piątek, 22 listopada 2024

Jestřebí hory: knajpy, bunkry i wieża widokowa.

Jestřebí hory (Góry Jastrzębie, Habichtsgebirge) to pasmo w czeskich Sudetach położone na zachód od Gór Stołowych. Nie są to góry wysokie (najwyższy szczyt mierzy ledwie 740 metrów), ani rozległe: ciągną się one co prawda na długość dwudziestu pięciu kilometrów, ale są wąskie - w najszerszym miejscu to ledwie trzy kilometry. Nie są również specjalnie popularne, zwłaszcza wśród turystów z zagranicy, choć szlaki są tu przeważnie łagodne, nadające się dla każdego piechura i rowerzysty. Do niedawna i dla mnie była to terra incognita, więc we wrześniu pojechaliśmy we dwójkę z Bastkiem, aby zmazać kolejną sudecką białą plamę.

Wycieczkę podzieliliśmy na dwa dni. W góry dotrzemy dopiero wieczorem, większość pierwszego dnia będziemy zaś przebywać na terenach klasyfikowanych już jako Krkonošské podhůří (Podgórze Karkonoskie, Riesengebirgs-Vorland). Ten etap będzie bardziej krajobrazowy.

Auto parkujemy w Červeným Kostelcu (Rothkosteletz) na blokowisku. Miasto jest nieduże, ale jak to w Czechach, całkiem sporo tu zabytków. Przy ulicy Komenského stoi kilka okazałych gmachów z okresu międzywojennego. Jest szkoła, siedziba Sokola i teatr. Ten ostatni otwarto w 1925 roku, rok później odwiedził go prezydent Masaryk, który wówczas objeżdżał tę część kraju. A dookoła rozkłada się czesko-polski cyrk.



Pomnik Poległych. Żołnierz wygląda jak góral, natomiast opłakującej poległych kobiecie ścięto głowę!


Na niewielkim wzgórzu rozciąga się cmentarz z drogą krzyżową oraz kaplicą św. Cyryla i Metodego. Przed stu latu świątynia była przedmiotem sporu pomiędzy kościołem katolickim a husyckim. Husyci nie mieli wówczas swojego obiektu do nabożeństw, więc po prostu zajęli kaplicę. Dopiero decyzja sądu zwróciła ją katolikom. 
Na grobach napisy jedynie po czesku, bo i przed wojną były to tereny czeskojęzyczne.


Na rynku mamy barokowy kościół wraz z dzwonnicą, wzniesiony w czasie wojen śląskich. Z drugiej strony różowy ratusz z początku XIX wieku oraz modernistyczna bryła banku. Dla miłośników nowszych zabytków jest sklep ze starociami.




A to tzw. domek Boženy Němcovéj. Słynna czeska pisarska mieszkała w nim przez kilka miesięcy po ślubie w 1838 roku. Małżeństwo nie okazało się zbyt szczęśliwe, a przez pracę męża, który był celnikiem, musiała często zmieniać miejsce pobytu.


Od 19. stulecia w Červeným Kostelcu rozwijał się przemysł tekstylny. Dziś już wszystkie zakłady zostały zamknięte, ale ich najwyższy budynek wpisano na listę zabytków.



My tak sobie zwiedzamy, lecz wypadałoby w końcu wypić piwo. Restauracja w teatrze była dość droga, inna zamknięta, ale znajdujemy lokal o nazwie Černý Kůň. Ze zdjęć w środku wynika, że działa w tym miejscu co najmniej wiek. I okazał się strzałem w dziesiątkę: piwo za 30 koron, lany Krakonoš! Smakował świetnie, bo dwunastka - rzadko dostępna w formie čepovanéj - nie jest tak wodnista jak dziesiątka.
Mają tu też dania obiadowe za 140-150 koron i wkrótce wszystkie stoliki są zajęte. Właściwie tylko my i jeden łysy dziadek ograniczyliśmy się do napoju z pianką 😉. Nawet się zastanawiałem, czy nie zjeść obiadu, ale jeszcze nie było nawet południa, więc trochę za wcześnie.


Robimy zakupy, wracamy do auta po plecaki i ruszamy na szlak. Początkowe kilka kilometrów prowadzi przez miasto: przecinamy przedmieścia, przechodzimy też obok dworca kolejowego, gdzie z pociągu wysypują się tłumy młodzieży i czekają na autobusową komunikację zastępczą.


Powoli zaczynamy zdobywać wysokość. Z tyłu pojawiają się widoki na Szczeliniec Wielki i Skalniak, oddalone o niecałe dwadzieścia kilometrów.


Ciekawy krzyż na rozdrożu, datowany na rok 1794. Napisy wykonane są w archaicznej czeszczyźnie. Według legendy (powtórzonej w jednym z opowiadań Němcovéj) w miejscu tym zginął w czasie pojedynku z synem lokalny szlachcic. Nie chciał się zgodzić, aby pierworodny ożenił się z dziewczyną z niskiego stanu.


Znowu Szczelinic i Skalniak.


W lesie atakują nas szlaki w każdym możliwym kolorze! Dziwne, bo powinien tu biec jedynie żółty. Okazało się, że to szlaki biegowe, ale raczej niezbyt świeże.


Samotne domy na skraju polany, gdzie Indianie gromadzą drewno...


...i również wiekowy kamienny drogowskaz. Co ciekawe, Kostelec stał się Červený dopiero w 1867 roku, gdy otrzymał prawa miejskie. Przymiotnik ma nawiązywać do barwienia tkanin. Z kolei Rtyně w 1931 roku zmieniło oficjalnie nazwę na "Rtyně v Podkrkonoší", zatem słup jest wcześniejszy.


Z jednego punktu całkiem ładnie widać sporą część Jestřebí hor łącznie z najwyższym szczytem, na którym jest wieża widokowa. Potwierdza się, że nie są to wysokie góry, a w dodatku dość zalesione. Ten odcinek przejdziemy jutro. 



Trochę podeszliśmy, to musimy zejść w dolinę. Po pewnym czasie znów pojawia się zwarta zabudowa, obok klasycznych chałup są również domki weekendowe tak uwielbiane przez Czechów.



Zeszliśmy do Úpic (Eipe), miasta nieco mniejszego od poprzednika. Pierwsza dzielnica - Sychrov (Sichrow) - wygląda na dość zaniedbaną. Ze ścian odpadają tynki, sporo pustostanów, dawno zamknięte lokale. Przy jedynym sklepie kręcą się grupy osób w śniadym kolorze skóry.




Rzeka Úpa (Aupa) i jej dopływ Rtyňka (też Aupa). Te regiony nie ucierpiały w czasie niedawnej powodzi, ale na brzegach Úpy widać sporo błota, drzew i innego syfu naniesionego przez wodę.



Na jednym z budynków dostrzegam czechosłowacki herb pozbawiony symbolu Słowacji. Czyżby Niemcy w czasie II wojny światowej czy to może późniejsza robota?


Warto też patrzeć pod nogi: studzienka też jest na pewno przedwojenna, ze znanej firmy Antonína Kunza.


O ile w Kostelcu większość zabytków pochodziła z okresu pierwszej Czechosłowacji, o tyle w Úpicach jest więcej z dłuższą metryką. Kościół na rynku, wznoszącym się na wzgórzu opływanym przez Úpę, to przełom XVII i XVIII wieku. Ratusz ukończono w 1678 roku, a tutejszy zegar jest jednym z najstarszych w Czechach.



Najciekawsza jednak jest ulica Žižkova biegnąca ostro w dół. Prawie każdy budynek to zabytek, a dwa są szczególnie cenne.


Tak zwana dřevěnka, czyli drewniany dom, najstarszy w mieście. Drewno użyte do budowy ścięto w pierwszej dekadzie 17. stulecia, ale był to remont, więc obiekt stał już wcześniej, wspominany w kronikach. Przez dwieście pięćdziesiąt lat do 1990 roku służyła jako gospoda, dzisiaj jest małym muzeum. Podobnie wiekowy jest stojący naprzeciwko "dom garncarza".




Na Žižkovej działa spelunka z niezbyt odkrywczą nazwą Pivní bar U Žižky. Wchodzimy, bo oprócz portretu znanego husyty w środku leją Krakonoša za 29 koron, a utopence są za pół stówki! Takie ceny to ja rozumiem.


Na wyjściu zaczepia nas jeden starszy koleś. Mówi, że widział nas na obrzeżach miasta (mam nadzieję, że nie, kiedy akurat sikaliśmy) i pyta się, gdzie idziemy.
- Ale autobusem? - upewnia się. - Tam w wiosce są dwie fajne knajpy.
- Mamy je w planach - śmiejemy się.
- A gdzie chcecie spać? W górach? Jakbyście nie mieli sił, to można spać na ławce w parku, miejscowi tak robią.
Ciekawe 😏.
Zanim jednak opuścimy Úpice, to przechodzimy na drugi brzeg rzeki, gdzie architekturę zdominowały blokowiska. Najbardziej zabytkową część miasta zostawiamy za sobą.


Ale wśród bloków są też domy jednorodzinne, w jednym z nim mieści się kolejna gospoda, której nie ośmieliliśmy się minąć. A tam obowiązuje ścisła hierarchia: ten i ten stolik są już zarezerwowane dla stałych klientów, natomiast pod oknem lokalsi grają w karty z widokiem na kalendarz z gołą babą, jak za dawnych, dobrych czasów. Wpada szybki Krakonoš (znów 29 koron) i pora wreszcie opuścić miasto.
Ciekawie wygląda zabudowa obok jazu na Úpie - dziś to jakaś fabryka okien, ale budynki wyglądają na częściowo opuszczone.



Wspinamy się wąską ścieżką wokół domów przyklejonych do skałek, gdzie z plakatów wyborczych spoglądają wąskie oczy Tomio Okamury. Potem wychodzimy na otwartą przestrzeń, tam coraz bliżej widać nasz cel.


Nieoczekiwanie niebo zaciągnęło się chmurami, czyli dokładnie odwrotnie niż przewidywali meteorolodzy: to do południa miało być pochmurno, a potem słonecznie. Zawsze powtarzam, że prognozowanie pogody to świetny zawód: można wymyślać totalne bzdury, a i tak włos ci z głowy nie spadnie.

Na skraju wioski Velké Svatoňovice (Groß Schwadowitz) robimy postój przy niewielkim stawie. Na brzegu leży wielki, puchaty kot, bardzo przypominający jednego z moich. Bastek tak go zaczyna głaskać, że kot go gryzie 😛. Potem dochodzi jeszcze do krótkiej konwersacji z krowami, na szczęście bez żadnych nieprzyjemnych skutków.


W centrum miejscowości Bastek chwilowo porywa drugiego, czarnego kota, lecz tamtemu udaje się uciec. Przechodząc przyglądamy się historycznym egzemplarzom samochodowej techniki oraz kilku starym domom.



Na polach za wioską biegnie granica pomiędzy Podgórzem Karkonoskim i Górami Jastrzębimi. To też granica pomiędzy osadami Velké i Malé Svatoňovice (Klein Schwadowitz). Wbrew nazwom Małe są większe od Wielkich.


Z niebieskiego szlaku odbijamy na tory kolejowe gramoląc się na wiadukt. Nie grozi nam przejechanie, bowiem akurat trwają remonty i zamiast pociągów kursują autobusy. Z nasypu widać, że teren się podnosi, a Malé Svatoňovice leżą na zboczach pasma górskiego.



Chmury spowodowały, że zaczyna robić się ciemno. Na ulicach zamiast ludzi spotykamy wagonik, pamiątka po górniczej przeszłości. Jak wskazuje data pierwsze złoża węgla odkryto w pobliżu wioski już w 1590, choć masowe wydobycie zaczęło dopiero około 1800 roku. Koniec komunizmu oznaczał również koniec kopalń.


Centrum z niewielkim rynkiem przypominającym miasteczko wydaje się prawie wymarłe. Prawie, bowiem są trzy wyjątki. Pierwszy z nich to jedyny sklep w wiosce, prowadzony przez Azjatów, bo innym by się chyba nie opłacało. W środku biega gromada skośnookich dzieci, a pomiędzy półkami ciężko przejść. Ceny dość wysokie. Natomiast przy rynku funkcjonują dwie knajpy, oddalone od siebie o kilkadziesiąt metrów! I to wszystko w miejscowości liczącej półtora tysiąca mieszkańców! U nas niemożliwe.


Zaglądamy do obu lokali, w obu siedzą ludzie. Ceny te same i tak samo niskie: Krakonoš za 27 koron! To tylko o koronę lub dwie drożej niż w sklepie u Azjatów, a można posiedzieć ze znajomymi. Pierwsza knajpa mieści się w budynku gminnym, korytarz dzieli z biblioteką. Druga wygląda jakby przeniesiona z poprzedniej epoki, dodatkowo obsługuje tam urodziwa kobieta, a w gratisie jest rasowy pies do głaskania.



Podejście na grzbiet zaliczamy już w kompletnych ciemnościach. Nie jest to daleko - od rynku około dwóch kilometrów. Przy okazji przechodzimy obok drogi krzyżowej w postaci okazałych kaplic oraz sztolni Kateřina. Zaczęto ją kopać w latach 30. XIX wieku, lecz nigdy nie dokończono.


O 22.30 meldujemy się na skrzyżowaniu ścieżek Bílý kůl. Znajduje się tam wiata z paleniskiem, czyli nasze miejsce noclegowe. Niestety, ławki są dość wąskie, więc trzeba będzie spać na ziemi, co nieco zbrudzi śpiwory, ale i tak jest to niezła opcja. Bastek robi krótką drzemkę, a potem rozpala ognisko, mamy też w plecakach wuszty, więc będzie kolacja na ciepło.


Nocny las jest dość spokojny, słychać jedynie miarowe, nieustanne buczenie, jakby gdzieś w pobliżu pracował jakiś zakład przemysłowy. Nie przypominam sobie takiego na mapie.

Poranek brutalnie rozwiewa nadzieję na poprawę pogody: jest szaro, buro i wilgotno. Wydaje się, że w każdej chwili może zacząć padać. Zostawiam Bastka z tobołami i uderzam na lekko w stronę najbliższego szczytu, który jest także najwyższym w Górach Jastrzębich. Spod wiaty dobrze widać górną część wieży na nim stojącej.



Žaltman (Hexenstein) mierzy 741 lub 739 metrów, więc będzie dość nisko w każdym z zestawień rozmaitych koron i wykazów. Co ciekawe, nie znajdziemy go na liście Korony Gór Czech. Taka u Czechów oficjalnie chyba nie istnieje, jest natomiast lista najwyższych szczytów mezoregionów. Góry Jastrzębie w tym przypadku stanowią część Broumovskiej vrchoviny, a w niej najwyższy jest Královecký Špičák. Istnieje co prawda projekt "Korona Gór Republiki Czeskiej", lecz powstał on w Polsce i skopiowano czeski podział na mezoregiony, zatem mniejszych pasm górskich w ogóle nie uwzględnia. Dla odmiany wrocławski oddział PTTK wciągnął Žaltmana na listę Korony Sudetów i Jestřebí hory wyróżnia jako... mezoregion 😛. I komu tu wierzyć? Ja na wszelki wypadek dopiszę sobie szczyt do KGCz, bo dla mnie to zawsze oznaczało pasma górskie, a nie wyższe jednostki podziału 😏.

Na Žaltmanie stoi wspomniana wieża, metalowa i to ona hałasowała całą noc. Wieje taki wiatr, że wieża ciągle pracuje wydając buczenie i wycie. Lekko się waham, ale w końcu wdrapuję się na samą górę.


W 2020 roku na szczycie postawiono nową wieżę w miejsce starej, niższej, z której widoki przysłaniały drzewa. Teraz ma być zdecydowanie lepiej, choć przez aurę nie są to obserwacje dalekie. Dobrze widać Szczelinic, Skalniak i Broumovské stěny.


Gdzieś tam są Karkonosze, lecz dojrzymy jedynie Královecký Špičák i to dolną jego część, resztę zakrywają chmury. Dokładnie taką samą pogodę mieliśmy, gdy byliśmy na nim kilka lat temu 😏.


Lesista Wielka, Stożek Wielki, Waligóra czyli Góry Kamienne. A w dole ciekawa konstrukcja ziemna wzniesiona nad niewielkim potokiem.


Śnieżnik jest zasłonięty, ale Czarna Góra się pokazała. To ponad sześćdziesiąt kilometrów, więc całkiem przyzwoicie jak na taką pogodę.


Jestřebí hory do 1945 roku stanowiły granicę językową: na terenach na zachód od nich mieszkała ludność czeskojęzyczna, na wschód niemieckojęzyczna. W 1939 stały się granicą pomiędzy Protektoratem Czech i Moraw a III Rzeszą, przy czym grzbiet i najwyższy szczyt włączono do Niemiec. Wcześniej wyznaczono je jako rejon pasa czechosłowackich umocnień. Góry, choć niskie, stanowiły doskonałą bazę do potencjalnej obrony. Do czasu układu monachijskiego powstały tu setki řopíków, słynnych niewielkich lekkich schronów LO vz. 37. Są również pod Žaltmanem, większość z nich otwarta.



Wnętrza są zaskakująco suche i mogłyby posłużyć jako awaryjny nocleg. Zachowały się niektóre metalowe elementy wyposażenia, na przykład wlot powietrza systemu wentylacyjnego.


Tu ktoś chyba przesadził z miłością do przyrody.


Wracam do wiaty. Wkrótce zaczyna schodzić mgła, więc na wieżę wlazłem w ostatnim momencie. Potem pojawia się mżawka. Pogoda zrobiła się dla prawdziwych koneserów. Trudno się dziwić, że nie ma innych turystów: przybył tylko jeden rowerzysta, zrobił zdjęcie i pomknął dalej. Chwilę później przywiało... dostawczaka, którego kierowca czegoś szukał w okolicy.


Zbieramy się dopiero przed trzynastą. Opady ustają i maszeruje się całkiem przyjemnie, zwłaszcza, że grzbiet w kierunku południowo-wschodnim jest dość płaski.


Według map z epoki řopíki miały być wybudowane po obu stronach drogi, ale na niektórych odcinkach udało się tylko z jednej strony. Prawie wszystkie z nich to najpopularniejszy model A, natomiast kilka sztuk okazało się modelem D, czyli połową standardowego schronu. Wokół nich często są pozostałości po okopach.




Mijamy także drewniany domek Lasów Czeskich, może służyć jako miejsce noclegowe.


Na naszej ścieżce staje również... więzienie (věznice Odolov). Ciekawa lokalizacja jak na taki obiekt. A obok niego zamknięty řopík w barwach maskujących.



Wokół więzienia działały kiedyś kopalnie o których przypomina czarny wagonik przy parkingu. A kawałek dalej kolejny řopík, połowicznie pomalowany na szaro.



Las kończy się na przełęczy należącej do wyludnionego przysiółka Odolov (Wodolau). Tam z kolei jest inna pamiątka z przeszłości: pomnik czczący wydarzenia z maja 1945 roku z sierpami i młotami oraz armatą (na zdjęciu zasłoniętą krzakami).


Od tego momentu pojawia się trochę widokowych łąk.



Główny szlak czerwony zmieniamy na żółty i nim schodzimy do Červeného Kostelca, po drodze przecinając Bohdašín (Bochdaschin), jego północną dzielnicę. A w nim trochę widoków i pereł czechosłowackiej i czeskiej motoryzacji.



Interesujących w swojej formie obiektów mijamy sporo, jeden z nich to dom, gdzie głównym wejściem od razu wchodzi się na pierwsze piętro.


Ulice Červeného Kostelca są pustawe, zwłaszcza w okolicy dawnych zakładów tekstylnych. Tam czas się zatrzymał: zlikwidowane sklepy, zamknięte gospody, a na niektórych kamienicach widać było jeszcze ślady po kulach.


Zanim pójdziemy do samochodu zahaczam jeszcze o vinotekę, gdzie nabywam burčák, gdyż właśnie był okres jego największej popularności 😊.


W ten sposób zaliczyliśmy debiut w Górach Jastrzębich. Trasa mogła wydawać się pierdułkowata, lecz pierwszego dnia strzeliło dwadzieścia kilometrów, a drugiego siedemnaście, więc całkiem nieźle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz