastem regionu, ostatnie austro-węgierski spisy podawały siedemdziesiąt procent użytkowników tego języka wśród mieszkańców. Był też rzadkim przypadkiem, że, w wyniku napływu nowych rzesz ludności w okresie Czechosłowacji, język czeski wysunął się na prowadzenie. Zapoznanie się z miastem rozpoczynamy od spojrzenia na niego z niewysokiej platformy widokowej w dzielnicy Rudolfov (Rudolphstal). Pod nami rozciąga się niewielkie centrum z dominującym nad resztą kościołem św. Bartłomieja, po bokach zaś przycupnęły bloki i stawy.


Dookoła wszędzie góry. Nad Jesionikami kłębi się i chmurzy.


Na trawie leżał świeży, listopadowy śnieg. Wydawało się, że rychło przyjdzie zima, ale jak zwykle okazało się to złudne. 
W Rudolfovie znajduje się barokowy pałacyk, próbowaliśmy go obejrzeć z bliska, lecz nie przebrnęliśmy przez płot.


Zábřeh nie posiada w swoich granicach jakiś imponujących zabytków, ale jest przyjemnym dla oka miastem. Szkoda tylko, że rynek pełni rolę wielkiego parkingu. Co ciekawe - darmowego, podczas gdy parkowanie na wielu ulicach jest płatne. Sami zostawiamy tam auto, gdyż nocujemy w pensjonacie położonym o kilka kroków od głównego placu.


Na rynku stoi m.in. zamek. To prosta, masywna bryła z jedną wieżyczką, służąca jako urząd.


Prowadząca do niego ścieżka parkowa nie należy do najbardziej prostych 😏.


W przeszłości w Hohenstadzie istniały dwa browary. Jeden był mieszczański i działał do początku ubiegłego wieku, drugi należał do książąt Liechtensteinów i zakończył pracę około 1880 roku. Pozostała po nim słodownia, w którym nabywa słód obecny, mały browar.


W Bezručovych sadach stoi samotny kościół św. Barbary. Trochę się zdziwiłem, że ścieżki dookoła niego przegrodzone są biało-czerwonymi taśmami. Zaraz potem z krzaków wyskoczyły... diabły! Trzej osobnicy o wyraźnie niezadowolonych obliczach zaczęli gonić dorosłych i dzieci, a zwłaszcza młode dziewczyny. Jeden z nich podejrzanie przyglądał się mnie, gdy robiłem mu zdjęcia, Teresa profilaktycznie pozostała pod kościołem. Okazało się, że to tak zwane krampusy: pół-kozy, pół-demony, występujące razem ze świętym Mikołajem i karzące dzieci za złe zachowanie. Folklor, ale nie czeski, lecz niemiecki, a właściwie alpejski. W Czechach pojawił się niedawno jako wydarzenie komercyjne, firmy albo gminy wynajmują grupę przebierańców i organizują zabawę. W tym przypadku musiało wynająć ich miasto, bo przewidziano jakieś biegi dla rodzin z dziećmi (w stylu: krzyczące matki i dzieciaki uciekają przed rogatym stworem 😏).



Wspominałem już, że nocujemy prawie na rynku. To niewątpliwy plus pensjonatu, podobnie jak śniadanie wliczone w cenę. Sam apartament zaskakiwał, lecz niekoniecznie pozytywnie: z pięciu grzejników działał jeden i to też nie zawsze (na zewnątrz był już mróz), drzwi do łazienki były drewnianą harmonijkę i ciągle miałem wrażenie, że zostaną mi w rękach, w szafie znaleźliśmy stare chipsy (otwarte), a za kaloryferem pojedynczą skarpetkę 😛. Za to nie musieliśmy daleko chodzić na obiadokolację, bo na parterze działała restauracja. Początkowo chciałem pójść gdzieś w miasto, lecz w menu mieli placki, zatem tylko zeszliśmy po schodach 😏.
Od pewnego czasu w polskojęzycznych mediach regularnie pojawiają się artykuły o tym jak Polska się rozwija, a Czechy zwijają. Nie wiem czy to taka moda, czy zamówienie, czy po prostu tradycyjne leczenie kompleksów, ale furorę zrobił tekst pewnego mądrego historyka, w którym padły takie zdania: dwadzieścia lat temu w każdym czeskim miasteczku były knajpki i gospody. Dziś Czesi siedzą w domach i piją przed telewizorami piwo z supermarketów. Tymczasem w Polsce życie kawiarniane kwitnie. Pomijam fakt porównania knajp i kawiarni w jednym, pomijam te kwitnące życie kawiarnie w Rzeczpospolitej, które kwitnie tak szeroko, że poza większymi ośrodkami go zupełnie nie widać. Byłem ciekaw, czy rzeczywiście Czesi siedzą w domach i piją piwo z supermarketów, bo do tej pory nie odnotowałem takich spostrzeżeń, ale może w ciągu kilku tygodni od poprzedniej wizyty u Pepików coś się zmieniło?


Zajęliśmy ostatni wolny stolik. Może przypadek? W czasie godziny przez lokal przewinęło się co najmniej dziesięć osób z błagalnym pytaniem o wolne miejsca, bo chodzą po całej miejscowości i wszystkie restauracje są wypełnione po brzegi. Wniosek: Zábřeh nie jest zamieszkały przez Czechów, tylko jakąś inną nację, która wyszła z domu.

Po napełnieniu brzuchów idziemy w miasto. Na zdjęciu rynek ze swej mniej reprezentacyjnej strony.


Zaglądamy do kościoła św. Bartłomieja, a tam pełno ludzi machających... flagami. 


Celem wieczornego spaceru będzie dawna wioska Krumpach, obecnie dzielnica miejska. Znajdziemy w niej pivovar Welzl, założony w 2016 roku. Browar posiada trzy lokale, my odwiedzamy główny z nich. W środku, co za niespodzianka, kilkadziesiąt osób. Ale że przestrzeń większa, więc znajdujemy stolik i delektujemy się smacznym piwem w towarzystwie morawskich flag.


W niedzielę, niestety, pogoda siadła. Gęste chmury, okresowo mży. Przechadzamy się wokół stawów, gdzie zbierają się grupki mężczyzn. Wyglądają na wędkarzy, ale o tej porze zajmują się głównie rozgrzewaniem 😏.


Pomimo, że w 1938 roku przeważała w mieście ludność czeskojęzyczna, zostało ono wraz z okolicznymi wioskami (gdzie zazwyczaj Czesi stanowili większość już wcześniej) włączone do Protektoratu. Dwadzieścia lat wcześniej, gdy upadały Austro-Węgry i sudeccy Niemcy deklarowali chęć przyłączenia się do Republiki Niemieckiej Austrii, to akurat Hohenstadt tego nie zrobił, lecz Hitler powoływał się na spisy z czasów habsburskich. Podobnie sanacyjna Polska zajmując Zaolzie przyłączała niektóre czeskie wioski, argumentując, że przeważali tam Polacy, ale... przed rewolucją przemysłową! W każdym razie aż do wczesnych godzin rannych 8 maja 1945 roku Zábřeh/Hohenstadt był częścią Rzeszy. Na jednym ze skrzyżowań stoi pomnik żołnierzy Armii Czerwonej.


Dla fanów kolei zapewne istotny będzie fakt, że można tu zobaczyć jeden z najstarszych dworców kolejowych w Republice Czeskiej, który nadal pełni swą funkcję w niemal niezmienionej formie. Budynek został oddany do użytku w 1845 roku w stylu empire. Razem z nim wybudowano restaurację (zburzona dwie dekady temu) oraz magazyny braci Klein.



Przed dworcem stoi pomnik Jana Eskymo Welzla, podróżnika i pisarza. W okresie międzywojennym był on najbardziej popularnym czechosłowackim obieżyświatem, ale dziś wiadomo, że część swoich przygód sobie wymyślił. Nie przeszkodziło mu to zostać patronem browaru.


Przed opuszczeniem miasta zaglądamy jeszcze na jeden z peryferyjnych cmentarzy. Wilgoć namacalnie czuć w powietrzu, okoliczne górki walczą z mgłami. Na alejkach zachowały się resztki śniegu. Wśród grobów (głównie czeskie, kilka niemieckich) znalazłem także mogiłę partyzantów. I to czeskich, nie radzieckich.


Do Hřebečska powróciliśmy w styczniu. Prognozy zapowiadały piękną sobotę i na Śląsku rzeczywiście taka była, ale po wjeździe w Sudety zaczęła się jedna wielka chmura. Zaczął się też śnieg, co akurat było przyjemne, bo u mnie dawno już zdążył stopnieć.


Tym razem naszym głównym celem będą Svitavy (Zwittau). Są one nieco większe niż Zábřeh (16 vs 13 tysięcy mieszkańców), mają więcej zabytków i ogólnie wydają się bardziej atrakcyjne. Było to najludniejsze miasto wyspy językowej i uchodziło na jej nieoficjalną stolicę (stąd svitavský jazykový ostrov). 
Po szybkim wpakowaniu się do samoobsługowego hotelu ruszam na pierwszy rekonesans. Ulice spowite szarówką i pustawe. Na jednej z nich samotny drwal walczy z drzewem i muszę go uspokajać, że to nie jemu robię zdjęcia.



Svitavki rynek także służy jako parking, lecz jest znacznie przyjemniejszy, rozleglejszy i otacza go praktycznie sama zabytkowa zabudowa. Po zmroku nabiera dodatkowego uroku.




Tutejsze podcienia kamienic są podobno drugie pod względem długości w całej Republice Czeskiej. I faktycznie całą północną pierzeją można się przejść pod arkadami.


Kościół Nawiedzenia Maryi Panny, obecnie w formie barokowej.


Ruszamy sprawdzić, czy może tutaj Czesi siedzą w domach i piją sklepowe piwo przed telewizorem. Na rynku akurat niewiele się dzieje poza jedną hotelową restauracją, życie towarzyskie toczy się gdzie indziej. 
Najpierw zaglądamy do typowej spelunki. Zajmujemy ostatni wolny stolik, pozostałe albo zajęte albo z rezerwacją. Na kranie Krakonoš Polička, ta druga regionalna, bo browar oddalony jest o kilkanaście kilometrów. Cena? 27-30 koron, aż się nie chce wychodzić!
Następnie idziemy na kolację do restauracji. W Svitavach jest ich około dziesięciu; po lekturze opinii w google.maps wybieram lokal w pobliżu dworca autobusowego. Wchodzimy, a tam... wszystkie stoliki zarezerwowane albo zajęte.
- Jak długo chcecie siedzieć? - drapie się po głowie kelner i dostrzega, że jedna rezerwacja była na osiemnastą, minął kwadrans i nikt nie przyszedł, więc możemy tam usiąść. Piwo już w standardowej cenie (44 korony za Radegasta), jedzenie smaczne i poniżej 200 koron za porcję.
Skoro zjedliśmy, to może warto pójść na... piwo? 😛 Svitavy, jak każde szanujące się miasto, mają mały browarek. Mieści się na osiedlu starych niskich bloków. Już przez okna widzimy, że mają komplet, ani szpilki wcisnąć.
- Poszukajcie gdzieś indziej - radzi facet palący przed drzwiami papierosa.
- Chyba wrócimy do speluny, tam leją Poličkę - mówię. 
- Gdzie, gdzie? Uwielbiam Poličkę! Ale - ścisza głos. - Ja nie jestem stąd, a miejscowi jej nie lubią, nie wiem czemu.
Też nie wiem czemu, bo to niezłe piwo, tymczasem ktoś wyszedł i zwolnił się stolik, który szybko zajmujemy. Tutaj piwo mają odpowiednio droższe, ale nawet desítka jest znakomita.


Aby przyjemnie zakończyć ten dzień w drodze powrotnej i tak zahaczamy jeszcze o pierwszą spelunkę. Kelnerka od razu bezbłędnie wymienia piwa, które zamówiliśmy wcześniej, wystarczy tylko kiwnąć głową. Tam już trochę się już rozluźniło, ale może niektórzy poszli pić do domu przed telewizor 😏. A jeśli chodzi o ten ostatni: podczas pierwszej wizyty na ekranie leciały skoki w Zakopanym, hej, a teraz mecz ręcznej Polaków z Czechami. W obu przypadkach doszło do klęski.


Noc jest wielkim kosmatym pająkiem, szczególnie w bocznych uliczkach.





Prognozy pogody wskazują, że popołudnie mieliśmy słoneczne, więc chmury musieliśmy sobie wymyślić. Niedziela też ma być słoneczna, zatem pewnie wszystko utonie w szarówce. Od tygodnia patrzyłem w kamerkę umieszczoną w Svitavach i wynikało z niej, że tam codziennie było pełne zachmurzenie. Przecież od tego można dostać depresji!
Poranek nie zaskakuje, chmury i mgła. Ale po pewnym czasie zaczyna robić się jaśniej i pojawia się nieśmiałe słońce. Basen, który widzieliśmy przez hotelowe okna, robił się coraz bardziej sympatyczny.


Dokładnie w momencie opuszczenia pokoju zrobiło się niebieskie niebo! Świat od razu wygląda przepięknie, zwłaszcza, że jest lekki mrozik i śnieg chrupie pod nogami (w tym czasie na Śląsku temperatura podchodziła do dziesięciu stopni na plusie).


Największy w centrum park Jana Palacha powstał na bazie prywatnych ogrodów przy willi Juliusa Langera, miejscowego przemysłowca. W czasach wielkiego kryzysu gospodarczego Langer musiał sprzedać swój dom, który potem przejęło miasto i otworzyło w nim urząd. 



Rzeźba "Macierzyństwo" z 1892 roku.


Najsłynniejszy mieszkaniec Zwittau to Oscar Schindler, nie jedyny członek NSDAP będący "sprawiedliwym wśród narodów świata", ale jedyny pochowany w Jerozolimie na górze Syjon. Nie był to świętoszek, jako młody człowiek lubił rozrabiać, pić i zabawiać się z różnymi kobietami. Wstąpił do partii Niemców sudeckich, szpiegował dla Abwehry, więc Czesi do tej pory traktują go niemal jako zbrodniarza. Cóż, większość czeskich i morawskich Niemców marzyła o zjednoczeniu z Rzeszą (podobnie jak czescy Polacy z Rzeczpospolitą), więc jego postawa wcale nie była wyjątkiem. Jeśli cokolwiek jeszcze nabroił, nadrobił to z nawiązką ratując ponad tysiąc Żydów. Pomnik mu poświęcony stoi na skraju parku, naprzeciwko jego rodzinnego domu. 


Oddalamy się nieco od ścisłego centrum. W dzielnicy Čtyřicet Lánů (Vierzighuben), stanowiącej niegdyś osobną miejscowość, wznosi się wysoki kościół św. Józefa. Wydaje się o wiele za duży w stosunku do okolicy oraz poziomu aktywności religijnej Czechów, ale kiedyś towarzyszył mu zakon redemptorystów, więc było ku temu jakieś uzasadnienie. Robię mu zdjęcia tylko z oddali, bo z bliższej odległości nie ma szans na uchwycenie sylwetki.


Słup maryjny wśród bloków.


Willa Valentina Ottendrofera. Ów mecenas utworzył w niej największą i najnowocześniejszą bibliotekę niemiecką na Morawach. Po wojnie została zniszczona i rozkradziona (z 22 tysięcy woluminów zostało 5 tysięcy), a dziś mieści się w niej Muzeum Esperanto.


Budynek starego browaru, który zakończył działalność w 2002 roku.


Odwiedzamy cmentarz przy najstarszym kościele miasta, pod wezwaniem św. Idziego. Svitavy były znacznie bardziej niemieckie niż Zábřeh (około dziewięćdziesięciu procent) i wielu ze znanych mieszczan tutaj spoczywa. Są burmistrzowie, starostowie, posłowie, przedsiębiorcy, artyści, dyrektor szpitala. Są też dwa Pomniki Poległych: Prusaków z 1866 oraz Austriaków i Rosjan z lat 1914-1918.  Zobaczymy również grób zbiorowy ofiar hiszpanki, a także dawną kwaterę wojenną, w której pochowano kilkuset niemieckich żołnierzy zmarłych w ostatnim okresie wojny.




Groby redemptorystów i szarytek.


Ze współczesnych grobów wyróżniają się cygańskie, jak zwykle wypasione.


Oryginalna metalowa tabliczka z XIX wieku. Czy u nas miałaby szansę przetrwać?


Wracamy na rynek. Jedna z uliczek do niego prowadząca pełni rolę galerii na wolnym powietrzu. Większość prac jest dość... specyficzna, ale ciekawa.


Stary ratusz, obok Dům U Mouřenína, najstarsza zachowana kamienica; obydwa obiekty są z XVI wieku. W 1771 roku nocował w nim cesarz Józef II. Według legendy schody prowadzące na piętro tak skrzypiały, że rano monarcha wyłożył dodatkowe talary na zakup nowych 😏.


Podcienia rzeczywiście są długie!


A to pomnik żołnierzy radzieckich na nieodległym skwerze. Kiedyś zdobiły go pompatyczne opisy, teraz jest sucha informacja kiedy i o której wjechał do miasta pierwszy sowiecki czołg. A z drugiej strony intrygujący napis: Przyszli wcześnie, jak legendarni bohaterowie z dawnych kronik. Zwyciężyli i...


Ostatni punkt programu to cmentarz żydowski, a raczej to, co z niego zostało. Umieszczony daleko za miastem, zniszczony przez nazistów, dobity za socjalistycznej Czechosłowacji. Zamiast pomników mamy tylko ich resztki.


Wyjeżdżając podziwiamy fantazję właścicieli jednej z firm betoniarskich, która ucharakteryzowała się na zamek 😏.


Kierujemy się na północ, przekraczając granicę morawsko-czeską, która za każdym razem jest oznaczona w terenie. Znowu pojawiają się chmury. 

W Rudolticach (Rudelsdorf) zaglądam pod tzw. nowy pałac. W XVIII wieku Liechtensteinowie wybudowali tu okazałą siedzibę, która często płonęła, aż w końcu podjęto decyzję o wyburzeniu większości rezydencji. Do dziś została tylko jedna z wież tworząca kiedyś prawe skrzydło obiektu.


Przed nami Lanškroun (Landskron). Parkujemy na rynku obok pięknego renesansowego ratusza. Nad południowym portalem widnieje herb Liechtensteinów, nad północnym wcześniejszych właścicieli, m.in. Pernsteinów.



Lanškroun, podobnie jak Svitavy, ogłoszony został "miejską strefą zabytkową" (městská památková zóna), co wcale nie dziwi, bo centrum naprawdę jest ładne.


Niedaleko rynku stoi zamek, który powstał na bazie dawnego klasztoru spalonego przez husytów. Przylega do niego kościół św. Wacława, przed którym znajduje się niepokojąca rzeźba klęczącego, nagiego mężczyzny z torbą na głowie!



Inne rzeźby w okolicy także mogą zainteresować, na przykład przewrócony garnuszek!


Szokujących obrazków znajdziemy tu sporo.


Ponieważ nie mamy zbyt dużo czasu na dokładne zwiedzanie miasta, więc w telegraficznym skrócie najciekawsze (moim zdaniem) obiekty:
* stara przydrożna karczma z XVI wieku,


* cerkiew prawosławna św. Cyryla i Metodego. Urządzona w 1949 roku w kamienicy, jej działalność rozpoczęła się w związku z przyjazdem Czechów z Wołynia,


* kościół św. Marii Magdaleny w style empire, na skwerze obok niego obelisk poświęcony wojnie prusko-austriackiej.



Koniec Hřebečska przyniósł rok 1945. W Lanškrounie Czesi, którzy pod koniec wojny poczuli się silni i bohaterscy, urządzili tzw. sąd ludowy (lidový soud v Lanškrouně, Blutgericht von Landskron). Na rynku zebrano niemieckich mężczyzn z miasta i okolicy i wydawano "wyroki". Najłagodniejszym było bicie, następnie rozstrzelanie, powieszenie, utopienie i skatowanie na śmierć. Zginęło w ten sposób kilkadziesiąt albo kilkaset osób, ponad setka miała popełnić samobójstwo wraz z rodzinami w obawie przed "sądem". Mordowanie przerwała pewna Niemka, która w akcie rozpaczy podpaliła siebie i swój sklep stojący przy rynku, co nieco ostudziło rządzę krwi wśród przybyłych do Lanškrouna partyzantów. Od tej pory już jedynie bili. Ponad tysiąc osób wysłano na Syberię. Wśród ofiar znalazło się kilku członków NSDAP i współpracowników Gestapo, ale większość stanowili przypadkowi ludzie (partyjna i urzędnicza wierchuszka uciekła przed frontem). Liczba zabitych jest sporna (Czesi twierdzą, że było ich mniej, Niemcy, iż więcej), potencjalni sprawcy zostali objęci amnestią za wszelkie czyny z 1945 roku, a o całym wydarzeniu zapomniano na pół wieku.

Pora się zbierać. O ile w Lanškrounie znów się przejaśniło, o tyle im bliżej większych gór, tym bardziej robi się mgliście. Ostatnim momentem, gdzie coś widać dalej niż kilkanaście metrów, jest wioska Tatenice (Tattenitz), która ponownie leży na Morawach. Moją uwagę przyciągnął pałac zdobiony sgraffito, z początku 17. stulecia. Dzisiaj jest urzędem gminnym.


I tym sposobem zakończyliśmy wizytę na Hřebečsku. Trzy pozostałe miasta regionu to Moravská Třebová (Mährisch Trübau), Mohelnice (Müglitz) i Březová nad Svitavou (Brüsau). W tej pierwszej też już kiedyś byłem, pozostałe dwa ośrodki czekają na odwiedzenie.

4 komentarze:

  1. Ostatnio za dużo czytasz jakiś dziwnych portali.
    Ceny w czeskich knajpach zaczynają coraz bardziej pociągać. Co z dobrym piwem, ciekawi coraz bardziej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten artykuł był w Newsweeku, a autorem był ponoć fachowiec od spraw czeskich :P A inne takie teksty to znajduję non stop.

      Usuń
  2. W Lanškrounie mieszka (pełni posługę) ksiądz - celebryta Zbigniew Czendlik, pochodzący ze Śląska Cieszyńskiego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No proszę, tego nie wiedziałem. "Ksiądz - celebryta" brzmi ciekawie.

      Usuń