Zanim nastał czas monoetnicznych państw w Europie Środkowej, mapa
narodowościowa potrafiła wyglądać jak dziecięca kolorowanka: kleksy, kreski i
poszarpane brzegi. Cechą charakterystyczną były tak zwane wyspy językowe. Na
ziemiach czeskich istniało aż osiem wysp językowych, zamieszkanych przez
ludność niemiecką. Największą z nich było Hřebečsko, położone na
północnym odcinku granicy czesko-morawskiej. W tym przypadku określenie
"wyspa" może być nieco mylące. Zazwyczaj takie wyspy językowe były mocno
oddalone od macierzystych krain, natomiast tutaj od niemieckojęzycznych
terenów Sudetów oddzielał szeroki na jedynie kilka kilometrów pas wiosek, w
których mówiło się po czesku. Realnie była to zatem część zwartego obszaru
niemieckiego, przeciętego czeską wkładką. Pozostaniemy jednak przy oficjalnej
terminologii.
Czesi nazywali wyspę Hřebečsko od niewysokiego pasma Hřebečovský
hřbet albo po prostu svitavský jazykový ostrov. Dla Niemców był
to Schönhengstgau lub Schönhengster land, także od
nazwy tych samych gór, które po niemiecku zwały się Schönhengster Rücken.
Nigdy nie tworzył on samodzielnej jednostki administracyjnej, przynależał do
różnych okręgów sądowych, a potem powiatów. Łączyła go wspólna kultura oraz
pochodzenie od kolonistów przybyłych z zachodniej i południowej Rzeszy
(głównie Bawaria i Nadrenia) po najazdach tatarskich. Składało się na niego
sześć miast oraz ponad sto czterdzieści wiosek, w sumie tysiąc dwieście
kilometrów kwadratowych. Przed II wojną światową żyło tam około sto
dwadzieścia tysięcy osób, ponad osiemdziesiąt procent mówiło po niemiecku (na
początku wieku ten procent był wyższy). Tylko w trzynastu wioskach przeważali
Czesi. Ostatnio podczas dwóch wyjazdów odwiedziliśmy połowę
miast Hřebečska, więc zebrało się trochę materiału zdjęciowego i
tekstowego 😏.
W listopadzie na pierwszy rzut poszedł Zábřeh (Hohenstadt), który
leżał na wschodnim skraju wyspy, na Morawach. Był on najmniej niemieckim
miastem regionu, ostatnie austro-węgierski spisy podawały siedemdziesiąt
procent użytkowników tego języka wśród mieszkańców. Był też rzadkim
przypadkiem, że, w wyniku napływu nowych rzesz ludności w okresie
Czechosłowacji, język czeski wysunął się na prowadzenie. Zapoznanie się z
miastem rozpoczynamy od spojrzenia na niego z niewysokiej platformy widokowej
w dzielnicy Rudolfov (Rudolphstal). Pod nami rozciąga się niewielkie centrum z
dominującym nad resztą kościołem św. Bartłomieja, po bokach zaś przycupnęły
bloki i stawy.
Dookoła wszędzie góry. Nad Jesionikami kłębi się i chmurzy.
Na trawie leżał świeży, listopadowy śnieg. Wydawało się, że rychło przyjdzie
zima, ale jak zwykle okazało się to złudne.
W Rudolfovie znajduje się barokowy pałacyk, próbowaliśmy go obejrzeć z
bliska, lecz nie przebrnęliśmy przez płot.
Zábřeh nie posiada w swoich granicach jakiś imponujących zabytków, ale jest przyjemnym dla oka miastem. Szkoda tylko, że rynek pełni rolę wielkiego
parkingu. Co ciekawe - darmowego, podczas gdy parkowanie na wielu ulicach jest
płatne. Sami zostawiamy tam auto, gdyż nocujemy w pensjonacie położonym o
kilka kroków od głównego placu.
Na rynku stoi m.in. zamek. To prosta, masywna bryła z jedną wieżyczką, służąca
jako urząd.
Prowadząca do niego ścieżka parkowa nie należy do najbardziej prostych 😏.
W przeszłości w Hohenstadzie istniały dwa browary. Jeden był mieszczański i
działał do początku ubiegłego wieku, drugi należał do książąt Liechtensteinów
i zakończył pracę około 1880 roku. Pozostała po nim słodownia, w którym nabywa
słód obecny, mały browar.
W Bezručovych sadach stoi samotny kościół św. Barbary. Trochę się
zdziwiłem, że ścieżki dookoła niego przegrodzone są biało-czerwonymi taśmami.
Zaraz potem z krzaków wyskoczyły... diabły! Trzej osobnicy o wyraźnie
niezadowolonych obliczach zaczęli gonić dorosłych i dzieci, a zwłaszcza młode
dziewczyny. Jeden z nich podejrzanie przyglądał się mnie, gdy robiłem mu
zdjęcia, Teresa profilaktycznie pozostała pod kościołem. Okazało się, że to
tak zwane krampusy: pół-kozy, pół-demony, występujące razem ze świętym
Mikołajem i karzące dzieci za złe zachowanie. Folklor, ale nie czeski, lecz
niemiecki, a właściwie alpejski. W Czechach pojawił się niedawno jako
wydarzenie komercyjne, firmy albo gminy wynajmują grupę przebierańców i
organizują zabawę. W tym przypadku musiało wynająć ich miasto, bo przewidziano
jakieś biegi dla rodzin z dziećmi (w stylu: krzyczące matki i dzieciaki
uciekają przed rogatym stworem 😏).
Wspominałem już, że nocujemy prawie na rynku. To niewątpliwy plus pensjonatu,
podobnie jak śniadanie wliczone w cenę. Sam apartament zaskakiwał, lecz
niekoniecznie pozytywnie: z pięciu grzejników działał jeden i to też nie
zawsze (na zewnątrz był już mróz), drzwi do łazienki były drewnianą harmonijkę
i ciągle miałem wrażenie, że zostaną mi w rękach, w szafie znaleźliśmy stare
chipsy (otwarte), a za kaloryferem pojedynczą skarpetkę 😛. Za to nie
musieliśmy daleko chodzić na obiadokolację, bo na parterze działała
restauracja. Początkowo chciałem pójść gdzieś w miasto, lecz w menu mieli
placki, zatem tylko zeszliśmy po schodach 😏.
Od pewnego czasu w polskojęzycznych mediach regularnie pojawiają się artykuły
o tym jak Polska się rozwija, a Czechy zwijają. Nie wiem czy to taka moda, czy
zamówienie, czy po prostu tradycyjne leczenie kompleksów, ale furorę zrobił
tekst pewnego mądrego historyka, w którym padły takie zdania:
dwadzieścia lat temu w każdym czeskim miasteczku były knajpki i gospody.
Dziś Czesi siedzą w domach i piją przed telewizorami piwo z supermarketów.
Tymczasem w Polsce życie kawiarniane kwitnie. Pomijam fakt porównania knajp i kawiarni w jednym, pomijam te kwitnące
życie kawiarnie w Rzeczpospolitej, które kwitnie tak szeroko, że poza
większymi ośrodkami go zupełnie nie widać. Byłem ciekaw, czy rzeczywiście
Czesi siedzą w domach i piją piwo z supermarketów, bo do tej pory nie
odnotowałem takich spostrzeżeń, ale może w ciągu kilku tygodni od poprzedniej
wizyty u Pepików coś się zmieniło?
Zajęliśmy ostatni wolny stolik. Może przypadek? W czasie godziny przez lokal
przewinęło się co najmniej dziesięć osób z błagalnym pytaniem o wolne miejsca,
bo chodzą po całej miejscowości i wszystkie restauracje są wypełnione po
brzegi. Wniosek: Zábřeh nie jest zamieszkały przez Czechów, tylko jakąś
inną nację, która wyszła z domu.
Po napełnieniu brzuchów idziemy w miasto. Na zdjęciu rynek ze swej mniej
reprezentacyjnej strony.
Zaglądamy do kościoła św. Bartłomieja, a tam pełno ludzi machających...
flagami.
Celem wieczornego spaceru będzie dawna wioska Krumpach, obecnie
dzielnica miejska. Znajdziemy w niej pivovar Welzl, założony w 2016
roku. Browar posiada trzy lokale, my odwiedzamy główny z nich. W środku, co za
niespodzianka, kilkadziesiąt osób. Ale że przestrzeń większa, więc znajdujemy
stolik i delektujemy się smacznym piwem w towarzystwie morawskich flag.
W niedzielę, niestety, pogoda siadła. Gęste chmury, okresowo mży. Przechadzamy
się wokół stawów, gdzie zbierają się grupki mężczyzn. Wyglądają na wędkarzy,
ale o tej porze zajmują się głównie rozgrzewaniem 😏.
Pomimo, że w 1938 roku przeważała w mieście ludność czeskojęzyczna, zostało
ono wraz z okolicznymi wioskami (gdzie zazwyczaj Czesi stanowili większość już
wcześniej) włączone do Protektoratu. Dwadzieścia lat wcześniej, gdy upadały
Austro-Węgry i sudeccy Niemcy deklarowali chęć przyłączenia się do Republiki
Niemieckiej Austrii, to akurat Hohenstadt tego nie zrobił, lecz Hitler
powoływał się na spisy z czasów habsburskich. Podobnie sanacyjna Polska
zajmując Zaolzie przyłączała niektóre czeskie wioski, argumentując, że
przeważali tam Polacy, ale... przed rewolucją przemysłową! W każdym razie aż
do wczesnych godzin rannych 8 maja 1945 roku Zábřeh/Hohenstadt był
częścią Rzeszy. Na jednym ze skrzyżowań stoi pomnik żołnierzy Armii Czerwonej.
Dla fanów kolei zapewne istotny będzie fakt, że można tu zobaczyć jeden z
najstarszych dworców kolejowych w Republice Czeskiej, który nadal pełni swą
funkcję w niemal niezmienionej formie. Budynek został oddany do użytku w 1845
roku w stylu empire. Razem z nim wybudowano restaurację (zburzona dwie
dekady temu) oraz magazyny braci Klein.
Przed dworcem stoi pomnik Jana Eskymo Welzla, podróżnika i pisarza. W okresie
międzywojennym był on najbardziej popularnym czechosłowackim obieżyświatem,
ale dziś wiadomo, że część swoich przygód sobie wymyślił. Nie przeszkodziło mu
to zostać patronem browaru.
Przed opuszczeniem miasta zaglądamy jeszcze na jeden z peryferyjnych
cmentarzy. Wilgoć namacalnie czuć w powietrzu, okoliczne górki walczą z
mgłami. Na alejkach zachowały się resztki śniegu. Wśród grobów (głównie
czeskie, kilka niemieckich) znalazłem także mogiłę partyzantów. I to czeskich,
nie radzieckich.
Do Hřebečska powróciliśmy w styczniu. Prognozy zapowiadały piękną sobotę
i na Śląsku rzeczywiście taka była, ale po wjeździe w Sudety zaczęła się jedna
wielka chmura. Zaczął się też śnieg, co akurat było przyjemne, bo u mnie dawno
już zdążył stopnieć.
Tym razem naszym głównym celem będą Svitavy (Zwittau). Są one nieco
większe niż Zábřeh (16 vs 13 tysięcy mieszkańców), mają więcej zabytków i
ogólnie wydają się bardziej atrakcyjne. Było to najludniejsze miasto wyspy
językowej i uchodziło na jej nieoficjalną stolicę (stąd svitavský jazykový ostrov).
Po szybkim wpakowaniu się do samoobsługowego hotelu ruszam na pierwszy
rekonesans. Ulice spowite szarówką i pustawe. Na jednej z nich samotny drwal
walczy z drzewem i muszę go uspokajać, że to nie jemu robię zdjęcia.
Svitavki rynek także służy jako parking, lecz jest znacznie przyjemniejszy,
rozleglejszy i otacza go praktycznie sama zabytkowa zabudowa. Po zmroku
nabiera dodatkowego uroku.
Tutejsze podcienia kamienic są podobno drugie pod względem długości w całej
Republice Czeskiej. I faktycznie całą północną pierzeją można się przejść pod
arkadami.
Kościół Nawiedzenia Maryi Panny, obecnie w formie barokowej.
Ruszamy sprawdzić, czy może tutaj Czesi siedzą w domach i piją sklepowe piwo
przed telewizorem. Na rynku akurat niewiele się dzieje poza jedną hotelową
restauracją, życie towarzyskie toczy się gdzie indziej.
Najpierw zaglądamy do typowej spelunki. Zajmujemy ostatni wolny stolik,
pozostałe albo zajęte albo z rezerwacją. Na kranie Krakonoš i Polička, ta druga regionalna, bo browar oddalony jest o
kilkanaście kilometrów. Cena? 27-30 koron, aż się nie chce wychodzić!
Następnie idziemy na kolację do restauracji. W Svitavach jest ich około dziesięciu; po
lekturze opinii w google.maps wybieram lokal w pobliżu dworca autobusowego.
Wchodzimy, a tam... wszystkie stoliki zarezerwowane albo zajęte.
- Jak długo chcecie siedzieć? - drapie się po głowie kelner i dostrzega, że
jedna rezerwacja była na osiemnastą, minął kwadrans i nikt nie przyszedł, więc
możemy tam usiąść. Piwo już w standardowej cenie (44 korony za
Radegasta), jedzenie smaczne i poniżej 200 koron za porcję.
Skoro zjedliśmy, to może warto pójść na... piwo? 😛 Svitavy, jak każde
szanujące się miasto, mają mały browarek. Mieści się na osiedlu starych niskich bloków. Już przez okna widzimy, że mają komplet, ani szpilki wcisnąć.
- Poszukajcie gdzieś indziej - radzi facet palący przed drzwiami papierosa.
- Chyba wrócimy do speluny, tam leją Poličkę - mówię.
- Gdzie, gdzie? Uwielbiam Poličkę! Ale - ścisza głos. - Ja nie
jestem stąd, a miejscowi jej nie lubią, nie wiem czemu.
Też nie wiem czemu, bo to niezłe piwo, tymczasem ktoś wyszedł i zwolnił się
stolik, który szybko zajmujemy. Tutaj piwo mają odpowiednio droższe, ale nawet
desítka jest znakomita.
Aby przyjemnie zakończyć ten dzień w drodze powrotnej i tak zahaczamy jeszcze
o pierwszą spelunkę. Kelnerka od razu bezbłędnie wymienia piwa, które zamówiliśmy
wcześniej, wystarczy tylko kiwnąć głową. Tam już trochę się już rozluźniło,
ale może niektórzy poszli pić do domu przed telewizor 😏. A jeśli chodzi o ten
ostatni: podczas pierwszej wizyty na ekranie leciały skoki w Zakopanym, hej, a
teraz mecz ręcznej Polaków z Czechami. W obu przypadkach doszło do klęski.
Noc jest wielkim kosmatym pająkiem, szczególnie w bocznych uliczkach.
Prognozy pogody wskazują, że popołudnie mieliśmy słoneczne, więc chmury
musieliśmy sobie wymyślić. Niedziela też ma być słoneczna, zatem pewnie
wszystko utonie w szarówce. Od tygodnia patrzyłem w kamerkę umieszczoną w
Svitavach i wynikało z niej, że tam codziennie było pełne zachmurzenie.
Przecież od tego można dostać depresji!
Poranek nie zaskakuje, chmury i mgła. Ale po pewnym czasie zaczyna robić się
jaśniej i pojawia się nieśmiałe słońce. Basen, który widzieliśmy przez
hotelowe okna, robił się coraz bardziej sympatyczny.
Dokładnie w momencie opuszczenia pokoju zrobiło się niebieskie niebo! Świat od
razu wygląda przepięknie, zwłaszcza, że jest lekki mrozik i śnieg chrupie pod
nogami (w tym czasie na Śląsku temperatura podchodziła do dziesięciu
stopni na plusie).
Największy w centrum park Jana Palacha powstał na bazie prywatnych ogrodów
przy willi Juliusa Langera, miejscowego przemysłowca. W czasach wielkiego
kryzysu gospodarczego Langer musiał sprzedać swój dom, który potem przejęło
miasto i otworzyło w nim urząd.
Rzeźba "Macierzyństwo" z 1892 roku.
Najsłynniejszy mieszkaniec Zwittau to Oscar Schindler, nie jedyny
członek NSDAP będący "sprawiedliwym wśród narodów świata", ale jedyny
pochowany w Jerozolimie na górze Syjon. Nie był to świętoszek, jako młody
człowiek lubił rozrabiać, pić i zabawiać się z różnymi kobietami. Wstąpił do
partii Niemców sudeckich, szpiegował dla Abwehry, więc Czesi do tej pory
traktują go niemal jako zbrodniarza. Cóż, większość czeskich i morawskich
Niemców marzyła o zjednoczeniu z Rzeszą (podobnie jak czescy Polacy z
Rzeczpospolitą), więc jego postawa wcale nie była wyjątkiem. Jeśli cokolwiek
jeszcze nabroił, nadrobił to z nawiązką ratując ponad tysiąc Żydów. Pomnik
mu poświęcony stoi na skraju parku, naprzeciwko jego rodzinnego domu.
Oddalamy się nieco od ścisłego centrum. W dzielnicy Čtyřicet Lánů
(Vierzighuben), stanowiącej niegdyś osobną miejscowość, wznosi się wysoki
kościół św. Józefa. Wydaje się o wiele za duży w stosunku do okolicy oraz
poziomu aktywności religijnej Czechów, ale kiedyś towarzyszył mu zakon
redemptorystów, więc było ku temu jakieś uzasadnienie. Robię mu zdjęcia tylko
z oddali, bo z bliższej odległości nie ma szans na uchwycenie sylwetki.
Słup maryjny wśród bloków.
Willa Valentina Ottendrofera. Ów mecenas utworzył w niej największą i
najnowocześniejszą bibliotekę niemiecką na Morawach. Po wojnie została
zniszczona i rozkradziona (z 22 tysięcy woluminów zostało 5 tysięcy), a dziś
mieści się w niej Muzeum Esperanto.
Budynek starego browaru, który zakończył działalność w 2002 roku.
Odwiedzamy cmentarz przy najstarszym kościele miasta, pod wezwaniem św.
Idziego. Svitavy były znacznie bardziej niemieckie niż Zábřeh (około
dziewięćdziesięciu procent) i wielu ze znanych mieszczan tutaj spoczywa. Są
burmistrzowie, starostowie, posłowie, przedsiębiorcy, artyści, dyrektor
szpitala. Są też dwa Pomniki Poległych: Prusaków z 1866 oraz Austriaków i
Rosjan z lat 1914-1918. Zobaczymy również grób zbiorowy ofiar hiszpanki,
a także dawną kwaterę wojenną, w której pochowano kilkuset niemieckich
żołnierzy zmarłych w ostatnim okresie wojny.
Groby redemptorystów i szarytek.
Ze współczesnych grobów wyróżniają się cygańskie, jak zwykle wypasione.
Oryginalna metalowa tabliczka z XIX wieku. Czy u nas miałaby szansę przetrwać?
Wracamy na rynek. Jedna z uliczek do niego prowadząca pełni rolę galerii na
wolnym powietrzu. Większość prac jest dość... specyficzna, ale ciekawa.
Stary ratusz, obok Dům U Mouřenína, najstarsza zachowana
kamienica; obydwa obiekty są z XVI wieku. W 1771 roku nocował w nim cesarz
Józef II. Według legendy schody prowadzące na piętro tak skrzypiały, że rano
monarcha wyłożył dodatkowe talary na zakup nowych 😏.
Podcienia rzeczywiście są długie!
A to pomnik żołnierzy radzieckich na nieodległym skwerze. Kiedyś zdobiły go
pompatyczne opisy, teraz jest sucha informacja kiedy i o której wjechał do
miasta pierwszy sowiecki czołg. A z drugiej strony intrygujący napis:
Przyszli wcześnie, jak legendarni bohaterowie z dawnych kronik. Zwyciężyli
i...
Ostatni punkt programu to cmentarz żydowski, a raczej to, co z niego zostało.
Umieszczony daleko za miastem, zniszczony przez nazistów, dobity za
socjalistycznej Czechosłowacji. Zamiast pomników mamy tylko ich resztki.
Wyjeżdżając podziwiamy fantazję właścicieli jednej z firm betoniarskich, która
ucharakteryzowała się na zamek 😏.
Kierujemy się na północ, przekraczając granicę morawsko-czeską, która za
każdym razem jest oznaczona w terenie. Znowu pojawiają się chmury.
W Rudolticach (Rudelsdorf) zaglądam pod tzw. nowy pałac. W XVIII wieku
Liechtensteinowie wybudowali tu okazałą siedzibę, która często płonęła, aż w
końcu podjęto decyzję o wyburzeniu większości rezydencji. Do dziś została tylko jedna z
wież tworząca kiedyś prawe skrzydło obiektu.
Przed nami Lanškroun (Landskron). Parkujemy na rynku obok pięknego
renesansowego ratusza. Nad południowym portalem widnieje herb Liechtensteinów,
nad północnym wcześniejszych właścicieli, m.in. Pernsteinów.
Lanškroun, podobnie jak Svitavy, ogłoszony został "miejską strefą zabytkową"
(městská památková zóna), co wcale nie dziwi, bo centrum naprawdę jest
ładne.
Niedaleko rynku stoi zamek, który powstał na bazie dawnego klasztoru
spalonego przez husytów. Przylega do niego kościół św. Wacława, przed którym
znajduje się niepokojąca rzeźba klęczącego, nagiego mężczyzny z torbą na
głowie!
Inne rzeźby w okolicy także mogą zainteresować, na przykład przewrócony
garnuszek!
Szokujących obrazków znajdziemy tu sporo.
Ponieważ nie mamy zbyt dużo czasu na dokładne zwiedzanie miasta, więc w
telegraficznym skrócie najciekawsze (moim zdaniem) obiekty:
* stara przydrożna karczma z XVI wieku,
* cerkiew prawosławna św. Cyryla i Metodego. Urządzona w 1949 roku w
kamienicy, jej działalność rozpoczęła się w związku z przyjazdem Czechów z
Wołynia,
* kościół św. Marii Magdaleny w style empire, na skwerze obok niego
obelisk poświęcony wojnie prusko-austriackiej.
Koniec Hřebečska przyniósł rok 1945. W Lanškrounie Czesi, którzy pod koniec
wojny poczuli się silni i bohaterscy, urządzili tzw. sąd ludowy (lidový soud v Lanškrouně, Blutgericht von Landskron). Na rynku zebrano niemieckich mężczyzn z miasta i okolicy i wydawano
"wyroki". Najłagodniejszym było bicie, następnie rozstrzelanie, powieszenie,
utopienie i skatowanie na śmierć. Zginęło w ten sposób kilkadziesiąt albo
kilkaset osób, ponad setka miała popełnić samobójstwo wraz z rodzinami w
obawie przed "sądem". Mordowanie przerwała pewna Niemka, która w akcie
rozpaczy podpaliła siebie i swój sklep stojący przy rynku, co nieco
ostudziło rządzę krwi wśród przybyłych do Lanškrouna partyzantów. Od tej
pory już jedynie bili. Ponad tysiąc osób wysłano na Syberię. Wśród ofiar
znalazło się kilku członków NSDAP i współpracowników Gestapo, ale większość
stanowili przypadkowi ludzie (partyjna i urzędnicza wierchuszka uciekła
przed frontem). Liczba zabitych jest sporna (Czesi twierdzą, że było ich
mniej, Niemcy, iż więcej), potencjalni sprawcy zostali objęci amnestią za
wszelkie czyny z 1945 roku, a o całym wydarzeniu zapomniano na pół wieku.
Pora się zbierać. O ile w Lanškrounie znów się przejaśniło, o tyle im
bliżej większych gór, tym bardziej robi się mgliście. Ostatnim momentem,
gdzie coś widać dalej niż kilkanaście metrów, jest wioska
Tatenice (Tattenitz), która ponownie leży na Morawach. Moją uwagę
przyciągnął pałac zdobiony sgraffito, z początku 17. stulecia. Dzisiaj jest
urzędem gminnym.
I tym sposobem zakończyliśmy wizytę na Hřebečsku. Trzy pozostałe miasta
regionu to Moravská Třebová (Mährisch Trübau), Mohelnice (Müglitz)
i Březová nad Svitavou (Brüsau). W tej pierwszej też już kiedyś byłem,
pozostałe dwa ośrodki czekają na odwiedzenie.
Ostatnio za dużo czytasz jakiś dziwnych portali.
OdpowiedzUsuńCeny w czeskich knajpach zaczynają coraz bardziej pociągać. Co z dobrym piwem, ciekawi coraz bardziej!
Ten artykuł był w Newsweeku, a autorem był ponoć fachowiec od spraw czeskich :P A inne takie teksty to znajduję non stop.
UsuńW Lanškrounie mieszka (pełni posługę) ksiądz - celebryta Zbigniew Czendlik, pochodzący ze Śląska Cieszyńskiego.
OdpowiedzUsuńNo proszę, tego nie wiedziałem. "Ksiądz - celebryta" brzmi ciekawie.
Usuń